8 sierpnia minie dwadzieścia lat od pamiętnego finału piłkarskiego turnieju olimpijskiego w Barcelonie. Polska drużyna pod wodzą trenera Janusza Wójciak przegrała po dramatycznym boju 2:3, ale i tak wracała z Hiszpanii z podniesioną głową. To był ostatni jak dotąd tak duży sukces polskiego piłkarstwa.
Kadra olimpijska Kazimierza Górskiego z igrzysk w 1976 roku
przywiozła srebrne medale. Rozpieszczeni sukcesami polscy kibice nie
doceniali jednak tamtego sukcesu. Przeważały głosy rozczarowania, a
piłkarze nie zostali ciepło przyjęci po powrocie do kraju. Poirytowany
Górski powiedział wówczas, że chciałby dożyć chwili, kiedy polscy
piłkarze powtórzą "srebrny" wynik, albo chociaż wystąpią na igrzyskach.
Ton tamtych słów jednoznacznie sugerował, że trener ma duże wątpliwości,
czy jego życzenie się spełni.
Przyszłość pokazała, że obawy Górskiego były uzasadnione. Srebro z
Montrealu na kilkanaście lat miało zostać ostatnim sukcesem olimpijskim
naszych piłkarzy. Sytuację miała zmienić dopiero akcja "Barcelona". Jej
początek sięga 1989 roku.
AKCJA BARCELONA
Piłkarska selekcja, której podjęli się trenerzy Wójcik i Janas,
rozpoczęła się w 1989 roku. W tamtym czasie powstała także Fundacja
Piłkarskiej Reprezentacji Olimpijskiej (inicjował ją inż. Henryk Loska),
która miała gromadzić fundusze na stypendia, premie i organizację
obozów. Zespół złożony z osiemnastoletnich wówczas piłkarzy zadebiutował
w sierpniu 1989r. zwycięskim 2:0 meczem z Bułgarią. Początek
obiecujący, ale droga na igrzyska była naprawdę długa i wyboista.
Budowana spokojnie i mądrze drużyna, z którą od początku wiązano
duże nadzieje, jak burza przeszła przez grupę eliminacyjną (dwukrotnie
pokonując Anglię, Irlandię i Turcję), coraz mocniej rozbudzając apetyty
na sukces. Zimny kubeł na
głowy
"olimpijczyków" wylali dopiero Duńczycy aplikując podopiecznym Wójcika
pięć bramek. Miało to miejsce w marcu 1992 r, więc ledwie kilka miesięcy
przed igrzyskami. Mimo przegranego dwumeczu z Danią, Polacy zdobyli
przepustki do Barcelony, ale atmosfera wokół zespołu nie była już tak
dobra.
Kolejny cios spadł na drużynę tuż przed olimpiadą. Polskie gazety
podały niesprawdzoną informację, jakoby kilku piłkarzy miało podwyższony
poziom testosteronu i zasugerowano, że w zespole używa się
niedozwolonych środków dopingujących. Sprawa na szczęście rozeszła się
po kościach, choć jej echa towarzyszyły ekipie jeszcze podczas
pierwszych meczów turnieju olimpijskiego.
POLONIA DEMOLEDOR
Atmosfera może nie była najlepsza, ale zespół zdawał się tym w ogóle
nie przejmować. Od pierwszego meczu starał się grac "swoje". 2:0 z
Kuwejtem jeszcze nikogo nie rzuciło na kolana, ale zdemolowanie mistrzów
Europy U-21 Włochów (w składzie m.in. wschodzące gwiazdy Albertini i
Melli) 3:0 było jednoznacznym sygnałem, że Polacy mogą w turnieju zajść
bardzo daleko. Tamte pierwsze mecze pokazały, że w składzie nie ma
słabych ogniw, zespół jest poukładany i zgrany. Kręgosłup drużyny
tworzyli bezbłędny i efektowny bramkarz Aleksander Kłak, trzymający w
ryzach obronę Tomasz Łapiński, mózg i serce drużyny Jerzy Brzęczek oraz
bramkostrzelny Andrzej Juskowiak. Obok nich brylowali szybcy i
przebojowi Koźmiński i Adamczuk, pracowici i nieźli technicznie
Świerczewski i Staniek, a także niezwykle trudni do przejścia Wałdoch i
Jałocha. W drugiej części turnieju miał się odblokować także znakomity
Wojciech Kowalczyk.
Drobna zadyszka zdarzyła się dopiero w ostatnim grupowym meczu z
USA, który podopieczni Wójcika zremisowali 2:2 tracąc pierwsze punkty i
bramki. W 1/4 finału Polacy uporali się z Katarem, a w półfinale rozbili
w pył drużynę australijską. Podopieczni Wójcika dali istny koncert gry,
pakując graczom z Antypodów (w bramce rozpoczynający karierę Mark
Bosnich) sześć bramek. Tamten mecz był popisem
skuteczności
pary napastników – Juskowiaka (3 gole) i Kowalczyka (2 gole i 2
asysty). "Polonia Demoledor" – pisały hiszpańskie media po tamtym meczu.
FURIA ESPANOLA
Gdy Polacy demolowali w półfinale Australijczyków, mecz z trybun
Camp Nou obserwowali pierwsi finaliści turnieju olimpijskiego Hiszpanie.
Gospodarze dwie godziny wcześniej gładko 2:0 uporali się z Ghaną. W
meczu o złoto miały więc zmierzyć się dwie zdecydowanie najlepsze i
najefektowniejsze ekipy olimpiady.
Finał zaplanowano na 8 sierpnia na godzinę 20:00. Areną spotkania
było oczywiście słynne Camp Nou w Barcelonie. Upalny wieczór, parne,
duszne powietrze nikomu nie ułatwiały zadania. Hiszpanie przystępowali
do meczu w najmocniejszym składzie (m.in. Ferrer, Guardiola, Luis
Enrique) i typowym dla siebie ofensywnym ustawieniu 3-4-3. Polacy mieli
mniej szczęścia. W półfinale stracili dwóch zawodników dobrze spisującej
się drugiej linii - Adamczuka (kartki) i Świerczewskiego (kontuzja). W
ich miejsce pojawili się Dariusz Gęsior i Andrzej Kobylański, solidni
ale mniej wartościowi, niż piłkarze pierwszego składu.
Mimo, że to Polacy słynęli ze świetnej ofensywy (15 goli w drodze do
finału) a Hiszpanie z bezbłędnej defensywy (nie stracili żadnej
bramki!) to gospodarze od pierwszych sekund ruszyli z furią do ataku, a
podopieczni Wójcika popisywali się skuteczną obroną. Już pierwsze
fragmenty meczu pokazały, że będzie to mecz bardzo szybki, atrakcyjny
dla kibiców. Niesieni dopingiem blisko stu tysięcy kibiców, podopieczni
trenera Vicente Miery raz po raz szarżowali na bramkę Aleksandra Kłaka.
Szczególnie niebezpieczni byli Alfonso Perez i Quico (w późniejszych
latach znany po prostu jako Kiko) wspierani przez, już wówczas świetnie
rozgrywającego Guardiolę, dynamicznego i bardzo szybkiego Ferrera (dwaj
ostatni byli świeżo upieczonymi klubowymi mistrzami Europy) i
zadziornego Luisa Enrique. Polska linia obrony miała naprawdę dużo
pracy.
Biało czerwoni skutecznie i szczęśliwie się bronili, a po 25
minutach gry zdołali ostudzić zapędy rywali i przenieść ciężar gry dalej
od własnej bramki. Między 30 a 40 minutą dwukrotnie za sprawą dobrych
kontr byli bliscy objęcia prowadzenia. Niestety w obu przypadkach
Wojciechowi Kowalczykowi zabrakło precyzji. Napastnik warszawskiej Legii
zrehabilitował się w 45 minucie spotkanie. Wtedy to po dalekim wykopie
Kłaka przysnęła obrona Hiszpanów, pomylił się Lopez, który pozwolił
uciec z piłką Kowalczykowi, a ten pewnym strzałem w długi róg pokonał
Toniego. Polacy na przerwę schodzili z jednobramkowym prowadzeniem.
Gospodarze wyszli na drugą połowę mocno rozkojarzeni i niewiele
zabrakło a kwestia złotego medalu mogła zostać szybko rozstrzygnięta na
korzyść Polaków. W 50 minucie po doskonałej akcji Gęsior - Staniek -
Juskowiak ten ostatni minimalnie przestrzelił głową. Minutę później ten
sam zawodnik po kolejnej kontrze oddał zaskakujący strzał z 14 metrów w
długi róg, z trudem wybroniony przez hiszpańskiego bramkarza. Niestety
niewykorzystane sytuacje lubią się mścić a podopieczni Vicente Miery po
słabym początku mieli jeszcze odzyskać oddech.
Kilkanaście minut po godzinie 21:00 na stadionie pojawił się Król
Juan Carlos i jego najbliżsi. Był to świetny moment na podkręcenie tempa
przez Hiszpanów. Miera postawił wszystko na jedną kartę, za pomocnika
Lase wprowadził napastnika Amaviscę. I to właśnie po faulu Brzęczka na
Amavisce sędzia podyktował w 64 minucie rzut wolny z wysokości pola
karnego. Po precyzyjnej centrze Guardioli z bliska główkował
niepilnowany Abelardo i zrobiło się 1:1. Hiszpanie znów atakowali z
furią niczym na początku meczu, a sześć minut później po błędzie
Łapińskiego i Wałdocha Quico podwyższył na 2:1. Camp Nou szalało z
radości już widząc złote medale wiszące na szyjach hiszpańskich
piłkarzy.
Tymczasem niepokorny, waleczny polski zespół miał się
niespodziewanie odgryźć i to w najmniej spodziewanym momencie. Po jednym
ze starć ucierpiał Kowalczyk i był dłuższą chwilę opatrywany za linią
boczną boiska. Właśnie tę chwilę podopieczni Wójcika wykorzystali na
przygotowanie zabójczego ataku pozycyjnego. Piłkę wymieniali między sobą
Kobylański, Koźmiński i Brzęczek. Ten ostatni po uwolnieniu się od
przeciwnika dorzucił mierzoną piłkę na środek pola karnego, wystartował
do niej Staniek, który niespodziewanie wyskoczył zza pleców obrońców i
technicznym strzałem obok rozpaczliwie interweniującego Toniego
doprowadził do wyrównania. Była 76 minuta, gdy na tablicy świetlnej
pokazał się wynik 2:2.
Oba zespoły były już bardzo zmęczone. Hiszpanie próbowali atakować,
ale niewiele z ich prób wynikało. W momencie, kiedy już wszyscy
spodziewali się dogrywki po jednym z ostatnich zrywów gospodarzy,
Koźmiński wybił piłkę na rzut rożny. Była to ostatnia akcja meczu.
Korner egzekwował Ferrer. Bita przez niego piłka przeleciała przez pole
karne i dotarła do stojącego na szesnastym metrze Luisa Enrique, ten
strzelił trafiając w nogi Łapińskiego. Futbolówka odbiła się na tyle
pechowo, że trafiła idealnie pod nogi stojącego na czystej pozycji
Quico. Hiszpan zachował trzeźwy umysł i uderzył nad padającym Kłakiem.
Na trybunach rozpalonego Camp Nou rozległ się radosny krzyk, na zegarze
91 minuta. Było jasne, że złote medale otrzymają Hiszpanie.
Po chwili kolumbijski arbiter Jose Torres Cadena zakończył
spotkanie. Gospodarze rozpoczęli taniec radości, Polscy piłkarze
rozbiegli się po boisku. Każdy z nich na pewno na kilka chwil poczuł się
przegrany, zapominając jak wielki sukces osiągnął zespół i jak daleką
drogę pokonał. Na wysokości zadania stał Janusz Wójcik, który pierwsze
kroki skierował w stronę Marka Koźmińskiego, który "maczał palce" przy
decydującej bramce. Trener w ojcowskim geście przytulił swojego
zawodnika do piersi.
NIE ZMIENILI SZYLDU...
Przyjęcie drużyny Wójcika było odmienne od tego, jakie zafundowali
kibice Orłom Górskiego w 1976. Tym razem srebrny medal został doceniony.
Polacy cieszyli się z nowego pokolenia utalentowanych piłkarzy, a
światowa prasa zgodnie donosiła, że finałowy spektakl z udziałem
Polaków, był wspaniałą reklamą nie tylko młodzieżowego futbolu. Co
odważniejsi sugerowali nawet, że tamten finał zadecydował o
pozostawieniu piłki nożnej w olimpijskim repertuarze, co podobno nie
było takie oczywiste.
W Polsce zapanowało hasło "zmieniamy szyld i jedziemy dalej". Nie
brakowało kibiców i fachowców przekonanych, że drużyna olimpijska pod
wodzą Wójcika mogłaby, a nawet powinna stać się pierwszą reprezentacją.
Taka zmiana jednak nie nastąpiła. Kadrą A nadal dowodził Andrzej
Strejlau, a na zespół walczący o mistrzostwa świata’94 składała się
mieszanka piłkarzy starszych (Bako, Szewczyk, Furtok) i olimpijczyków
(Wałdoch, Brzęczek, Koźmiński, Juskowiak). Tamten pomysł sukcesów nie
przyniósł.