wtorek, 30 listopada 2010

post scriptum do mechaników

Jest pierwszy ruchomy obrazek z dźwiękiem nowego składu Mike and the Mechanics - zarejestrowany podczas jednego z listopadowych występów utwór "Livig Years", hitowy singiel z 1989 roku. To największy przebój z dorobku mechaników, w oryginale śpiewany przez Paula Carracka. Tu już w interpretacji Andrew Roachforda, z "chórkiem" Tima Howara.



niedziela, 28 listopada 2010

Mechanicy montują album

W kwietniu przyszłego roku na rynek trafi nowy, siódmy studyjny album Mike and The Mechanics zatytułowany „The Road”. I to jest niewątpliwie bardzo dobra wiadomość, bo stan uśpienia, w który zapadli genesismani po trasie „Turn it on again” niepokoił.

A wydawało się, że historia Mike and The Mechanics, „solowego” projektu Mike’a Rutherforda, gitarzysty Genesis, dobiegła końca. Gdy w 2006 roku Paul Carrack, główny wokalista i klawiszowiec projektu obraził się i zapowiedział, że pod szyldem The Mechanics działać już nie będzie, Rutherford został na lodzie. Przez 20 lat miał do dyspozycji dwóch śpiewaków - Paula Younga i właśnie Carracka. Dwa Pawły równo dzieliły między sobą piosenki – Young obdarzony bardzo mocnym, masywnym głosem brał na siebie dynamiczniejsze, mocniejsze kompozycje, a melodyjnie śpiewający Carrack, lubujący się w nutkach z odcieniami r’n’b, odpowiadał najczęściej za ballady i rzeczy wymagające wyraźniejszego zaakcentowania melodii. Ten układ sprawdzał się do albumu „M6” (1999). Dopiero śmierć Younga w 2000 roku przerwała dobrą passę. Carrack współpracował jeszcze z Rutherfordem w latach 2004/2005 przy okazji albumu „Rewired” i koncertów ten album promujących, a później postanowił się z „warsztatu” Mike’a wypisać. Poczuł się dotknięty, gdy okazało się, że montując solową płytkę typu „The hits”, nie będzie mógł wykorzystać śpiewanych przez siebie hitów The Mechanics. Mike został bez „głosu”, więc nikt się nie dziwił, że w sprawach zespołu na kilka lat zaległa cisza. Sceptycy twierdzili nawet, że wieczna.

Pierwsze wieści mówiące, że jednak trwa reanimacja projektu pojawiły się wiosną tego roku. Okazało się, że Rutherford pisze piosenki i że ma już na oku wokalistę, z którym chciałby nagrać następny album. Wybrańcem okazał się Andrew Roachford, doświadczony, 45 letni, czarnoskóry muzyk działający na poletku r’n’b. Jednak, jak się okazało, to nie wszystko. Mike przyzwyczajony, do układu z dwoma śpiewakami zaprosił do nagrań jeszcze Tima Howara, Kanadyjczyka o talentach aktorskich, mającego w swoim dorobku występy m.in. w kilku musicalach. W głosach i sposobach interpretacji Roachforda i Howara dostrzec można pewne podobieństwa do stylów Younga i Carracka. W połowie tego roku stało się jasne, że Mike napisze jeszcze przynajmniej jeden rozdział historii swojego „warsztatu”.

Odrodzony Mike and The Mechanics zdążyli już wystąpić na żywo. W drugiej połowie listopada grupa dała dwa okolicznościowe występy – pierwszy na corocznej imprezie charytatywnej Princes Trust, drugi w radiowym studio w Manchesterze. W składzie obok Rutherforda (gitara, bas), Andrew Roachforda (wokal, klawisze) i Tima Howara (wokal), znaleźli się jeszcze perkusista Gary Wallis (m.in. Pink Floyd) i co ciekawe Anthony Drennan, który koncertował jako członek Genesis podczas Calling All Stations Tour w 1998 roku. Personalnie grupa wydaje się więc bardzo mocna. Repertuarowo również, choć to akurat na razie dzięki stary przebojom. Set zaprezentowany podczas drugiego z listopadowych występów zawierał piosenki: “Get Up”, “A Beggar On A Beach Of Gold”, “Another Cup Of Coffee”, “The Living Years”, “Over My Shoulder”, “All I Need Is A Miracle”. Obok nich zespół zaprezentował też trzy premiery: „The Road”, „Try To Save”, „Reach Out” przygotowywane z myślą o nowej płycie. Ta ma się ukazać w kwietniu 2011 roku, a promować ją będzie trasa po Wielkiej Brytanii zaplanowana na przełom kwietnia i maja. W tej chwili znane są daty 22 występów głównie w Anglii, ale mechanicy będą „reperować” też w Walii (Cardiff) i Szkocji (Glasgow). W tej chwili nie wiadomo czy planowany jest jakiś przerzut na kontynent.

A to na pożegnanie ze starym składem. Jedna z najciekawszych piosenek pop lat dziewięćdziesiątych.


środa, 24 listopada 2010

Peter Gabriel bio work in progress cz.1

Może nie jak burza, ale idę przez historię Petera dosyć szybko i sprawnie. Z resztą „zapędów burzowych” w pisarstwie nie lubię, bo burze często mają charakter niszczycielski, a tu trzeba tworzyć, budować i to raczej starannie, żeby nie pogubić istotnych szczegółów, niuansów. Dlatego też staram się nie poganiać procesu pisania, bo niektóre historie muszą „się przemyśleć”, poukładać, chciałbym żeby każdy wątek ostatecznie złożył się w jednolity komunikat, który „coś” ciekawego powie Czytelnikowi o Gabrielu. Celem mojej pracy w tym przypadku jest nie tylko szczegółowy przewodnik po twórczości, ale też jak najbardziej kompletny obrazek Petera – zarówno człowieka (osobowości, charakteru), jak i artysty (twórcy, wizjonera).

- Nie będzie ślizgania się po Genesis

Szczerze mówiąc dopiero niedawno zdałem sobie sprawę, że w tym przypadku już nie mogę prześliznąć się po wątkach genesisowych, jak to zrobiłem z premedytacją i chyba dosyć sprawnie w przypadku książek o Collinsie i Hackett’cie. W przypadku Phila i Steve’a przesunięcie Genesis na dalszy plan okazało się bardzo naturalne i mam wrażenie wyszło tym biografiom na dobre. Tutaj ten manewr nie przejdzie, bo Gabriel to „kręgosłup” wczesnego wcielenia Genesis i trzeba to dokładnie opisać. Już wiem, że wydarzeniom z okresu 1969-1975 poświęcę prawdopodobnie aż trzy rozdziały. Z przyjemnością odkryłem pewne zakamarki niewykorzystane w żadnej „polskiej” książce o zespole, co w połączeniu z opisami z perspektywy Gabriela i innym doborem cytatów sprawi, że moja praca ucieknie od powielania tego, co już zostało napisane i mam nadzieje ciekawie uzupełni wiedzę Czytelników o nowe wątki, na stare rzucając nowe światło.

- Charterhouse vs ASSA, czyli pojedynek postaw edukacyjnych

W pierwszym rozdziale, którego roboczą wersję mam już gotową od kilku tygodni, z przyjemnością poświęciłem kilka akapitów słynnej szkole Charterhouse, w której edukował się Peter. Opis tej dosyć specyficznej szkoły średniej wymagał ode mnie pewnego wysiłku, a wszystko przez to, że w Charterhouse panowały diametralnie inne reguły niż w „moim” liceum, siłą rzeczy musiałem dotrzeć do wielu różnych źródeł spoza genesisowej krainy, aby móc wyrobić sobie opinię na temat angielskich, konserwatywnych placówek i ich „polityki” wychowawczej. Gdy czytam słowa Petera mówiące o tym, że lata spędzone w Charterhouse były bardzo ciężkie, że pierwszy rok był niemal traumatyczny, że czuł się tam jak w więzieniu, muszę mu wierzyć na słowo. I wierzę. Ja też kształciłem się w szkole „prywatnej”, ale to był przeciwległy biegun edukacyjny. ASSA była eksperymentalną szkołą wierzącą w nurt samorealizacji, w której nie było klas, nie było dzienników, stawiania ocen, sprawdzania obecności, a uczeń był swoistym wolnym elektronem swobodnie przemieszczającym się w szkolnej czasoprzestrzeni, samodzielnie ustalającym sobie plan lekcji i samodzielnie kontrolującym jego przestrzeganie. I teraz, gdy czytam o regułach panujących w Charterhouse, przypominających wojskowy reżim, niemal paraliżującą kontrolę, całe szeregi obostrzeń, nakazów, zakazów, kary cielesne, niepokoiłem się odrobinę, że będąc wychowankiem szkoły z zupełnie innej bajki, mogę słynnych angielskich konserwatystów nie zrozumieć i pisząc o nich przysłowiowo „wylać dziecko z kąpielą”. Dziś, gdy zaglądam do pierwszego rozdziału jestem już spokojny, bo udało mi się podejść do sprawy rozsądnie. Z jednej strony z szacunkiem dla cierpienia, jakiego doznali w Charterhouse chłopcy z Genesis, z drugiej strony pamiętając o tym ilu wybitnych ludzi dla historii Anglii (a może i świata) wywodzi się z tej szkoły. Mechanizmy wychowawcze Charterhouse były bardzo surowe, w ekstremalnych przypadkach może nawet psychopatyczne, ale trzeba im przyznać, że skuteczne. Z przykrością muszę odnotować, że lista absolwentów „mojej” wolnościowo – samorealizacyjnie nastawionej ASSY nie jest tak imponująca… Swoją drogą takie zestawienie ASSY i Charterhouse to chyba niezły materiał na ciekawy esej. Trzeba będzie o tym pomyśleć kiedyś, w jakiejś „wolnej chwili”.


czwartek, 18 listopada 2010

Jesienne rozczarowania

Ktoś tam „na górze” chyba przeczytał mój poprzedni wpis i stwierdził, że ta jesień jednak jakaś taka za ładna. Zadziałał i oto od poniedziałku wróciła wszem i wobec listopadowa norma, za oknem zrobiło się „niebiesko” od mżawki, konsekwentnego braku słońca i przedwczesnego zmierzchania (mam wrażenie, że zmierzchać zaczyna tuż po świcie). Ale to nie koniec rozczarowań. Raczej dopiero początek.

Wrocławski koncert pod szyldem „Kolory jesieni” miał być dla mnie jednym z najważniejszych wydarzeń listopada. Zamierzałem połączyć w tym przypadku przyjemne z pożytecznym. Z przyjemnością obejrzałbym i wysłuchał występów przynajmniej dwóch, może nawet trzech grup, które w projekcie miały uczestniczyć. Do „pożyteczności” planowałem zaliczyć możliwość spotkania z muzykami zespołu Quidam. Od kilku miesięcy przeprowadzam z nimi wywiady zbierając wiedzę i materiały z myślą o książce biograficznej. Niestety trasa została odwołana. Podobno bilety szły jak krew z nosa (a w niektórych miastach nawet to nie). Dziwne, wszak headlinerem koncertów mieli być Bracia Cugowscy, z jednej strony nieźli rockmani, z drugiej osoby dosyć popularne. Obok nich zaprezentować się miała śmietanka artrocka. Mimo to ludzie biletów nie kupowali. I tu pojawia się pytanie, czy nie kupowali ich świadomie, bo Cugowskich nie lubią, a artrocka nie znają, czy może w ogóle nie wiedzieli, że takie bilety się pojawiły…?

Z rozczarowaniem przyjąłem też wiadomość o odejściu z Division By Zero klawiszowca Roberta Gajgiera. Wiadomość ta obiegła naszą „progresywną piaskownicę” dosłownie dzień po tym, jak zahaczyłem chłopaków z DBZ o króciutki wywiadzik, w którym chciałem ich podpytać o trasę Progressive Tour 3D. Miałem nadzieję zebrać kilka radosnych opinii i wspomnień, i najlepiej usłyszeć zapewnienie, że w przyszłym roku planują kolejną płytę i dalsze koncerty. Teraz już wiem, że takiego optymizmu w szeregach zespołu raczej nie ma. Oficjalnym powodem odejścia Roberta są podobno „sprawy osobiste”, ale to sformułowanie jest tak ogólne i tak niewiele mówiące, że może się pod nim kryć dosłownie wszystko. Jakoś dziwnie mi się widzi, że powodem takiego kroku może być na przykład rozczarowanie brakiem wymiernych efektów własnych działań. Bo co też może czuć muzyk, który wszystko robi dobrze, tworzy interesującą muzykę, potrafi ją prawidłowo zagrać, sprawdza się w studio i na scenie, chwalą go krytycy, chwalą go słuchacze, a jak przychodzi co do czego, czyli do sprzedaży biletów na koncert, albo podliczenia ilości sprzedanych egzemplarzy płyty, okazuje się, że to ciągle tylko „zabawa” w muzykę. „Zabawa”, do której nierzadko trzeba dokładać z własnej kieszeni, a finalne wyjście na zero traktuje się w kategoriach sukcesu. Rozczarowanie i zniechęcenie są tu reakcjami zupełnie logicznymi.

Nie twierdzę, broń Boże, że tak jest na pewno właśnie w tym przypadku. Nie pytałem o to, ani Roberta Gajgiera, ani jego kolegów i nie posiadam żadnych innych informacji, oprócz tych podanych przez grupę w oficjalnym komunikacie. Chcę, żeby było jasne, że wyrażony tu pogląd jest moją własną, osobistą interpretacją, która być może nawet bardziej dotyczy kondycji całej naszej „scenki” progowej, niż tej konkretnej sytuacji. Niemniej jednak wierzę, że na miejsce Gajgiera pojawi się w DBZ klawiszowiec, który umożliwi zespołowi kontynuowanie działalności na tym samym poziomie artystycznym, a sam Gajgier może też jeszcze nie powiedział ostatniego „muzycznego” słowa.