niedziela, 2 grudnia 2012

Daniel Bloom i premiera filmu "Nieulotne" (reż. Jacek Borcuch)

Kurtyna opadła. A przynajmniej pierwsza jej warstwa. Jeden z najbardziej wyczekiwanych polskich filmów będzie miał swoją premierę 8 lutego 2013. "Nieulotne" Jacka Borcucha, podobnie jak poprzednik ("Wszystko co kocham") powalczy na prestiżowym festiwalu Sundance. Garść informacji na temat tego obrazu można odnaleźć na oficjalnej stronie - www.nieulotne.pl . W lipcu tego roku miałem przyjemność rozmawiać z Danielem Bloomem, kompozytorem muzyki do tego filmu. Kilkukrotnie otarliśmy się o temat najnowszego filmu Jacka Borcucha. Poniżej fragment tego lipcowego wywiadu.



W jaki sposób dobiera pan stylistykę muzyczną do konkretnego filmu. „Tulipany” są na przykład bardzo jazzowe… 
Kluczem jest forma filmu. Ustalamy czy powstaje film taki, czy inny, w tym czy innym stylu i wówczas pojawia się kwestia muzyki, która ma opisać emocje. Celem jest znalezienie wspólnego mianownika. „Tulipany” od początku miały być filmem osadzonym niby w latach siedemdziesiątych. Historia dzieje się współcześnie, ale film miał dużo nawiązań do lat siedemdziesiątych, między innymi do „Kobiety i mężczyzny”. To zamierzenie wypływało z serca Jacka (Borcucha, reżysera, przyp. MN). Nie chodziło o jakąś próbę „puszczenia oka”. To reżyser ma wizję i kiedy się z nim rozmawia, to właśnie jego wskazówki są kluczem do znalezienia tego wspólnego mianownika. Marzenie kompozytora – żeby reżyser określił jaką ma wizję filmu. Tu mieliśmy skojarzenia emocjonalne z Komedą, z muzyką z tamtych czasów, lat siedemdziesiątych. Ze starością, z pewną melancholią. Później trzeba podjąć decyzję, w jakim kierunku się rusza. Płyta do „Tulipanów” jest różnorodna, ale dosyć spójna. Są tam utwory czysto jazzowe, są elektroniczne, ale emocje są tam wspólne. Zawsze lubiłem mieszać gatunki a wspólnym mianownikiem są uczucia, jakie chcę przekazać. Nie mam problemu z tym, że jeden utwór jest taki, a drugi inny. Generalnie szuka się tej energii przez szukanie konkretnych dźwięków. Czasami znajdzie się jeden dźwięk i ten jeden dźwięk otwiera nagle całą pulę innych dźwięków. Połączenie jednego akordu z drugim otwiera nową pulę rozwiązań. Tu nie ma założenia, jest szukanie. Najważniejsze jest to, że kiedy znajduję to zawsze wiem, że właśnie tego szukałem. 

Czyli dużo tworzy się na wyczucie… 
Tak, to jest praca na intuicji. Poszukiwanie czegoś nieokreślonego. 

Pomaga tu fakt, że jest pan członkiem ekipy filmowej? Dużo czasu spędza pan na planie… 
Pomaga, oczywiście. To działa na poziomie podświadomości. W przypadku „Wszystko co kocham” wszystko szło dobrze, a przy okazji innego filmu już tej energii nie ma. Człowiek myśli, że tak się da za każdym razem, a to tak nie działa. Nie można założyć, że zawsze będzie tak samo, ale w podświadomości coś się odkłada, jakieś bogactwo relacji z ludźmi. Ludzie mnie chyba najbardziej inspirują. Dają jakiś ładunek, tęsknotę, coś co buduje od środka. Człowiek za tym tęskni i po jakimś czasie uruchamia się emocja, którą da się ukierunkować muzycznie. Jeśli tej umiejętności bym nie miał, to… może miałbym z czego czerpać, ale byłoby trudniej. 

Jest pan na planie, widzi pracę aktorów, pierwsze sceny… na jakim etapie pojawiają się w głowie pierwsze pomysły i dźwięki? 

Nic nie zakładam, mam białą kartkę, jestem na planie, uczestniczę sobie w życiu filmu, zaprzyjaźniam się z ludźmi. Pozwalam żeby się działo. Nabyłem taką wiedzę, że jeśli się napinam, idę do hotelu i udaję, że czymś się inspiruję to jest to pseudo szukanie emocji. To się musi samo „zadziać”. 

Muzyka trafia do filmu pod koniec prac, na etapie montażu. Uczestniczy pan w tym procesie? Ma pan wpływ na to, jaki fragment muzyki trafi do danej sceny? 
Trzeba mieć otwartą głowę. Z Jackiem pracujemy od samego początku filmu, od chwili kiedy jest pomysł na scenariusz, od początkowej idei przez wszystkie fazy do końca, do montażu. Dużo rzeczy proponuję, nie wszystko jest akceptowane, ale właśnie ta wymiana relacji to wolność twórcza pozbawiona wszelkich barier. Pamiętam scenę w nowym filmie, śmieszna historia – Jacek powiedział, że w pewnej scenie nie może absolutnie być muzyki, prędzej nazwisko z filmu wycofa. Przekonywałem go – posłuchaj najpierw. Upierał się – stary, po prostu nie ma mowy! Ostatecznie posłuchał muzyki i jest okej. Mamy ze sobą kontakt marzeń. To jest partner do pracy, bardzo otwarty, wie czego chce, ale najważniejszy jest jego film. Nie moje ego. 

Czym według Daniela Blooma jest muzyka dla filmu? 
Za każdym razem mam inaczej. To zależy od filmu. Nie można nic założyć, bo może pojawić się taki projekt, który nie przyjmie w ogóle muzyki, albo przyjmie muzykę tak dziwną, albo tak schowaną, że tylko ta forma będzie w stanie opisać historię tak, jak sobie zażyczy reżyser. Są filmy, które nie przyjmują melodii, bo melodie spłycają, a są filmy które właśnie potrzebują melodii. Ciężko powiedzieć. Muzyka musi spełnić taką rolę, żeby efekt był właśnie taki, jaki ma być. Żeby film nie był banalny. Jeśli mówimy o filmie rozrywkowym, który jest płytki, to muzyka musi spełnić więcej kryteriów – mechanicznych, opisujących sytuacje, musi pomóc nudnym scenom. A w kinie artystycznym, gdzie się myśli głównie ideą, idealizmem, muzyka jest traktowana jako prawdziwy partner. Czasami nawet jeden dźwięk potrafi opisać to, co potrzeba. Jeden dźwięk opisuje historię. To jest ruchome, zmienne. Nie potrafię jednoznacznie powiedzieć, czym jest muzyka dla filmu. Gdybym miał określić to w jednym zdaniu, to powiedziałbym, że jest czujnością na emocje bohaterów. 

Widzi pan potrzeby filmu już na etapie kiedy on się rodzi? Bo raczej nie zdarza się tak, że macie już film, jest napisana muzyka, a tu nagle klops – o kurcze, to jednak nie pasuje! 
Ja tak pracuję, że szukam cały czas. Do ostatniej chwili szukamy i to jest praca dwuwymiarowa. Jest reżyser i kompozytor. To jest nieustanne poszukiwanie formy. Jacek kręci filmy formalne, czyli takie, w których forma ma wielkie znaczenie… 

To nie są filmy, które tylko opowiadają historię… 
Tak, forma i klimat są bardzo ważne. Zdjęcia konkretne, konkretna gra aktorów. Jacek jest słuchowcem, dla niego każde zdanie jest ważne. Dlatego te dialogi są wiarygodne, bo jest wykształcony muzycznie. On słucha dialogów i przykłada do tego bardzo dużą wagę. To cały czas jest szukanie. Super fajne podejście, nie ma założenia. 

Czy „Wszystko co kocham”, mówiąc pół żartem pół serio – to najwięcej Blooma w Bloomie? To jest ta porcja muzyki, w której najmocniej udało się panu oddać siebie i jeszcze przy tym dookreślić film? 
Na tym etapie tak. W sumie na każdym etapie jest zawsze sto procent, cokolwiek robię. W pracy z Jackiem mam stuprocentową wolność. To tak jakbym nagrywał swoje płyty. Tylko one też muszą opowiadać historie. Ale rzeczywiście mam duży sentyment do tej muzyki, w pełni się utożsamiam z każdym dźwiękiem. 

Padło słowo „wolność”. Czy film jednak nie zniewala trochę kompozytora? Jest mocnym punktem odniesienia i chyba tworząc soundtrack nie można sobie pozwolić na wszystko… 
Oczywiście. Mówiąc tutaj „wolność” mam na myśli wolność artystyczną, a nie wolność ego. Czuję się wolny w sensie „bardzo otwarty”. Nie chodzi tu o wolność typu – moje ego czegoś chce i ja to robię, a brat mi na to pozwala. Nie ma czegoś takiego. Najdrobniejszy fałsz, czy nuta, która nie pasuje – w ogóle nie ma mowy, żeby takie coś pojawiło się w filmie. I obaj to czujemy. 

Jacek Borcuch w jednym z wywiadów powiedział, że film „Nieulotne” będzie inny, że będzie się mocno różnił od „Wszystko co kocham”. A jak będzie z muzyką? 
Muzyka też będzie inna. Odpowiadając na pytanie czym jest muzyka w filmie powiedziałem, że są projekty, które nie przyjmują melodii. I w tym najnowszym projekcie już pierwsze próby zmierzenia się z materią pokazały, że „Nieulotne” nie jest w stanie przyjąć melodii. Bo ona spłyca i spłaszcza historię. Nie mogę zbyt dużo powiedzieć... Chcieliśmy uzyskać kompletnie inny efekt. Pewne rzeczy już zrobiliśmy – opowiedzieliśmy piękne historie. Jedną o starości, drugą o młodości i miłości. Pokazaliśmy jak to działa. Powielanie tego byłoby już artystycznym absurdem. Zapragnęliśmy zmierzyć się z inną materią, inaczej to opisać. To jest muzyka dużo bardziej mroczna, minimalna. Granicząca wręcz z odgłosami. Zupełnie nie miałem problemu, żeby odciąć się od tego, co w muzyce najbardziej kocham – od harmonii. Musiałem właśnie tę harmonię zburzyć, rozebrać i spróbować ją w jakiś niedoskonały sposób złożyć, żeby była chropowata i działała na podświadomość w sposób niepokojący. Rozebranie muzyki na części. To był poważny eksperyment i dla mnie i dla Jacka. Ale efekt jest bardzo dobry. 

Premiera jesienią? 
Nie mam pojęcia, ale raczej styczeń, luty. 

Czyli jednak przyszły rok. 
Film jest gotowy, ale życie filmu zaczyna się tak naprawdę od tego, gdzie zaistnieje. To jest inna para kaloszy. Sprawa szeroko pojętej promocji. 

Wróćmy jeszcze na koniec do muzyki. Pamięta pan jakiś film, w którym muzyka zaistniała na tyle, że zapamiętał ją pan lepiej niż sam obraz. Film zepsuty, lub uratowany przez muzykę? 
Z tym zepsuciem to nie wiem, bo nie pamiętam raczej rzeczy mało przyjemnych. Ale wiadomo – filmów, gdzie muzyka jest czarodziejem i pozostawia po sobie ślad na długie lata, mam w głowie mnóstwo. „Blade Runner”, nie będę tu szczególnie oryginalny… „Ostatnie kuszenie Chrystusa”, „Kobieta i mężczyzna”, „Afera Thomasa Crowna”. Dużo, dużo filmów z genialną muzyką. Z nowszych produkcji podobała mi się muzyka do „Drive”. Jak ktoś mi mówi, że najlepsza muzyka w filmie to taka, której nie słychać, to jest to absurd dla mnie… 

Chciałem właśnie zapytać o tę kontrowersyjną maksymę, bo to chyba jakaś bzdura kompletna… 
Kompletna bzdura. Oczywiście są filmy takie, że ta maksyma się sprawdza… ale jednak to, co zostaje w sercu i to do czego lubimy wracać, to zdecydowanie te filmy, w których muzyka „niesie”. Takie filmy w nas zostają, a nie takie, w których muzyki nie słyszymy. W nowym filmie Jacka teraz tak jest, że muzyki praktycznie nie ma, jej tam prawie nie słychać, czyli paradoksalnie się z tym zetknąłem. Jednak ja lubię kino gdzie muzyka jest niebanalna i chwyta za serce.