wtorek, 6 września 2011

Polska - Niemcy. Remis lepszy niż zwycięstwo



Uff… jak dobrze, że w 94 minucie w polu karnym pośliznął się Jakub Wawrzyniak, jak dobrze, że dwie sekundy później Cacau dołożył nogę i skierował piłkę do siatki wyrównując stan meczu Polska – Niemcy na 2:2. Zespół Smudy uniknął kłopotów.

Kiedy przed meczem tysiące polskich kibiców modliło się o zwycięstwo nad Niemcami, ja ściskałem kciuki za rozsądny, najlepiej bramkowy remis, lub niewielką porażkę. Nie jestem kibicem reprezentacji naszych zachodnich sąsiadów, bynajmniej. Od prawie dwudziestu lat, co by się nie działo, staram się być z biało – czerwonymi. Ale odkąd wyrosłem z kibicowskiej ślepoty staram się widzieć tę drużynę w szerszej perspektywie. I jestem szczerze przekonany, że zwycięstwo nad Niemcami w takim momencie budowania drużyny na Euro, byłoby początkiem katastrofy. Być może śmiercią organizmu, który nawet nie zdążył się jeszcze w pełni narodzić.

Jedną z naszych narodowych cech jest skłonność do popadania ze skrajności w skrajność (chętnie zamieniłbym ją na umiejętność szybkiego przechodzenia od obrony do ataku polskich drużyn), od uwielbienia do nienawiści etc. Bawiąc się we wróża, jestem w stanie przewidzieć (przyciśnięty do muru nawet dobrze argumentując) jakie nastroje panowałyby po zwycięstwie z Niemcami. Kierując się zasadą oceniania skoków narciarskich, usuwam opinie skrajne, czyli te bezmyślnie wychwalające, i notorycznie krytykanckie (typu fartnęło się frajerom). Jestem przekonany, że w przeważającej, „rozsądnej”, medialno - kibicowskiej opinii mielibyśmy do czynienia z określeniem „przełom”. A tu guzik. Bo zwycięstwo z Niemcami żadnym przełomem by nie było. Ba, powiem więcej, tej drużynie „przełomy” nie są nawet potrzebne. Wręcz przeciwnie, potrzebna jest jeszcze tylko delikatna rotacja „elementami zespołowej układanki”, wypełnienie jednego, góra dwóch vacatów, a przede wszystkim ciągłość i stabilizacja. Bramkowy remis, po naprawdę dobrej, długimi fragmentami mądrej grze, jest lepszy od „historycznego zwycięstwa”, do którego było przecież tak blisko. Dlaczego? Ano dlatego, że plusy nie przesłonią nam minusów (a tych ciągle jest multum!), dlatego że "ochy" i "achy" po pierwszym „przełomowym” zwycięstwie nad Niemcami (nie dość, że piłkarsko dotychczas niedosięgalni, to jeszcze mamy z nimi militarne porachunki ;) nie zepchną w cień procesu budowy drużyny. A ten proces jest w tej chwili dalece ważniejszy od historii. Od przełomów. I nawet od historycznych przełomów.

Świetne partie Szczęsnego, Murawskiego i Lewandowskiego to powód do umiarkowanej satysfakcji, bo całe to trio zaprezentowało się jak profesorowie i to na tle nie byle jakiego rywala. Ale powodów do zmartwień nie brak. Ta wyrwa, którą mamy na środku obrony przeraża niemniej niż legendarna, kosmiczna „czarna dziura”. Po meczu z Niemcami już wiadomo, że nie wypełni jej „wiecznie kontuzjowany” Głowacki. Nie dlatego, że częściej się leczy niż gra, ale dlatego, że na kadrę zawsze był za słaby. To świetny ligowy stoper, ale jego katastrofalne występy w niemal każdym ważnym meczu reprezentacji (dwa zawalone gole z Anglią w Chorzowie w 2005 roku, zawalony gol i czerwona kartka dwa lata później z Finami w Bydgoszczy) to naprawdę nie przypadek. Niektórych piłkarzy poziom reprezentacyjny przerasta nie tyle fizycznie, co mentalnie i tak chyba jest w przypadku popularnego „Główki”. Nawet jeśli w kadrze zadomowi się Perquis (ciężko go ocenić po tych 70 minutach debiutu), to i tak na środku obrony pozostaje jeden vacat i boję się, że te kwiaty, ordery pożegnaniowe dla Michała Żewłakowa były jednak przedwczesne…

Budowa drużyny to proces trudny, delikatny i często długotrwały. Drużyna jest trochę jak organizm, który potrzebuje pracy, czasu i rozsądku. Pokonanie Niemców na tym etapie, byłoby niczym sprezentowanie superszybkiego samochodu nastolatkowi jeszcze przed zdaniem egzaminu na prawo jazdy. Pewnie, że być może zajechałby tą nową furą w jakieś ciekawe miejsce, ale wielce prawdopodobne jest też, że… zawinąłby się na najbliższym drzewie, na pierwszym ostrzejszym zakręcie i zrobił sobie krzywdę.

PS. mam nadzieję, że Gdańsk dostanie od jutrzejszej prasy solidnego klapsa, bo o ile piłkarze zaimponowali wysoką formą, o tyle publiczność się zblamowała. Żenująca była cisza panująca przez większość spotkania, żenujące były nieudolne próby dopingu, przypominające okrzyki (nie)zorganizowanej wycieczki klasowej na meczu szkolnym. Gdzie te czasy, kiedy komentatorzy z trudem przekrzykiwali ryk trybun. Stadiony mamy coraz piękniejsze, ale atmosfera coraz bardziej... cmentarna.