środa, 25 lutego 2015

Steven Wilson - Hand. Cannot. Erase


Zachwycony i szczerze zauroczony „Hand. Cannot. Erase” Stevena Wilsona usiadłem do spisania kilku zdań i przemyśleń na temat tej płyty. Pewnie lada chwila zostanę zlinczowany (lub wyśmiany), bo chwalenie Wilsona od pewnego czasu jest passe, ale w myśl zasady „Bogu, co boskie, cesarzowi, co cesarskie”… trzeba pisać i mówić szczerze, zanim medialny jazgot zmiesza wszystko z błotem. Łącznie z muzyką.

Wielcy twórcy już mają to do siebie, że widzą więcej, głębiej i w dalece szerszej perspektywie, niż wszyscy wkoło. Steven Wilson coraz wyraźniej wyodrębnia się z masy takich samych, przeciętnych twórców, zmierzając krok po kroku w stronę wizjonerstwa. Korzystam z tego krótkiego momentu, kiedy jego nowej płyty można już posłuchać, a jeszcze oficjalnie jej nie ma, by napisać parę słów. Lada chwila płyta trafi do sklepów i rozpocznie się jazgot oparty na kłótni fanatyków z wiecznymi krytykantami, a wtedy już wszelka merytoryczna dyskusja stanie się bardzo trudna. To jest ten moment, kiedy ta muzyka może podziałać z największą siłą… A siłę ma przeogromną. Gdy słuchałem płyt post-progresywnych dekadę temu godziłem się z tym, że progresja uległa globalnemu dociążeniu, swoistemu „zmetalizowaniu”. Współcześni artrockowcy w większości porzucili smaczki, drobiażdżki dźwiękowe, niuanse, przestrzenie, różnorodność instrumentarium, skupiając się na „wykopie” – nowoczesna progresja, by nie smęcić, musiała mieć w sobie przede wszystkim „ogień”, musiała „kopać”. Porcupine Tree był jednym z pionierów tej wizji… ale Steven Wilson w porę wykonał voltę. Volta okazała się drastyczna, wykręciła Stevena o 180 stopni, by z lidera post-progresji, tej brutalniejszej, ciasnej i głośniejszej o metal wersji artrocka, zrobić z marszu wiernego wyznawcę klasycznej progresji lat siedemdziesiątych. Z wpływami jazzowo – klasycznymi zamiast metalu, z szerokim instrumentarium, także akustycznym, zamiast jednego klawisza robiącego lejące się tło, ze suitami złożonymi z różnorodnych wątków wynikających z siebie logicznie, a nie posklejanych ze sobą piosenek.

Jeszcze dwa lata temu trudno było się nie uśmiechnąć z pewną dozą ironii nad retro-progresywnym zabarwieniem jego poprzedniej płyty „The Raven That Refused to Sing”. Trudno było nie ulec wrażeniu, że remasterowanie klasycznych artrockowych płyt sprzed czterech dekad zainfekowało Wilsona zbyt mocno… ale w tej infekcji jak widać i słychać była metoda. Wilson jest bowiem jak gąbka, ma potencjał do nasiąkania wpływami i stylami, ale nawet jeśli jednym albumem będzie się pod kogoś sprawnie podszywał – jak swego czasu podszywał się pod Ozric Tentacles i Pink Floyd, a później pod Opeth i Meshuggah – tak chwilę później przeformatowuje te wpływy, przefiltrowuje przez własną wrażliwość i wyobraźnię, łączy z innymi stylami, dzięki czemu tworzy zupełnie nową jakość. Jeśli dwa lata temu nagrał płytę, która może zbyt wiele zawdzięczała Gentle Giant, Jethro Tull, czy King Crimson, tak teraz nagrał album oryginalny i na swój sposób wizjonerski, którego mogą mu pozazdrościć wszyscy, zarówno wyżej wymieniani, starzy bohaterowie, jak również dzisiejsza konkurencja rynkowa. „Hand. Cannot. Erase” to album zjawiskowy, przemyślany od pierwszej do ostatniej sekundy, tu każdy dźwięk ma swój bukiet argumentów, funkcję do wypełnienia, cel do osiągnięcia. I każdy działa, porusza muzycznie i oddziałuje emocjonalnie. Mamy do czynienia z utworami dopieszczonymi w każdym najdrobniejszym szczególe, które imponują na każdym poziomie obcowania z dziełem. A im głębiej i bliżej tym lepiej, bo całość, jak przystało na progresję, zyskuje z każdym przesłuchaniem. Bukiet rozwiązań stylistycznych jest zjawiskowy, przy tej armii środków stylistycznych każdy album Porcupine Tree sprawia wrażenie ubogiego (choć i tam przecież sporo się dzieje!). Gitary raz to ciosają zadziornymi frazami, raz to serwują płynne solo, różnorodnie brzmiące klawiatury chwilami pchają się na plan pierwszy, by za moment przykleić się w harmonicznym uścisku do gitar i podać kilka motywów unisono. Gdy robi się za głośno i za gęsto, przychodzi wyciszenie, kilka akordów rzuconych lekko przez gitarę akustyczną. Pół królestwa za wskazanie algorytmu według którego prowadzone są te utwory. Recepta jest głęboko schowana, nieprzewidywalna. Imponuje też wyczucie nastroju i proporcje, bo Wilson zaprzągł do swojej muzycznej karety bardzo zachłanne gatunki – choćby jazz – które bezlitośnie i umiejętnie podporządkował. Tu jazz jest dla Wilsona, nie Wilson dla jazzu. Tu Wilson wykorzystuje jazz dla osiągnięcia upragnionego efektu, a nie sili się na jazzową megalomanię. To w dużym stopniu „koncert” umiejętności aranżacyjnych i konceptualnych Stevena, który lekką ręką, wprawnie żongluje stylami, wcale nie łatwymi do opanowania. Na poziomie pop-kulturowym mamy niewątpliwie do czynienia z dziełem. To nie jest kolejna płyta z rockowego worka. Steven Wilson jest jednym z nielicznych muzyków, którym naprawdę zależy na kreowaniu oryginalnych, przestrzennych, wiarygodnych i kompletnych światów muzyczno emocjonalnych. Ma na to ambitny, precyzyjny pomysł, ma również odpowiednie narzędzia aby ten pomysł zmaterializować.

Rock progresywny, najbogatszy z rockowych stylów, zawsze opierał się w dużym stopniu na czerpaniu z nieoczywistych odniesień, zapożyczeń i mieszanek stylistycznych. Tym różnił się od muzyki pop, hardrocka, czy heavy metalu, że odważnie, bezczelnie wylewał się poza utarte ramy stylistyczne i brzmieniowe. Rozpychał granice muzyki pop włączając w jej ramy nowe przestrzenie harmoniczne, rytmiczne i melodyczne, i właśnie to rozpychanie stanowiło o jego sile. Sęk w tym, że nie wszyscy potrafią taką syntezę sprawnie i wiarygodnie przeprowadzić. Zbyt dużo w ostatnich dekadach mieliśmy płyt pseudo-progresywnych nagrywanych przez ludzi, którym zdawało się, że wystarczy połączyć w jeden utwór trzy różne piosenki, aby uzyskać efekt artrockowej suity… To niestety zamydliło obraz progresji i sprawiło, że ten wyjątkowy gatunek muzyczny wyglądał, tak jak wyglądał… krótko mówiąc: podupadająco. Steven Wilson widzi więcej, czuje mocniej i przewiduje trafniej niż większość współczesnych artystów. To co dziś proponuje jest klasyczną progresją, ale „Hand. Cannot. Erase” tylko teoretycznie mógłby ukazać się na przykład w 1973 czy 1975 roku. To płyta, na której słychać pięćdziesiąt lat historii muzyki rockowej i trzy dekady doświadczeń artysty. Sito jakościowe jest potwornie ciasne, nie przedostały się tu żadne pomysły średnie, nie przedostały się też choćby odcienie stylistyczne nieprzystające do klasycznej progresji. A fakt, że w tej muzyce jest też odrobina ducha Porcupine Tree, melodyki Blackfield, czy nastroju No Man, powinien ucieszyć wszystkich sympatyków talentu Stevena Wilsona.

Domyślam się, że „Hand. Cannot. Erase” spotka się z dwojakim przyjęciem. Większość recenzentów oceni ten album bezpiecznie, nie chcąc zrobić krzywdy artyście, wystawi szkolną czwórę i powie: ładnie udaje pan Roberta Frippa czterdzieści lat później. Drugim nurtem będzie ostre krytykanctwo – zarzucania „kopiarstwa”, mega wtórność, regresywność – podszyte nostalgią (po części za wczesnym Porcupine Tree, po części za późnym Porcupine Tree, po części za klasyką progresji ze złotego okresu 69-74). My już tak mamy, że w muzyce to raczej wolimy tęsknić za tym, co było, niż doceniać współczesność… A ja, wyłączając tęsknoty, już dzisiaj stawiam tezę, że „Hand. Cannot. Erase” jest płytą, za którą będziemy tęsknić za dziesięć, piętnaście, dwadzieścia lat. To inteligentny, bogaty muzycznie i wysmakowany album. Steven Wilson ciągle jest passe, i nadal nie przeszkadza mu to być jednym z najzdolniejszych muzyków żyjących i tworzących w naszych czasach… Taka karma.

 

sobota, 14 lutego 2015

Nowy sezon, stary przekręt


Trwają rozmowy z wydawcami w sprawie wydania mojej drugiej powieści, kryminału tytułowanego roboczo "Plagiat", a z okazji startu rundy wiosennej ( podjąłem się swego czasu karkołomnego zadania przeniesienia tematyki piłkarskiej do świata literatury...) przypominam fragment mojego debiutu beletrystycznego sprzed dwóch lat - sensacyjnego "Okrągłego przekrętu", literackiej odpowiedzi na film "Piłkarski poker". Korupcyjny syf wylewa się w tej książce aż na marginesy, ale na boiskach polskiej ekstraklasy podobno czyściutko ostatnio jak nigdy... jak to było z  tym okiem i jadącym pociągiem? jedzie...? ;)
 

Sędzia Maciej Bojarski miał mieszane uczucia względem intensyfikacji wydarzeń. Niby się złościł, gdy dziesięć spraw zwalało mu się na głowę, a każda była na wczoraj, ale jednocześnie wiedział, że maszyny lepiej funkcjonują, gdy są rozpędzone. I człowiek funkcjonuje lepiej, gdy jest bardziej rozpędzoną maszyną niż rozwlekłym, rozemocjonowanym homo sapiens. Wrzesień przyniósł mu tyle spraw i zadań, że nawet jeśli liczba bodźców denerwowała go nieco, to tylko mógł marudzić w duchu, bo na głośne okazywanie niezadowolenia nie miał czasu.

Trzy dni namawiał kierownika jednej z drugoligowych drużyn na zakup sprzętu sportowego. Namówił, dostając dzięki temu wysoką prowizję. Starał się zaglądać do matki, ale akurat bełchatowski szpital rzadko był mu po drodze. W każdy weekend sędziował mecze ekstraligi, a związek rzucał go po całym kraju. Odwiedził już Gdańsk, Warszawę i nieszczęsny Wrocław, który z każdym kolejnym tygodniem coraz gorzej mu się kojarzył. To we Wrocławiu składał zeznania w sprawie Berła Kielce. To we Wrocławiu dowiedział się o chorobie nowotworowej matki. Jakby tego było mało, to właśnie we Wrocławiu zakochała się Gosia. Od czasu wizyty w teatrze Łódź dla Gosi stała się miastem obleśnym, nudnym i odstręczającym. Na przeciwległym biegunie wrażeń leżał Wrocław. Ze swoim pięknym rynkiem, bogatym życiem kulturalnym, milionem fantastycznych galerii, tych z obrazami i rzeźbami…

– I ciuchami – wtrącił kiedyś złośliwie Bojarski, przerywając monolog Gosi opiewający wspaniałość Wrocławia.

Spojrzała na niego z przerysowanym wyrzutem.

– Czasami myślę, że masz mnie za pierwszą lepszą idiotkę – prychnęła.

Przezornie nie ustosunkował się do tej tezy. Ucieszył się, gdy Gosia nie zwróciła uwagi na jego brak reakcji, ale po chwili stracił humor, bo zmieniła temat na jeszcze bardziej irytujący. Aktorstwo. Ta mrzonka co drugiej ładnej dziewczyny raz na jakiś czas dopadała i ją. Od początku znajomości wiedział o jej filmowo-teatralnych marzeniach. Gdy zobaczył ją pierwszy raz, dwa lata temu, wcale nie była najefektowniejszą dziewczyną w towarzystwie. Inne prostytutki ściągnięte na pomeczowy bankiet przez Jakubika na pierwszy rzut oka robiły lepsze wrażenie. Na odległość stu metrów emanowały seksem. Każdym gestem, miną, każdą częścią garderoby zapraszały do łóżkowych igraszek. Ona nie miała ani wyzywającego makijażu, ani czerwonej lateksowej mini, ani nawet kuszącego spojrzenia.

– Jakiś ekskluzyw nam się tu trafił! – rechotał na jej widok Jakubik, inicjując łańcuszek żartów. Bojarski być może uwierzyłby wówczas, że to prostytutka ekskluzywna, tym bardziej że cały wieczór zachowywała się wyniośle, a wyraz jej twarzy mówił wyraźnie, iż większość obecnych mężczyzn napawa ją obrzydzeniem. Ale po którejś kolejnej złośliwości zalała się rumieńcem. Rumieńcem dyskwalifikującym ją jako prostytutkę. Bojarski wychodził z założenia, że dziwkom nie wypada się wstydzić, tak jak górnikom nie wolno bać się zamkniętych przestrzeni, a alpinistom – cierpieć na lęk wysokości. Ze zwykłej przekory wybrał sobie wówczas właśnie ją. To normalna dziewczyna, pomyślał, obserwując ze zdumieniem czerwoną plamę wstydu na jej policzkach, z takimi jest ciekawiej.

Było na pewno inaczej. Gosia nie radziła sobie z napięciem, a Bojarski nie poradził sobie z jej nieufnością i sam zaczął się stresować, bodaj pierwszy raz w życiu. Nie spisał się najlepiej, czym zaskoczył przede wszystkim siebie, bo Gosi było wszystko jedno. Jeszcze bardziej zadziwiły go wydarzenia po stosunku. To wówczas dziewczyna niespodziewanie ożywiła się, jak się domyślił, szczęśliwa, że już po wszystkim. On pewnie też byłby szczęśliwy, gdyby nie to, że Gosia zamiast opuścić pokój hotelowy, zapytała, czy może się do niego przytulić, bez dodatkowych opłat. Rozśmieszyła go ta propozycja. Odpowiedział jej, że za przytulanki i tak by jej nie zapłacił, co ona uznała za zgodę. Tym sposobem skazał się na dwugodzinną spowiedź dziewiętnastoletniej dziewczyny przyklejonej do jego pleców. Gdy świtało, wiedział o niej prawie wszystko, począwszy od tego, że jej ojciec był marynarzem i zostawił jej matkę piętnaście lat wcześniej, kończąc na tym, że uwielbia Kingę Preis i chciałaby zostać aktorką. Zasnęła o piątej rano, a on nie zmrużył oczu. Szumiało mu w uszach od tych opowieści. Gdy rano na odchodne wymienili się numerami komórek, nie sądził, że kiedykolwiek którekolwiek z nich zadzwoni.

Marzenia aktorskie Gosi wracały regularnie co kilka tygodni, ale Bojarski obawiał się, że tak naprawdę tlą się one w niej bez przerwy, by co kilka tygodni wychylić naiwny łeb z zakamarków duszy na światło dzienne. I tak mogło być, ale wolał nie zaprzątać sobie tym głowy.

Tego dnia spał dużo dłużej, niż planował. Budzik w komórce odmówił współpracy, po tym jak cała komórka padła z powodu braku energii. Bojarski nie mógł też liczyć na poranną krzątaninę Gosi, bo Gosia z niewiadomych powodów już drugi tydzień urzędowała we Wrocławiu. Lubił budzić się sam, ale zawsze gdy zawodziły go bodźce zewnętrzne, wstawał kilkadziesiąt minut za późno. Nie inaczej było i tym razem. Zerwał się na równe nogi, gdy tylko otworzył oczy. Dopadł do szafy i zaczął się ubierać. Wiedział, że zaspał, ale mimo to wierzył, że zdąży. Garderoba, toaleta, kromka chleba pochłonięta w czasie wiązania butów. Po piętnastu minutach siedział w aucie, modląc się o pustą drogę do Bełchatowa. A najlepiej pod sam szpital.

Wpadł do budynku szpitala, mimo że pośpiech przy godzinnym spóźnieniu jest zwykle bezskuteczny. Wiedział o tym, ale wiedział też dlaczego mimo wszystko się śpieszy. Chciał wpaść zdyszany do szpitalnej poczekalni, bo tam na pewno siedziała Beata. Żywa bomba emocjonalna, której chciał pokazać, jak bardzo się starał i jak bardzo żałuje, że zawiódł. Miał rację, siedziała tam sama, skurczona na drewnianym krzesełku, przypominając żebraczkę na mrozie. Dłonie zaciskała mocno w pięści, jakby trzymała kciuki za powodzenie operacji. Niewidzące oczy ożyły na widok wbiegającego brata.

 – Czemu tak późno?! – Gwałtownie podniosła się z krzesełka, robiąc kilka kroków w jego stronę. – Od godziny jest na bloku.

Objęła go czule ramionami, a on odniósł nawet wrażenie, że dostał siostrzanego całusa w policzek. Zaskoczyła go jej łagodność. Przez ułamek sekundy miał kompletną pustkę w głowie. Nie wiedział, co powiedzieć.

– Przepraszam, komórka mi się w nocy rozładowała i zaspałem. – Wyciągnął z kieszeni telefon, nerwowo rozglądając się za gniazdkiem. – Myślisz, że mogę się tu podłączyć?

– Podłącz. – Wskazała mu jedno z gniazdek ukrytych pod ławeczką na przeciwległej ścianie. – Ale nie tak na widoku, bo się ktoś może dopieprzyć.

Zrobił kilka kroków w stronę kontaktu i podłączył telefon do ładowarki.

– Miałem nadzieję, że może opóźnienie będzie. Leciałem na łeb na szyję.

– Do ostatniej chwili miałyśmy nadzieję, że zdążysz, ale punktualnie o dziewiątej przyszła pielęgniarka, dała mamie coś do połknięcia, po chwili podjechał wózek i ją zabrali…

Beata mówiła jak maszyna, której bateria się wyczerpuje. Słowa wylatywały z jej ust zbyt szybko, a głos nie wytrzymywał napięcia i łamał się co kilka sekund. Znów podeszła i objęła go, tuląc głowę do piersi.

– Chciałabym, żeby już było po wszystkim – szepnęła.

– Mówili, ile to potrwa? – zapytał, głaszcząc głowę siostry. – Na czwartą muszę dojechać do Chorzowa. A chciałbym ją zobaczyć.

Odchyliła się, żeby spojrzeć mu w oczy.

– I tak z nią z nie porozmawiasz. Przecież ona będzie nieprzytomna. Pewnie dopiero wieczorem się wybudzi, ale wątpię, żeby była w stanie rozmawiać. Chodź – pociągnęła go za rękę – muszę zapalić, bo zaraz ocipieję z tych nerwów!

Wyszli przed budynek. Minęła dziesiąta, w powietrzu unosił się jeszcze nocny chłód, ale dzień zapowiadał się ciepło i bezchmurnie. Słońce panoszyło się na niebie, wysyłając z minuty na minutę coraz mocniejsze promienie. Stanęli przy wolnej ławeczce, choć w gruncie rzeczy mogli stanąć gdziekolwiek, bo nie zamierzali siadać. Beata wykorzystała co prawda ławkę jako stojak pod torebkę, z której po chwili wyłowiła paczkę papierosów, ale Bojarski tylko dreptał nerwowo nawet, nie zwracając uwagi na siedzisko.

– Nie rób nam więcej takich numerów. – Beata zapaliła papierosa i pierwsza smuga dymu wyfrunęła z jej ust.

– Mówisz tak, jakbym specjalnie wyłączył telefon.

– Przeszło mi to przez myśl. – Świdrowała go wzrokiem.

– Przestań – westchnął. – Bateria mi padła i tyle.

– Trzeba było baterię wieczorem naładować.

Bojarski dreptał dłuższą chwilę, szurając butami po kamienistym chodniku. Stanął wreszcie odwrócony plecami do siostry. Patrzył w jedno ze szpitalnych okien.

– Okej, przepraszam – usłyszał zza pleców pojednawczy głos Beaty. – Nie chciałam tego powiedzieć. Po prostu bardzo się boję, że zostawisz mnie z tym wszystkim samą. A tego bym chyba nie przeżyła. Miałeś prawo zapomnieć o naładowaniu komórki, wszyscy jesteśmy w stresie.

– Cieszę się, że raczyłaś to zauważyć – mruknął beznamiętnie, tłumiąc złość.

– Jadłeś coś dzisiaj?

– Nie wiem, chyba nie – odparł, odwracając się do niej.

Zanurkowała ręką w torebce i podała mu słodką bułkę z serem.

– A ty? – zapytał, wyciągając bułkę z woreczka.

– Jedz, jedz. Ja jadłam wcześniej, a teraz i tak nic bym nie przełknęła.

Odpaliła drugiego papierosa.

Dreptali dłuższą chwilę wokół ławeczki. Bojarski nerwowo żując bułkę, Beata mechanicznie wdychając i wydychając dym z kurczącego się szybko papierosa. Dryfowali myślami w różnych kierunkach.

 – Ile jedzie się do Chorzowa? – przerwała milczenie Beata.

– Sto osiemdziesiąt kilosów, jakieś trzy godziny potrzebuję.

– Słuchaj. – Zaciągnęła się głęboko. – To ty jedź teraz spokojnie na ten mecz. Nie ma sensu, żebyśmy tu oboje kwitli, a po co masz się później śpieszyć.

Bojarski poczuł ulgę, słysząc propozycję siostry. Każde miejsce, nawet zapyziały Chorzów, kojarzyło się milej od bełchatowskiego szpitala, w którym właśnie grzebano we wnętrznościach Janiny Bojarskiej.

– Dobra. – Skinął głową. – To chodź jeszcze na kawę do bufetu, bo oczy mi się kleją. Strzelę espresso i lecę.

– Ale jutro koło jedenastej ją odwiedzisz i posiedzisz z nią trochę! – Złapała go za rękę z niespodziewaną siłą. Przystanął i spojrzał na nią. Wyraz jej oczu określiła nieopisana moc. Lęk połączony z agresją i pragnieniem. I czymś jeszcze, czego nie umiał nazwać.

– No jasne – odparł i pociągnął ją w stronę szpitalnego bufetu.

*

Kawa wypita w pustym szpitalnym bufecie postawiła Bojarskiego na nogi. Żegnając siostrę na parkingu, zdobył się nawet na delikatny uśmiech. Pokazał jej kciuk uniesiony do góry, krzyknął przez otwarte okno w aucie – wszystko będzie dobrze, zobaczysz! I odjechał. Trzy godziny później wtoczył się do Chorzowa. Widywał to miasto regularnie, trzy – cztery razy w roku, ale ciągle nie wiedział, gdzie się kończy i gdzie zaczyna. Nadal zdarzało mu się pogubić, przegapić właściwą ulicę, kluczyć po nieznanej okolicy, by ocknąć się w Katowicach. Te dwa miasta zlewały mu się w szarą, nieprzyjazną masę. Cały Górny Śląsk najchętniej omijałby szerokim łukiem.

Na stadion Sztygara Chorzów dotarł znacznie wcześniej, niż planował. Zegarek pokazywał czternastą, do meczu pozostały więc bite trzy godziny. Mimo to poszedł zameldować się w budynku klubowym. Wolał nie kręcić się po okolicy. Słońce w ciągu ostatnich godzin nabrało mocy i grzało już niemal z lipcową siłą. Robiło się gorąco. A jeszcze goręcej robiło się tam, gdzie szwendały się grupki szalikowców Sztygara. Bojarski nie chciał ich spotkać, nawet jeśli ryzyko rozpoznania było niewielkie. Łażenie po obcym mieście w trzydziestostopniowym upale na kilka godzin przed dwugodzinnym wysiłkiem było głupim pomysłem. Postanowił wykorzystać wolny czas na wyciszenie się w szatni sędziowskiej.

Nie do końca mu się to udało, gdyż blisko pół godziny zagadywał go cieć, uważający się za kierownika budynku klubowego, tyleż sympatyczny, co irytujący pan Józek. Człowiek, dla którego Chorzów był całym światem, a klub Sztygar – całym życiem. Człowiek szczęśliwy tylko wówczas, gdy Sztygar wygrywał, a zamartwiający się jedynie porażkami ukochanej drużyny. Jego życie już w latach siedemdziesiątych zawęziło się do kwestii „futbolowego Chorzowa”. Tym razem miał świetny humor. Chorzowianie znajdowali się na fali wznoszącej. Zajmowali drugie miejsce w tabeli, wyrastając na „czarnego konia” rozgrywek.

– Nawet pan nam dzisiaj nie przeszkodzi! – Cieć zaśmiewał się i machał zabawnie palcem, jakby wygrażał Bojarskiemu. – Nasze chłopaki grają jak z nut! Nie przelewa się u nas, ale my tu wszyscy mamy po prostu serducho do piłki. Jesteśmy jak wielka piłkarska rodzina, wie pan, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego!

Jasne, zakpił w duszy Bojarski, ale z grzeczności pokiwał głową z uznaniem.

Przebieg meczu po części potwierdził słowa pana Józka. Sztygar nie grzeszył umiejętnościami piłkarskimi, grał brzydki, toporny futbol, ale serca tym chłopakom nie można było odmówić. Każdy biegał za dwóch. Drużyna sprawiała wrażenie niezaawansowanego technicznie i taktycznie, ale mimo to zgranego monolitu. Topornej maszyny. Szybko, bo już w drugiej minucie chorzowianie zdobyli bramkę, czym ustawili mecz. Ich rywal, drużyna Wałów Białystok dostosowała się do prostackiej taktyki. Bojarski nie lubił takich meczów. Piłka latała po kilkadziesiąt metrów z jednej połowy boiska na drugą, a on musiał zasuwać dwa razy więcej, by nadążyć za wydarzeniami. Zwykle po takim długim, „brytyjskim” podaniu dochodziło do ostrego starcia zawodników walczących o piłkę. Jeszcze przed przerwą odgwizdał dwadzieścia fauli i ukarał czterech piłkarzy żółtymi kartkami. Mecz był brzydki i brutalny.

Druga połowa okazała się jeszcze gorsza. Chorzowianie niemal od początku grali na czas. Mecz był już nie tylko brzydki i brutalny, ale także nudny. Futbolówka latała ponad głowami, często wykopywana bez sensu byle dalej przed siebie. Na trybunach trwała fiesta wulgaryzmów. Trzy tysiące kibiców Sztygara serwowało niewybredne przyśpiewki pod adresem całego świata, a dwustu szalikowców z Białegostoku, zamkniętych w klatce dla gości, opluwało śląską dumę. Na znak, że wszystko i wszystkich, łącznie z meczem i piłkarzami, mają w głębokim poważaniu, odpalili race i fajerwerki, zadymiając na kilka minut cały stadion. Bojarski przerwał mecz i skonsultował się z sędzią technicznym. Odnotowali incydent w protokole i gdy tylko szczypiący w oczy dym odpłynął znad boiska, wznowił spotkanie. W osiemdziesiątej minucie poczuł potworne zmęczenie. Czas zaczął się ślimaczyć, piłkarze grali coraz wolniej. Zanosiło się na nudne 1:0 dla gospodarzy.

Bojarski spojrzał na zegarek, ale żeby dojrzeć cyferki na stoperze, musiał przetrzeć dłonią twarz. Gęsty, gorący i słony pot zalewał mu oczy. Zegarek pokazywał czterdziestą siódmą minutę drugiej połowy, ale dodatkowy stoper, używany do odliczania przestojów informował, że gospodarze podkradli grą na czas trzy minuty. Powinien więc doliczyć jeszcze co najmniej sześćdziesiąt sekund. Trzymał gwizdek w ustach, ale pokazał zawodnikom, żeby grali dalej. Jeden z piłkarzy Wałów Białystok resztką sił wybił piłkę z własnej połowy boiska na pole karne chorzowian. Futbolówka poleciała bardzo wysoko, jakby zawisła na kilka sekund w powietrzu. Bojarski zerwał się jeszcze do ostatniej przebieżki, musiał szybko przemieścić się co najmniej o trzydzieści metrów, żeby dobrze widzieć, co dzieje się w obszarze gry. Zerknął w stronę liniowego, czy ten aby nie sygnalizuje spalonego, ale nic z tego. Trzeba biec.

Nie tylko jemu wysiłek w ostatniej minucie meczu sprawił bolesną przykrość. Ścigający się w pogoni za piłką napastnik z Białegostoku i obrońca Chorzowa połykali kolejne metry boiska z olbrzymim trudem i w niezbyt imponującym tempie. Jednak to gość zachował więcej sił. Bojarski z odległości czterdziestu metrów zobaczył, jak białostoczanin wyprzedza przeciwnika, dopada do kozłującej w polu karnym piłki, żeby po chwili runąć jak długi. Wślizg desperacko interweniującego obrońcy Sztygara czegoś dosięgnął – tylko Bojarski nie dostrzegł czego – czy piłki, czy nogi przeciwnika. Rzut okiem w stronę liniowego. Ten stoi na baczność równolegle do zdarzenia i milczy. Pomacha czy nie pomacha, dyszał pod nosem Bojarski, dobiegając do linii pola karnego.

– Co jest, kurwa, panie sędzio?! – wydarł się powalony przed kilkoma sekundami białostocki napastnik, siedząc na murawie i ciężko dysząc. – Karny! Rysował mnie przecież!

Bojarski szybkim krokiem zbliżał się do punktu oznaczającego jedenaście metrów od bramki, ale marsz utrudniali mu piłkarze. Dopadło do niego kilku najbliżej stojących zawodników obu drużyn, rozpoczynając regularną awanturę. Zaczęły się przepychanki. Liniowy uniósł chorągiewkę i szepnął do mikrofonu „faulował… chyba”. Chyba czy na pewno, dopytał szeptem Bojarski. Chyba na pewno, dukał liniowy zasłonięty byłem.

– Żółtko za symulkę! – Obrońca Sztygara omal nie wszedł Bojarskiemu na plecy. – Nawet go nie drasnąłem. W piłkę, czyściutko wszedłem!

Napastnik zerwał się na równe nogi i doskoczył do przeciwnika.

– Jak, kurwa, czyściutko?! Zajechałeś mnie po achillesach!

Stanęli nos w nos, warcząc niewybredne inwektywy, atakujące wszystko, począwszy od umiejętności piłkarskich, aż po godność matek. Bojarski jeszcze raz rzucił okiem w stronę potakującego głową asystenta i wskazał na „wapno”. Rzut karny. Wybuch radości białostockich gości rozsierdził chorzowskich piłkarzy i kibiców. Z trybun poleciała tradycyjna przyśpiewka – „sędzia, chuj!” oraz „jebać, jebać PFP!”.

– Proszę się odsunąć! – Starał się panować nad sytuacją, odpychając atakujących go piłkarzy Sztygara.

– Ile, kurwa, wziąłeś?! – wypalił do niego chorzowianin.

Bojarski zrobił dwa kroki w jego stronę i pokazał mu żółty kartonik. Rozejrzał się po okolicy w poszukiwaniu faulującego obrońcy i jemu też pokazał kartkę. Wyciągnął z kieszonki notatnik, zapisał kary za przewinienia i zorientował się, że w przypadku obrońcy to druga taka kara. Sięgnął więc po czerwoną kartkę.

– Kurwa, ciebie pojebało człowieku! – Chorzowianin złapał się za głowę.

– Proszę opuścić boisko. – Bojarski spokojnie gestem ręki wskazał zawodnikowi kierunek do szatni.

Kapitan Wałów Białystok ustawiał już piłkę na „wapnie”, przygotowując się do wykonania rzutu karnego. Atmosfera na placu gry uspokajała się powoli, jednak nadal pozostawała napięta. Z trybun nie dochodziły już żadne przyśpiewki, ale stadion nieustannie coś mruczał, niczym podrażnione dzikie zwierzę. Jeden sektor serwował gwizdy, drugi sypał pojedynczymi „kurwami” i „chujami”. Wszystko na moment ucichło, gdy białostocki piłkarz bez trudu trafił piłką do siatki. Na tablicy pojawił się wynik 1:1, a spiker monotonnym głosem poinformował, że wyrównującą bramkę dla drużyny gości zdobył Franciszek Tomaszewski.

Na stoperze Bojarskiego była pięćdziesiąta minuta drugiej połowy. Musiał zakończyć mecz. Gwizdnął sekundę po tym, jak chorzowianie rozpoczęli grę od środka boiska. Stadion znów ryknął niezadowoleniem, a piłkarze Sztygara ruszyli z pretensjami do sędziego. Bojarski w towarzystwie swoich asystentów z trudem przeciskał się między grupkami atakujących, próbujących dopchać się do niego zawodników. Wchodząc do tunelu, dostał w ramię plastikowym kubeczkiem z resztką coli. Ty gorolu pieprzony! Pluł w jego stronę starszy kibic, przyciskając twarz do płotu, a grupa szalikowców zaintonowała mu na odchodne „cała Łódź – jude, jude, jude!”.

– Gdzie tam pan karnego widział?! – W tunelu dopadł go trener chorzowian i agresywnie szarpał za łokieć. – Mój zawodnik zrobił czysty wślizg, trafił w piłkę, tam w ogóle nie było kontaktu!

– Proszę się uspokoić! – sapnął Bojarski, nie zwalniając kroku. – Obrońca się spóźnił, nie trafił w piłkę, zahaczył nogę przeciwnika i spowodował jego upadek.

– Jak to możliwe, kiedy atakował od centrum boiska lewą nogą napastnika z piłką przy prawej nodze?!

Bojarski wyszarpnął się z uchwytu.

– To nie ma znaczenia, gdy wślizg jest spóźniony, po prostu nie trafił w piłkę i faulował.

Trenera chorzowian zatrzymał dziennikarz w „strefie mieszanej”, co Bojarski przyjął z ulgą, bo miał dosyć bezcelowego przekomarzania.

– Byłem bliżej od pana, panie sędzio, lepiej to widziałem! – krzyknął za nim szkoleniowiec Sztygara.

– Ale liniowy był jeszcze bliżej i na pewno lepiej się ustawił! – odkrzyknął Bojarski, wdrapując się wojskowym krokiem po schodach budynku klubowego. Tam już czekała na niego kolejna delegacja pracowników Sztygara Chorzów. Wysypał się wór pretensji i oskarżeń. Drugi trener próbował nawet zaprowadzić trójkę sędziowską do recepcji, gdzie stał duży telewizor, by pokazać telewizyjne powtórki z różnych kamer w zwolnionym tempie, ale Bojarskiemu udało się wymigać i pomaszerować w kierunku szatni. Postaramy się, żeby pan nam tu więcej nie gwizdał!, krzyknął ktoś za nim.

Z ulgą klapnął na krześle i zaczął zdejmować przepoconą koszulkę. Właściwie nie palił, ale czasami nachodziła go ochota na papierosa. To „czasami” widocznie nadeszło razem z pomeczowym napięciem, gdyż Bojarski zamiast o prysznicu marzył właśnie o fajce. Napił się wody. Szybko spłukał z siebie pot i kurz, pozostałości piłkarskiej bitwy, ubrał się i wyszedł z szatni. Na korytarzach przerzedziło się, było ciszej i spokojniej. Piłkarze pozamykali się już w szatniach, a dziennikarze zbierali się z wolna pod salą konferencyjną. Bojarski przemknął cichaczem i zapukał do recepcji.

– Poczęstuje mnie pan papierosem? – zagaił Józka.

Cieć rzucił mu paczkę bez słowa i odwrócił głowę. Bojarski wygrzebał dwie sztuki z paczki, wsunął je do kieszeni i udał się do tylnego wyjścia.

– Nie, ja jednak tak tego nie zostawię! – dobiegł go po chwil rozemocjonowany głos ciecia. Józek dogonił go i chwycił za ramię.

 – Ma pan w sobie tyle odwagi, żeby teraz wejść do szatni i przeprosić tych chłopaków?! – krzyczał Bojarskiemu w twarz, opluwając go przy tym drobinkami śliny. – Ma pan jaja?! Ma pan jaja?! Ci chłopcy tu od dwóch miesięcy nie dostali pensji, taki Wojtek Krzyżak zasuwa za stypendium, co to ledwo na internat wystarcza, a pan im taki numer wywijasz! Jak tak można?! Pan jest drukarz zwykły!

Bojarski wyrwał gwałtownie rękę i zrobił krok w stronę Józka.

– Licz się ze słowami, cieciu! – warknął przez zaciśnięte zęby. – Ja ci zaraz drukarza dam!

Stanęli twarzą w twarz. Stykaliby się nosami, gdyby nie zbyt duży brzuch kierownika Józka. Choć obaj zacisnęli pięści, nie zdążyli nawet zacząć się szamotać. W odpowiednim momencie wdarło się między nich dwóch rozjemców. Trzeci szarpał Bojarskiego od tyłu za ręce, próbując odciągnąć go na bok. Józek wykrzykiwał jeszcze inwektywy pod jego adresem, ale został już spacyfikowany i powoli się uspokajał. Rozjemcy po krótkiej szamotaninie zaprowadzili go z powrotem do recepcji.

– Niech pan się tu dziś już nie kręci – szepnął do Bojarskiego jeden z pracowników Sztygara.

– Dbajcie lepiej o bezpieczeństwo we własnym budynku klubowym! – odwarknął Bojarski i skierował się w stronę wyjścia.

Wyszedł na tyły budynku, minął parking, przeszedł kilkadziesiąt metrów i stanął przy płocie na niewielkim trawniku. Wyszperał w kieszeni pożyczone od ciecia papierosy, ale zdał sobie sprawę, że nie ma ich czym zapalić. Kurwa, westchnął i oparł się rękami o siatkę okalającą parking. Poczuł, jak przyjemny wieczorny chłód owiewa mu kark. Przymknął powieki i wyobraził sobie żarzący się punkcik stanowiący zwieńczenie kilku gramów tytoniu owiniętego w papierek. Jak na złość zawładnęła nim potrzeba dymu. Chciał poczuć jego gorzkawy smak. Usłyszał szelest kroków. Podniósł głowę i dostrzegł za siatką sylwetkę chłopca wyłaniającą się z ciemności.

– Siemasz młody! – zagaił. – Nie masz przypadkiem zapałek?

Chłopak podszedł do płotu. Nie mógł liczyć więcej niż czternaście lat, więc szanse na to, że miał „ogień”, nie należały do największych. Zdjął z ramienia sportową torbę i po chwili poszukiwań z jednej z bocznych kieszonek dobył zapalniczkę. Bojarski zbliżył się z papierosem do siatki. Po chwili z ulgą zaciągnął się upragnionym dymem.

– Dzięki – rzucił do chłopaka. Ten przyglądał mu się uważnie kilka sekund, podnosząc z ziemi torbę i zarzucając ją na ramię. Robił to jakby w zwolnionym tempie, po czym niespodziewanie odbiegł. Mogłem zapalić od razu oba, pomyślał Bojarski, zaciągając się chciwie. Wraz z wypuszczanym dymem ulatywało z niego napięcie. Znów przymknął powieki, palił i słuchał cichnących w oddali kroków biegnącego chłopaka. Dzieciak wydał mu się znajomy, ale pomyślał, że tak to już jest z dzieciakami. Wszystkie są do siebie podobne. I choć znajomość tej konkretnej twarzy wydała mu się zadziwiająco świeża, odegnał tę myśl precz.

Pojedynczym drgnięciem w kieszeni spodni komórka upomniała się o chwilę uwagi. Wyjął ją szybko i odczytał esemesa od Beaty: Już po, mama śpi, chyba OK, jestem w domu padnięta, pamiętaj jutro rano! Przeszło mu przez myśl, że powinien zadzwonić, ale słowa „jestem w domu padnięta” sugerowały, że Beata ma dosyć i może być trudnym rozmówcą. Odpisał: OK, dzięki za info, pamiętam o jutrze! Schował telefon do kieszeni, dopalił papierosa, cisnął go na parkingowy asfalt i ciężko oparł się o płot.

Z zadumy wyrwał go odgłos zbliżających się kroków. W porę ktoś idzie, uśmiechnął się pod nosem, odpalę drugą fajkę. Złapał się dłonią siatki i czekał na to, kto wyłoni się z ciemności. Po chwili dostrzegł cztery męskie sylwetki, których widok odebrał mu chęć palenia. Trzej mężczyźni przypominali wyglądem legendarnych ukraińskich „nieznanych sprawców”. Kiedyś mówiło się o takich „abs”, parodiując terminologię samochodową i przekręcając rozwinięcie tego skrótu na „absolutny brak szyi”. Bojarski zwykł rozwijać go jeszcze inaczej. Mawiał „absolutny brak skrupułów”. Nie byli wysocy. Niepokoiła szerokość ich barków i klatek piersiowych. Niepokoił wygląd brutalnie i niechlujnie golonych na łyso głów z licznymi bliznami i zadrapaniami. Dwóch z nich, mimo wieczornego chłodu maszerowało w obcisłych podkoszulkach, chwaląc się bicepsami o szerokości uda przeciętnego mężczyzny i tandetnymi tatuażami. Z ich letnim ubraniem kontrastowały grube wełniane szale z napisem „GKP Sztygar Chorzów” zwisające z ich szyi, których prawie nie mieli. Świdrowali go wzrokiem, a Bojarski mimo oddzielającej go od nich siatki poczuł nieprzyjemny dreszcz.

– To ten? – zapytał jeden z nich, przechodząc dwa metry od Bojarskiego.

– Tak – odpowiedział głos, którego właściciel był ciągle niewidoczny. Bojarski wytężył wzrok i dostrzegł kontury czwartej postaci. Była wyraźnie mniejsza, a na jej ramieniu kołysała się torba. Chłopiec od podawania piłek! Bojarski zreflektował się w ułamku sekundy, jakby ktoś zapalił światło w jego głowie. Stąd go znałem! W jednej chwili odskoczył od płotu, gdyż kafar niespodzianie zaatakował siatkę. Wymierzył potężnego kopa, omal nie robiąc w niej dziury.

– Kurwo sprzedajna, zajebiemy cię! – wrzasnął, szarpiąc wątły płot. Podjął próbę wspinaczki, ale jego stukilogramowe ciało miało problem ze sforsowaniem cienkiej, drucianej siatki. Ta uginała się na wszystkie strony, uniemożliwiając skuteczną wspinaczkę.

– Dajesz Misiek, tam jest dziura! – krzyknął drugi szalikowiec.

Bojarski spojrzał automatycznie w stronę, w którą pobiegli. Poczuł, jak kolana mu drętwieją na widok otworu – wyrwy w siatce wielkości biurka. Po chwili napastnicy znaleźli się po jego stronie płotu. Wyrzucił papierosa i zrobił kilka kroków w stronę budynku klubowego, próbując szerokim łukiem wyminąć zmierzających w jego stronę kiboli.

– Gdzie, kurwa?! – Jeden z nich zaszedł mu drogę.

– Spierdalaj! – syknął Bojarski

Wielka jak bochen chleba dłoń pacnęła go w policzek, który momentalnie zaczął parzyć.

– Ja ci dam: spierdalaj!

Drugi „liść” wielką łapą smagnął drugi policzek. Kroki pozostałych kiboli zbliżały się. Bojarski próbował odepchnąć napastnika. Szamotanina trwała kilka sekund. Przerwał ją cios pięścią w szczękę. Bojarski runął na ziemię niczym trafiony piorunem. Karuzela w jego głowie powoli nabierała prędkości, policzki pulsowały, a na wardze pojawiła się krew. Zasłonił rękami głowę. Bał się, że zaczną kopać, i miał rację, bo zaczęli. Poczuł podkute blachą ciężkie buciory najpierw na głowie, a później też na żebrach i brzuchu. Butowali go kilkadziesiąt sekund. Na koniec usłyszał głośne charknięcie i splunięcie. Kilkusetgramowa porcja flegmy wylądowała mu na plecach.

 – Ty chuju sprzedajny! – wrzasnął jeden z napastników i wymierzył finałowego kopa w brzuch. Bojarski jęknął bezwiednie. – Dziwko męska, ty kajdaniarzu jebany!

Słowa jeszcze kilkadziesiąt sekund docierały do uszu Bojarskiego, ale z ulgą skonstatował, że głosy powoli się oddalają. Po chwili ucichły. Z trudem podparł się na łokciach. Bolała go głowa, piekły policzki, rwały mięśnie brzucha. Poruszał się z trudem, ale nie miał wątpliwości, że musi się przemóc. Nie chciał tu leżeć. Chciał się jak najprędzej oddalić. Wydźwignął się, dysząc ciężko i czując, jak drobne kamyczki wbijają mu się dłonie.

piątek, 13 lutego 2015

Peter Gabriel - Niezależność kolorów


NIEZALEŻNOŚĆ KOLORÓW
(fragment książki "Peter Gabriel. Świat sekretny, świat realny")
 
 

Życie już ma to do siebie, że lubi weryfikować nie tylko marzenia, ale też całkiem realne plany. Peter odchodząc z Genesis miał pewną mglistą wizję swojej przyszłości. Chciał w większym stopniu zadbać o rodzinę, odzyskać władzę nad życiem, tym codziennym i tym artystycznym, ale też rozszerzyć własną działalność. Funkcjonowanie na scenie muzycznej tylko w roli wokalisty szybko przestało go satysfakcjonować. Jednak w połowie lat siedemdziesiątych raczej nie zdawał sobie sprawy z tego, że kariera solowa może na długie lata pochłonąć go w takim stopniu, że uniemożliwi mu rozwijanie skrzydeł w innych dziedzinach. Jeśli myślał, że zaraz po opuszczeniu Genesis, czy rozpoczęciu działalności solowej, momentalnie będzie mógł wkroczyć także w inne artystyczne krainy, to grubo się pomylił. Szybko wpadł w monotonny rytm: komponowanie – nagrywanie – promocja –koncerty i zdał sobie sprawę, że musi w ten sposób działać, aby na nowo zapracować na własne nazwisko. Na pewien czas przestał zaniedbywać rodzinę, ale mimo większej władzy nad kalendarzem, nie rozwinął skrzydeł chociażby w światku filmowym, o czym marzył przecież już w okresie „The Lamb”.

W 1980 roku nagrywanie płyt i granie koncertów ciągle stanowiło jego główne i właściwie jedyne pole działania. Nadchodziła jednak zmiana tego stanu rzeczy. Głód poszerzania granic odezwał się w Gabrielu w 1979 roku. To wówczas wokalista rzucił swoim ex-towarzyszom z Genesis pomysł współpracy nad filmem „The Lamb Lies Down On Broadway”. Pomysł jednak dosyć szybko upadł, gdyż genesismani nie chcieli w projekcie brać udziału, a po kilku miesiącach rozeznań okazało się, że nie uda się zbudować odpowiedniego zaplecza finansowego. Projekt do dziś nie doczekał realizacji, a szkoda, bo wstępne zainteresowanie skryptem wyraził ceniony reżyser Alejandro Jodorowsky. Świat filmu musiał na Petera jeszcze trochę poczekać.

Nielicznymi nadprogramowymi aktywnościami Gabriela w tamtym czasie były gościnne udziały w produkcjach innych artystów. W roku 1979 Peter wspierał wschodzącą gwiazdę ambitnego popu Kate Bush, występując razem z nią w programie telewizji BBC. Uczestniczył też w sesji nagraniowej piosenki „Screaming Jets” Johnny’ego Warmana. W nagraniu wziął udział niemal cały ówczesny skład solowej ekipy Gabriela, a wszystko zaczęło się od producenta Hugh Padghama, który nadzorował proces powstawania „Screaming Jets”. Padgham próbował zwerbować do studia Phila Collinsa[1], ten nie mógł przybyć, ale polecił Johna Marottę. Gdy niebawem okazało się, że przydałby się też basista, w studio szybko pojawił ściągnięty przez Marottę Tony Levin, a po nim jeszcze Larry Fast. Johnny Warman przyjął wszystkich z otwartymi ramionami, wierząc że są to doskonali fachowcy, a skoro na nagraniach znaleźli się już Marotta, Levin i Fast, kwestią czasu było przybycie Gabriela. Peter prawdopodobnie dzwonił często do studia, w którym Warman rejestrował „Screaming Jets”, aby pogadać, z którymś ze swoich ludzi. Któregoś dnia po prostu, wręcz bezczelnie, zapytałem go, czy by nie przyjechał i nie dośpiewał mi czegoś – wspominał Warman. Gabriel rzeczywiście przyjechał i dośpiewał. Efekt okazał się wyśmienity. Do nieco monotonnego wokalu Warmana, Peter dołożył ekspresyjny, bardzo wyrazisty podkład, dublując partie głównego wokalisty, nadając charakterystycznego smaczku tej niezłej, przebojowej piosence. Praca muzyka sesyjnego nie pociągała go jednak, więc gościnne towarzyszenie innym twórcom okazało się epizodyczne.

Lata osiemdziesiąte miały wreszcie stanowić okres rozkwitu Gabriela już jako w pełni ukształtowanego artysty, ambitnego twórcy sceny muzycznej i filmowej, a także odważnego organizatora. Pierwsze lata nowej dekady okazały się jeszcze bardzo trudne, ale przecież na każde spektakularne rozwinięcie skrzydeł trzeba zapracować. Artysta musi swoje odcierpieć, a Peter choć funkcjonował na scenie pop, mimo wszystko zawsze był przede wszystkim artystą. Jeśli jego płytom podejście ze wszech miar artystyczne zwykle służyło, tak nieumiejętność wyłączania w sobie artysty w obliczu spraw organizacyjnych mogła doprowadzić go do… więziennej celi lub przytułku. Twórca już ma to do siebie, że często widzi coś, czego przeciętny człowiek dostrzec nie potrafi, a twórca o zacięciu wizjonerskim, jakim jest Peter, nie tylko widzi i słyszy nieco więcej, ale też potrafi przewidzieć, co ludzie pokochają jutro, za tydzień, czy za rok. To cenna umiejętność, wielki talent, ale nie w świecie finansów, bo jeśli chodzi o rachunki, te w latach osiemdziesiątych musiały się zgadzać „tu” i „teraz”[2]. Peter chyba zapomniał o tym fakcie zabierając się za organizację wielkiego, ambitnego festiwalu WOMAD (światowy festiwal muzyki, sztuki i tańca) nastawionego na promocję muzyki orientalnej, afrykańskiej, etnicznej i właściwie każdej spoza „cywilizowanego świata”. Przewidział, że ludzie pokochają takie dźwięki, ale nie spodziewał się, że próba zaszczepienia ich na brytyjskim gruncie wpędzi go w olbrzymie długi.

Kraina muzyki afrykańskiej wprowadziła się do artystycznego życia Petera pod koniec lat siedemdziesiątych i stanowiła przeciwwagę dla jego zainteresowań nowoczesną elektroniką. Ot, typowa dla niego dwoistość. Dźwięki etno były od dawna pożywką dla muzyki pop, ale jako takie ciągle nie doczekały odpowiedniej prezentacji. Pod koniec lat siedemdziesiątych zacząłem słuchać więcej muzyki z innych krajów – wspominał Peter. – Miałem przyjaciela, dziennikarza pracującego w Bristolu, z którym dzieliłem tę fascynację. Obaj byliśmy niedoszłymi perkusistami, którzy dali się porwać afrykańskim rytmom, a później także melodiom i wokalom, oraz pasjonującym występom. W tamtym czasie, jeśli dobrze pamiętam, w Londynie znajdowały się dosłownie dwa sklepy, które miały na składzie płyty z World Music, a trafić na koncert z tego typu muzyką w ogóle było bardzo trudno. Postanowiłem to zmienić. Kiedyś jadąc pociągiem pomyślałem sobie, że dobrze byłoby zorganizować wielki festyn, w ramach którego na scenie obok białych, rockowych zespołów, wystąpiliby artyści z nurtu Muzyki Świata. Dziennikarz, o którym wspomniał Peter, Thomas ‘Thos’ Brooman pracował w „Bristol Recorder” wespół z kilkoma kolegami – Martinem Elbournem, Stephanem Pritchardem i Jonathanem Arthurem. Dziennikarski kwartet nie tylko podzielał gabrielowe fascynacje muzyką etniczną, ale też podobnie jak on zamieszkiwał okolice Bath. Panowie od wstępnych rozmów dosyć szybko przeszli do konkretnych działań. Wymarzyli sobie duży festiwal (WOMAD), kilkudniowe święto muzyczne, którego główną atrakcję stanowiłyby występy muzyków z krajów egzotycznych. Oprócz tego, miałyby odbywać się przy okazji przeróżne warsztaty muzyczne, wykłady kulturalne, pokazy, a także wielka giełda kuchni świata.

Cel interesujący, ale plany prowadzące do niego niestety bardzo naiwne. Peter, który powoli zbierał już piosenki na swoją czwartą płytę nie mógł zaangażować się na sto procent w prace organizacyjne, a działając na „pół etatu” nie chciał w poczynania swoich współpracowników zbyt mocno ingerować. Co za tym idzie nie wniósł do projektu tego, czego wszyscy mieli prawo od niego oczekiwać, czyli rozeznania w kwestiach biznesowo – organizacyjnych i zdrowego rozsądku. Gail Colson, gdy tylko usłyszała, że Peter angażuje się w WOMAD, będąc jednym z jego pomysłodawców, z miejsca odradziła mu to i zaznaczyła, że nie przyłoży do projektu ręki. Nie miałam absolutnie nic wspólnego z organizacją festiwalu, powiem więcej, odwodziłam Petera od tego pomysłu – zapewniała pani menadżer. Niektórzy współpracownicy z mojego otoczenia mieli bardzo sceptyczne nastawienie do tego projektu – przyznawał Peter. – Na przykład Gail uparcie powtarzała, że to nie ma prawa się udać. Ja jej odpowiadałem, że owszem uda się, ludzie będą zachwyceni. Byliśmy bardzo naiwni.

I to właśnie naiwność zdominowała proces organizacji całego przedsięwzięcia. Naiwność o podłożu artystycznym. Przygotowania wystartowały już w 1980 roku: Rozpoczęliśmy rozmowy z ludźmi, a cały proces odnajdywania artystów przypominał szlak detektywistyczny. Ten pomysł miał olbrzymi potencjał. Później doszliśmy do wniosku, że powinniśmy zaprosić muzyków nie tylko z Afryki. Artystycznie idea się rozrastała, w odróżnieniu od budżetu i innych aspektów związanych z tak zwaną prozą życia. Reklamodawcy i sponsorzy jakoś nie chcieli podzielić entuzjazmu organizatorów. Ci z kolei nawet nie próbowali pogodzić się z faktem, że ich pomysł jest bardzo ryzykowny, a rozmach imprezy może okazać się dużym problemem. W 1981 roku udało się zorganizować podstawowy budżet, który jednak nijak miał się do ambitnych planów. WOMAD miał trwać sześć dni i ściągnąć na rozległe pola Shepton Mallet kilkadziesiąt tysięcy słuchaczy. Obok artystów z dalekich krain główny magnes dla publiczności mieli stanowić znani brytyjscy artyści – Simple Minds, Echo and the Bunnyman i sam Gabriel.

Do ostatniej chwili nikt z festiwalowego obozu nie dopuszczał myśli o klęsce. Tymczasem wraz z biegiem wydarzeń problemy zamiast znikać, pomnażały się, a sztab kompletnie sobie z nimi nie radził: Pracowałem wówczas nad swoją czwartą płytą, więc nie uczestniczyłem w organizacji WOMAD na pełen etat – wspominał Peter. – Co za tym idzie, nie chciałem ekipie festiwalowej mówić co i jak mają robić, gdyż nie ze wszystkimi sprawami byłem na bieżąco. Rady „womadowcom” przydałyby się przede wszystkim w kwestiach marketingowych, gdyż jeśli chodzi o dobór artystów radzili sobie bardzo dobrze. Kulał natomiast sponsoring, fatalnie wyglądała reklama. Dobrze, że na ostatniej prostej skrócono festiwal z sześciu dni, do trzech, bo gdyby nie to, klapa i rozczarowanie byłyby jeszcze większe. Pierwsza edycja WOMAD odbyła się ostatecznie w dniach 16 – 18 lipca 1982 roku na obiektach Royal Bath and West i już pierwszego dnia stało się to, czego większość rozsądnych obserwatorów przedsięwzięcia mogła się spodziewać. Artystycznie całość zasługiwała na mocną szkolną czwórkę, ale komercyjnie ekipa poniosła sromotną klęskę, nie zdając egzaminu. Do słabej reklamy doszły jeszcze problemy, na które Peter i jego współpracownicy nie mieli wpływu, jak strajk kolei i kiepska pogoda. Wystraszeni olbrzymim muzycznym przedsięwzięciem radni Bath nie zezwolili też na koncerty Gabriela, oraz Echo and the Bunnyman na otwartej przestrzeni, nakazali zorganizowanie tych występów w hali o pojemności czterech tysięcy ludzi, co już ostatecznie rozłożyło festiwal. W efekcie zamiast kilkudziesięciu tysięcy widzów, w Shepton Mallet pojawiło się raptem kilka tysięcy. Dobry dobór artystów i ogólnie dosyć wysoki poziom zarówno muzycznych jak i pozamuzycznych atrakcji sprawił, że ci którzy przybyli w większości byli zadowoleni, ale wpływy z biletów okazały się zatrważająco niskie.

Wszyscy mieli świadomość dziejącej się na ich oczach katastrofy. To było trochę przerażające, bo doskonale wiedzieliśmy, że Peter stracił naprawdę dużo pieniędzy – wspominał David Rhodes. – Jak dobrze pamiętam wpływ na to miał cały łańcuszek wydarzeń: strajk kolei, fatalna pogoda, a co za tym idzie zbyt mało ludzi przybyło na koncerty. Zagraliśmy nasz koncert w dziwnym składzie. Na gitarze grał chyba też Peter Hammill. Nie mieliśmy basisty, więc Larry Fast zagrał partię basu z klawisza, byli z nami też Shankar i Stewart Copeland. Dziwny wieczór. Sam pomysł festiwalu był świetny i ciągle jestem dumny, że w tym uczestniczyłem.

Momentalnie rozpoczęło się podliczanie kosztów i określanie debetu. Ten osiągnął kwotę około 200 tysięcy funtów. Brooman, Elbourne, Pritchard, Arthur – skromni dziennikarze z Bath – siłą rzeczy nie mogli wziąć całej odpowiedzialności na siebie, a jeśli ktoś już na starcie idealnie pasował do roli kozła ofiarnego, to Gabriel. Nie czułem się osobiście odpowiedzialny, stanowiłem tylko jeden z trybików przedsięwzięcia. Wiele decyzji, które w ogólnym rozrachunku okazały się brzemienne w skutkach, zapadło bez mojego udziału. Jednak gdy wierzyciele zaczęli uważnie przeglądać listę osób zaangażowanych w przedsięwzięcie, z oczywistych względów to ja wydałem się najsmakowitszym kąskiem – wspominał Peter. – To było bardzo nieprzyjemne doświadczenie. Potraktowano mnie jako jedynego dostępnego „tłustego kota”, którego warto pogonić, by odzyskać pieniądze. Gonienie „tłustego kota” przyjęło na tyle ostrą formę, że nazywanie tego procesu „nieprzyjemnym” jest niezbyt adekwatne. Jill odbierała w tamtym czasie przerażające telefony, w których jacyś anonimowi rozmówcy grozili mi śmiercią. Mówili, że zabiją najpierw mnie, a później ją. To było obrzydliwe, nie chciałbym więcej czegoś podobnego przeżywać.

Z pomocą pospieszyli przyjaciele. Trzymająca się do tej pory na uboczu Gail Colson uruchomiła znajomą księgową, która w ciągu kilkudziesięciu godzin pozbierała wszystkie rachunki i pozałatwiała najpilniejsze sprawy. Wieści o krachu dotarły także do kolegów z Genesis. Tony Smith zaproponował, że pogada z chłopakami i zapyta czy mogliby jakoś pomóc, a oni okazali duże zainteresowanie moimi problemami. Wydaje mi się, że gdy ja odchodziłem z Genesis wykazałem się pewną wspaniałomyślnością i oni mi się podobną wspaniałomyślnością zrewanżowali w obliczu tamtych tarapatów finansowych.

Wspaniałomyślność genesismanów polegała na organizacji specjalnego koncertu w Milton Keynes, z którego cały dochód miał trafić na konto WOMAD. Peter stał na granicy przepaści i niewątpliwie potrzebował naszej pomocy – twierdził Collins. – Bez tego byłoby mu bardzo trudno wykaraskać się z tych długów, więc ta pomoc miała wyjątkowe znaczenie. Początkowo planowali dołożyć po prostu jedną datę do kończącej się regularnej trasy, ale Peter nie chciał na to przystać. Czuł, że byłoby to z jego strony pójście na łatwiznę. Widząc chęć współpracy i poświęcenia ze strony kolegów, zaproponował połączenie sił. Zamierzał raz jeszcze wystąpić jako członek Genesis. Tym sposobem ratunkowy koncert przerodził się w wielką, jednorazową reaktywację starego składu grupy[3]. Imprezę przygotowano z rozmachem, muzycy umówili się na kilka wspólnych prób, celem przypomnienia sobie starego repertuaru, gdyż oczywistym było, że podczas reunion zespół nie zagra aktualnego materiału z płyt „abacab”, czy „Duke”. Nie miałoby to sensu. Wszyscy musieli więc przypomnieć sobie własne partie takich kompozycji jak „The Knife”, „Back In New York City”, czy „The Musical Box”. Peter na tę okazję odkurzył nawet swoje stare kostiumy. Koncert sygnowany tytułem „Six of the Best” zorganizowano 2 października 1982 roku w Milton Keynes i choć muzycznie nie odnotowano sukcesu, a z nieba lały się litry wody, blisko pięćdziesięciotysięczna widownia była oczarowana. Cała akcja okazała się zjazdem niemalże rodzinnym – wspominał Gabriel. – Choć pogodę mieliśmy paskudną, panowała bardzo ciepła atmosfera. Pod względem muzycznym wypadło to przeciętnie, ale emocjonalnie osiągnęliśmy bardzo mocny efekt. Nawet Strat był tym wszystkim mocno poruszony i napisał o tym w swoim pamiętniku, który dostałem po jego śmierci.

Przed Genesis wystąpili wówczas John Martyn i zespół Talk Talk. Peter wraz z dawnymi kompanami wykonał następujący zestaw utworów:

Back in NYC / Dancing With Moonlit Knight (fragment)[4] / Carpet Crawlers / Firth of Fifth / The Musical Box / Solsbury Hill / Turn It On Again / The Lamb Lies Down on Broadway / Fly on a Windshield – In The Cage / Supper’s Ready / I Know What I Like / The Knife

Publiczność pod sceną była zmoknięta, ubłocona, ale szczęśliwa. Muzycy na scenie przede wszystkim zagubieni i zadziwieni „nową – starą” sytuacją. Petera wniesiono na scenę w trumnie – odświeżał koncert w pamięci Collins. – Nawet przy takiej okazji stać go było na kilka niespodzianek. Gabrielowi towarzyszyło przekonanie, że jest winny ludziom choćby namiastkę swojego dawnego „teatru”, choć z drugiej strony zdawał sobie sprawę, że jest to dla niego budzenie bardzo odległych i odrobinę zapomnianych demonów. Czułem się trochę jakbym wrócił do szkoły – przyznawał później. – Nie było mnie w zespole właściwie dopiero sześć lat, ale miałem wrażenie, że minęły całe wieki. Tony Banks, mózg zespołu i człowiek który na scenie słyszy najwięcej, z przyjemnością pomagał przyjacielowi, ale koniec występu przyjął z ulgą. Byłem bardzo szczęśliwy, kiedy koncert dobiegł końca – przyznał szczerze. – To wszystko było trochę jak sen i muszę się przyznać, że granie wówczas tego repertuaru nie sprawiało mi satysfakcji. Myślami byłem raczej przy naszej ówczesnej muzyce i planowaniu następnych płyt, a wtedy musiałem wykonać utwory, które już kiedyś ku mojej uciesze wyrzuciliśmy z repertuaru. W ogóle cały wieczór był dosyć dziwny. Phil większość koncertu spędził za perkusją, co już zaburzyło nasze zwyczaje i naturę występów. Peter z kolei próbował grać na bongosach w utworze „Turn It On Again” nie zdając sobie sprawy, że jest tam dodatkowe uderzenie w co czwartym takcie. Gdy słucha się tego wykonania można na to nie zwrócić uwagi, ale wówczas grając człowiek ciągle myślał: „co do cholery robię źle?”. Pamiętam widok Petera wyrzucającego w górę ręce w geście frustracji lub zagubienia. Na szczęście publiczność reagowała fantastycznie i z tego co wiem, dochód z koncertu wydatnie pomógł spłacić długi i rozwiązać problemy festiwalu WOMAD.

Tak w istocie było. Festiwal mimo sromotnej komercyjnej klęski pierwszej edycji, miał na szczęście przetrwać. Wszyscy uczestnicy tego eksperymentu błyskawicznie wyciągnęli wnioski z popełnionych błędów i od roku 1983 WOMAD nie przynosił już strat. W latach dziewięćdziesiątych miał nawet zacząć generować niewielkie zyski. Tamta klęska i długi stanowiły dla mnie znakomity punkt zwrotny – twierdził Peter. – Mimo mnóstwa przykrości, jakie mnie wówczas spotkały wolę pamiętać to, co było dobre. A faktem jest, że już pierwszy festiwal był artystycznym sukcesem. Prawdę powiedziawszy uważam, że wyprzedziliśmy trochę swój czas. Wszystko było ekscytujące, świeże, pasjonujące. Dlatego warto było pomysł kontynuować, a wyciągnąć wnioski z aspektów biznesowych. Tamte doświadczenia sprawiły, że stałem się rozsądniejszy, wyzbyłem się szkodliwej naiwności, zacząłem twardziej stąpać po ziemi. Od tamtej pory nie jestem już w zarządzie WOMAD, pełnię tylko funkcję zewnętrznego konsultanta, promotora.

Historia WOMAD uczyła Gabriela racjonalnego myślenia, leczyła z naiwności, ale ta nowa lekcja życia artysty w świecie biznesu miała dopiero przynieść owoce. Jej oddziaływanie nie miało jeszcze żadnego wpływu na powstającą w latach 1981/82 czwartą porcję solowych piosenek. Na całe szczęście, bo płyta która wówczas rodziła się w domowym studio Petera okazała się jego szczytowym dokonaniem, i co ważne, nosiła bardzo wyraźne znamiona „artystycznej naiwności”. Tej cudownej „naiwności”, która projekty biznesowe zwykle skazuje na porażkę, ale w świecie muzyki jest motorem tworzenia dzieł niezwykłych, nieszablonowych, odważnych, ponadczasowych. Tej samej, z której Peter powoli się leczył, otwierając sobie drogę do sukcesu komercyjnego.

Pracując nad „Czwórką” nie musiał już całościowo zajmować się ogólnym stylem. Ten wypracował sobie przy okazji poprzedniej płyty. Tym razem wystarczyło tylko rozwinąć pomysły, pootwierać te wszystkie dźwiękowe drzwi, odkryte i uchylone na albumie numer trzy. Podstawę stanowił rytm, dlatego też do podziałów i motywów rytmicznych Peter podchodził ze szczególną starannością. Postanowiłem wykasować wszystkie rzeczy z pamięci mojego automatu perkusyjnego i wymyślić czterdzieści, może nawet pięćdziesiąt nowych rytmicznych patentów – opowiadał później. – Zajęło mi to trochę czasu. Słuchałem dużo nieeuropejskich bitów, sporo nagrań spod znaku Tamla Motown i tworzyłem na tej podstawie własne rzeczy. Do perfekcji rozwinął swój patent pracy pointylistycznej, bardzo szczegółowej, rozkładającej muzykę na części pierwsze. Na taśmach demo[5] długo nie pojawiały się kompletne utwory, gdyż wszystkie pomysły do ostatniej chwili stanowiły osobne ścieżki. Peter niemal całkowicie zrezygnował ze spontaniczności, nie ufał „magii chwil”, postawił zdecydowanie na dogłębne analizowanie koncepcji każdego utworu, dążąc do uzyskania najlepszych rezultatów. Z drugiej jednak strony zrobił dużo, aby nie zgubić silnego pierwiastka emocjonalnego, bez którego muzyka zawsze przecież jest niekompletna. Bardzo skrupulatnie podszedł do układania linii wokalnych i pisania tekstów. To tu musiał osiągnąć idealną równowagę między uczuciami, a konkretnym przekazem. Używałem różnych dziwnych dźwięków i wrzasków, które nazywam Gabrielese – wspominał. – Często myślę, że sam nagi głos wokalisty, jeszcze bez tekstu, jest najbardziej emocjonalny i poruszający.

Podczas sesji towarzyszył mu stały zestaw współpracowników – m.in. Fast, Levin, Marotta i Rhodes. Na album trafiło osiem premierowych kompozycji.

The Rhythm of the Heat – niespiesznie rozwija się ten utwór wprowadzając słuchacza w tajemniczy świat dźwięków, jakby z pogranicza kultur europejskiej i afrykańskiej. Rytm, klimat i dźwięk to najważniejsze składniki tej potężnej, znakomicie poprowadzonej kompozycji. Mroczny, odrobinę niepokojący nastrój opowieści zostaje ostatecznie rozładowany przez gwałtowny, narastający popis bębnów. To właśnie plemienna, bardzo gęsta partia perkusistów stanowi kulminację utworu, który jest w gruncie rzeczy hołdem oddanym afrykańskiemu kultowi rytmu. Także tekst przenosi słuchacza w sam środek dzikiego obrządku. Roboczy tytuł utworu „Jung In Africa” wyraźnie sugeruje, że słowa są wariacją na temat przemyśleń Karola Gustawa Junga, cenionego psychologa, który w latach dwudziestych XX wieku sporo czasu spędził na „Czarnym Lądzie” badając zwyczaje dzikich plemion. „The Rhythm of The Heat” można rozumieć, jako próbę ucieczki od nadgorliwej, męczącej cywilizacji Europy (Rozbij radio / nie ma tu miejsca na głosy z zewnątrz / rozbij zegarek / nie rozedrzesz dnia na strzępy / rozbij aparat / nie skradniesz duchów) w ramiona dzikiej, pulsującej rytmicznie afrykańskiej dżungli (rytm mnie otacza / rytm panuje nade mną / rytm mnie przenika / rytm zawładną moją duszą). Dżungla jednak też potrafi być niepokojąca… W książce „Wspomnienia, marzenia, refleksje”, opartej na wywiadach z Jungiem u schyłku jego życia, jest opis spotkania Carla Gustava z pewnym plemieniem w Sudanie – przybliżał genezę tekstu Gabriel. – Było to podobno tak przerażające, że tragarze Junga uciekli. Wtedy tubylcy rozpalili ognisko wokół którego zaczęli tańczyć. Jung dołączył do nich, po chwili przezwyciężając wstyd i zakłopotanie. Cały ten obrządek „wszedł” w niego i szczerze go przeraził. Ostatecznie spanikował i próbował całą tę rytmiczną machinę zatrzymać, biegał od bębniarza do bębniarza i przekupywał ich, żeby przestali grać i rozeszli się do domów. Spodobał mi się pomysł, że zachodni myśliciel, który rozwinął koncepcję „cienia”, został zawładnięty własnym „cieniem”.

San Jacinto – znów udane połączenie tradycji europejskiej z nie-europejską, tym razem północnoamerykańską. Choć kompozycja zaczyna się sielankowym pobrzękiwaniem syntezatorów i łagodnym śpiewem, od początku, gdzieś między dźwiękami, czai się intrygujący niepokój. Instrumenty klawiszowe oszczędnymi wejściami budują atmosferę. W czwartej minucie następuje decydujące uderzenie, kompozycja dzięki pełnym patosu ciosom prostych gitarowych fraz i monumentalnych, choć schowanych nieco plam keyboardów robi się bardzo przestrzenna. Gabriel literacko przeniósł się z Afryki do Ameryki. Tak opowiadał o historii czającej się w tekście: San Jacinto to góra na kalifornijskiej pustyni. Po jednej jej stronie znajduje się Palm Springs, z klimatami a’la Frank Sinatra, basenami, polami golfowymi, a po drugiej stronie, tak inne, indiańskie kaniony. Pieśń jest więc mieszanką obrazów z obu tych miejsc. Kiedyś wpadłem przypadkowo na Apacza, pracującego jako portier w hotelu w Cleveland. Wracaliśmy akurat z koncertu a on pośpiesznie szukał taksówki. Nie panikował, ale widać było, że mu się bardzo spieszy. Dowiedział się właśnie, że pali się jego mieszkanie i chciał jak najszybciej się tam dostać. Postanowiłem go podrzucić. Ostatecznie, po wszystkim, bardzo długo rozmawialiśmy. Opowiedział mi między innymi o procesie inicjacji, jaki musiał przejść w swoim plemieniu. Polegało to na tym, że jako młody chłopak został zaprowadzony w góry przez szamana. Szaman miał w torbie jadowitego węża, którego w pewnym momencie sprowokował do ukąszenia chłopaka. Poddany inicjacji młodzieniec musiał sobie od tego momentu radzić sam. Jeśli wrócił z gór w ciągu czternastu dni, zostawał wojownikiem, jeśli nie, wiadomo było, że nie przeżył. Oczywiście większość chłopców przeżywała inicjację. Apacz opowiedział mi też o halucynacjach, jakie mu wtedy towarzyszyły. Był to zapewne skutek ukąszenia.

I Have the Touch – pierwsza na tym albumie nieco krótsza, piosenkowa forma. Utwór określają mechanicznie brzmiące bębny, ze smakiem użyta elektronika i interesująca produkcja dźwięku.  Ciekawy, zapadający w pamięć refren, posiada niewątpliwie potencjał radiowy. Choć muzycznie jest na pierwszy rzut oka dosyć przebojowo, to tekst należy do tych „zaangażowanych”. To znamienne dla Gabriela nieco satyryczne spojrzenie na ludzką naturę. W tym przypadku na tapetę poszedł typowy dla Anglików chłodny dystans panujący w większości relacji międzyludzkich. Peter śpiewa o chorobliwej wręcz potrzebie dotyku, stając w opozycji do ogólnie przyjętych brytyjskich tendencji. Bohater piosenki nie potrafi jednak przełamać barier, korzysta więc z każdej nadarzającej się okazji, aby dotknąć choćby ręki drugiego człowieka. (Na każdym towarzyskim spotkaniu / jest „witaj!”, „jak się masz?/ Wszystkie ceremonie przedstawiania / nigdy nie przegapiłem swojej kolejki / Bez zbędnych pytań / bez wątpliwości / moja ręka wyciągnięta / I.. mam dotyk!). To jednak za mało, bo marzenia zdecydowanie wykraczają poza oficjalne grzeczności, o czym Peter śpiewa pod koniec kompozycji (Czekam na kontakt / czekam na kontakt z tobą / uściśnij mi rękę / pociągnij mnie za brodę / pogłaszcz mnie po włosach / podrap mnie po nosie / złap za kolano).

The Family and the Fishing Net – dłuższa, hipnotyczna konstrukcja przepełniona orientalizmami. Gabriel wskazywał tu wpływy muzyki etiopskiej. Nawet jak na Petera jest to dziwna kompozycja, żyjąca jakby swoim własnym życiem, z charakterystycznym dla siebie (i tylko dla siebie) klimatem i tempem. Tekst, celowo utrzymany w stylu poety Dylana Thomasa, opowiada o ceremonii zaślubin, łącznie z całą jej otoczką.

Shock the Monkey – to „kuzynka” „I Have the Touch” zarówno pod względem dźwiękowym, jak i tekstowym. Muzycznie mniej tu mamy mechaniczności, a więcej nieco funkowego polotu. Wyeksponowana partia basu Levina i efektownie punktujący Marotta wiodą utwór, a główny motyw melodyczny podają oszczędnie klawisze. Tekst znów prowokacyjny i chyba dosyć innowatorski jak na początek lat osiemdziesiątych. Niewielu przed Gabrielem zdecydowało się na liryk o seksie oparty na skojarzeniach zwierzęcych. Zamiast oklepanych banałów na temat ludzkich ciał i uczuć, Peter postawił na kontrowersyjne i bezpośrednie hasło: „pokryj mnie”.

Lay Your Hands on Me – przyczajona, umiejętnie skonstruowana i wyważona opowieść kontynuująca wątek „dotyku” zapoczątkowany utworem „I Have the Touch”. Zestawiono tu łagodne dźwięki keyboardów ze złowrogo grzmiącą perkusją i powarkującą, od czasu do czasu, gitarą. Napięcie narasta aż do finałowej kulminacji opartej na popisie Marotty i śpiewnym motywie „połóż na mnie ręce swe”. Utwór nabierze symbolicznego znaczenia podczas koncertów, gdy Gabriel pod koniec wykonań będzie rzucał się ze sceny na ręce publiczności… Peter: To pieśń o zaufaniu, o uzdrawianiu i poświęceniu. Czuję, że tym, co robię muzycznie podejmuję próbę stopniowego związania się emocjonalnego z publicznością. To taka propozycja wzajemnego zaufania. Bo przecież do czego dąży artysta, jeśli nie do zaangażowania widza, słuchacza. Chodzi o to, aby słuchacz, obserwator poczuł i stał się częścią doświadczenia, a nie odseparowanym elementem. Nie przeczę, że jest to bardzo trudne, ale efekt moim zdaniem jest mocny.

Wallflower – ballada oparta na brzmieniu fortepianu z ładnym rozwinięciem, od oszczędnego początku po całkiem bogate zamknięcie. Gabriel z tradycyjną dla siebie przekorą nie napisał tekstu o miłości, który świetnie by do tej melodii pasował. Piosenka odnosi się więc do różnego rodzaju opresji, reżimu i prześladowań. Nie bez znaczenia pozostaje tu fakt, że Peter czynnie udzielał się już wówczas w organizacji Amnesty International, a nieco wcześniej doszło do głośnego starcia między Wielką Brytanią, a Argentyną o niewielki archipelag wysp, zwany Falklandami[6]. Gabriel był w tych sprawach na bieżąco między innymi dzięki biuletynom wydawanym przez Amnesty International. W miejscowości w której mieszkam żyje małżeństwo angielsko argentyńskie – opowiadał muzyk. – Rozmawiałem z nimi w okresie tamtego konfliktu zbrojnego. Było coś przerażającego w tym, że ci ludzie, którzy przedtem byli zupełnie normalnymi przyjaciółmi dla Anglików, nagle, w bardzo szybkim tempie stawali się wrogami. „Wallflower” nie ogranicza się jednak tylko do tematyki krótkiej „wojny” brytyjsko – argentyńskiej. To wielofunkcyjny hymn o nadziei.

Kiss of Life – album zamyka nieobarczona żadną głębszą ideologią radosna, rozbujana brazylijskimi rytmami piosenka o dużej brazylijskiej kobiecie posiadającej tak potężną moc witalną, że jest w stanie przywrócić do życia zmarłego mężczyznę. Prawdopodobnie pocałunkiem, stąd tytuł…

*

Przysłuchując się zawartości tej płyty trudno oprzeć się wrażeniu, że Gabriel miał świadomość na jak rozległy, niepenetrowany dotychczas teren muzyczny wkroczył dwa lata wcześniej. Jeśli „Trójka” określiła w dużym stopniu oryginalny styl tworzenia muzyki pop, tak „Czwórka” udowadnia, że ów styl jest ze wszech miar „progresywny”. To bardziej baza do odważnych wycieczek w różne dźwiękowe i emocjonalne zakamarki świata muzyki, niż gatunkowa pułapka. Peter miał oryginalne pomysły i równie oryginalny koncept ich materializacji, dzięki czemu dostarczał piosenki, które mógł napisać tylko i wyłącznie on. Osiągnął więc to, o czym marzy każdy ambitny twórca. Konsekwentnie otoczony syntezatorami i automatami perkusyjnymi, ukierunkowany na rytmikę czerpiącą z jak najróżniejszych części globu, stworzył po raz drugi płytę udaną od początku do końca, odważną, ale przy tym elegancką i tradycyjnie już ciekawą fabularnie. Typowe dla Petera mroczne opowieści dobrze równoważą teksty pełne humoru, dzięki czemu płyta nie trąci tanim moralizatorstwem. Ponownie zabrał głos na tematy będące artystyczną „skórką od banana”, na której o kiczowaty poślizg niezmiernie łatwo, i ponownie uniknął wpadek. Z wyczuciem wybrał na przykład poetyckie konstrukcje i słowa dla opowieści o afrykańskich przygodach Junga, a to temat trudny dla formatu piosenki rockowej, łatwo tu popaść w banał, lub tony pretensjonalne. Warto też zwrócić uwagę na fakt, że album wypełniają w większości utwory nieco dłuższe (tylko „I Have The Touch” i „Kiss of Life” nie przekraczają pięciu minut), co świadczy, że Peter ponownie miał ochotę na odważniejsze majsterkowanie przy samych konstrukcjach piosenek, jakby nieco w opozycji do płyty poprzedniej.

To prawdopodobnie najlepszy studyjny album w dorobku Gabriela, tym bardziej szkoda, że w okresie premiery rynek tak chłodno go przyjął. „Czwórka”, w Stanach znana jako „Security”, trafiła do sklepów we wrześniu 1982 roku. W zestawieniu brytyjskim spędziła szesnaście tygodni, docierając najwyżej do pozycji szóstej. Za oceanem wydawnictwo walczyło aż 31 tygodni, ale szczytem możliwości okazało się miejsce 28. Wiodący singel „Shock The Monkey”, również nie powtórzył niezłych osiągów „Games Without Frontiers”, docierając odpowiednio do miejsc 59 (UK) i 29 (USA). Album ostatecznie pokrył się „złotem” w ojczyźnie muzyka i platyną w Kanadzie, jednak Gabriel musiał pogodzić się – może z niewielkim ale jednak – regresem komercyjnym. Poza tym pojawiło się kilka wyjątkowo kiepskich recenzji, być może nawet najgorszych w całej twórczej historii Gabriela. Na łamach poczytnych tygodników „New Musical Express” i „Sounds” opublikowano teksty, które nie tylko umniejszały jakość albumu, ale do tego atakowały samego Petera. Kiedy słucha się płyty, przed oczami staje obraz wyalienowanego artysty, pięknoducha zamkniętego w Bath jak w wieży, który zmaga się z problemami cywilizacji, duszy i samego sedna naszej egzystencji – twierdził dziennikarz Gavin Martin. – Gabriel sprawia wrażenie białego liberała, trawionego poczuciem winy i przeświadczonego, że aby tworzyć trzeba cierpieć o każdej porze dnia i nocy, i ustawicznie skręcać się w twórczych konwulsjach. Słychać to także w muzyce, w tej nieprzerwanej kanonadzie pompatycznej elektroniki, w tych nieprzemyślanych, żałosnych próbach stworzenia dynamiki i nastroju.

Mnóstwo mocnych słów padło też w tekście pióra Dava McCollougha, który tak skwitował „Shock The Monkey”: to utwór tak pod każdym względem przeciętny, tak średniacki, jak białe reggae, co to niby nieszkodliwe, a zaśmieca, wycelowany prosto w listy przebojów, z odmierzoną poprawką i obleśnym uśmieszkiem. Dostało się także samemu Gabrielowi żyjącemu w zbytku, zamożnemu, podstarzałemu i utytułowanemu tandeciarzowi, zaskorupiałemu w kołtuństwie, zorganizowanemu w bezpiecznych quasi – faszystowskich strukturach menadżerskich, który poci się by co parę lat wytrzepać z siebie trochę ckliwej, słodko – faszystowskiej muzyczki. Przykre to słowa, ale nie trzeba być ani medioznawcą, ani socjologiem, żeby zorientować się, że były to teksty wynikające z panującej w tamtym czasie mody, niemające wiele wspólnego z rzetelną, obiektywną oceną zawartości płyty. Peterowi upiekło się w czasie pierwszego punkowego okresu, z lat 1976 – 1978, ale teraz, gdy na czołówki gazet mieli wypłynąć nowi, „piękni” chłopcy, spod znaku noworomantycznej fali, Gabriel stał się poważnym intruzem. Peter miał tego świadomość. Przed krytyką dotyczącą samej muzyki nie zamierzam się uchylać – mówił w jednym z wywiadów. – Ale znaczna część krytyki, jaka na mnie spadła, jest wynikiem obecnie panującej mody[7].

Gdy tylko dziennikarze nie poddawali się „poprawności muzycznej”, ani zawistnej chęci krytykowania dla samej krytyki, byli w stanie bez trudu dostrzec kunszt i pomysłowość Gabriela, tak jak choćby Simon Scott piszący dla „Melody Maker”: Tą płytą Gabriel kontynuuje swe dzieło poszerzania perspektyw muzyki rockowej i konsekwentnie realizuje swoje pomysły śmiało przekraczające tradycyjne granice. Folgując swej pasji, jaką są rytmy egzotyczne, osiąga zdumiewające efekty. Chociaż nie jest to łatwa płyta, to cierpliwość jakiej wymaga ona od odbiorcy, zostaje hojnie wynagrodzona. Talent z jakim Gabriel realizuje swoje pomysły sprawia, że jest to jeden z najbardziej odkrywczych albumów roku, ukazujący wielu artystom poziom, do którego mogą jedynie pretendować.

Gabriel choć miał prawo czuć się dotknięty niektórymi atakami prasy, czerpał z tych trudnych doświadczeń naukę i siłę na przyszłość. Po wielu latach zapytany o swój stosunek do recenzji odpowiedział: Zwracam uwagę na opinie krytyków, każdy chciałby zbierać dobre recenzje. Zapamiętuje się zwykle te słabe, albo bardzo osobiste. Jednak teraz chyba wolę być nielubiany. Sądzę, że artyści często starają się być lubiani, bo w dzieciństwie otrzymali za mało miłości i aprobaty. Gdy człowiek staje się starszy zaczyna rozumieć, że to nie jest takie ważne.

Tradycyjna trasa ruszyła jesienią ’82 w USA. Po drugiej stronie Atlantyku zespół Petera spędził całą końcówkę roku objeżdżając kawał Stanów Zjednoczonych i Kanady. Publiczność europejska musiała poczekać do lata ’83, gdyż dopiero w lipcu Gabriel pokazał się na Starym Kontynencie występując na kilku festiwalach we Francji, Belgii i we Włoszech. We wrześniu wreszcie pojeździł trochę po ojczyźnie, jesienią prezentował się fanom krajów z zachodniej Europy, ale już nie jako festiwalowy gość. Repertuar wieczorów zwykle prezentował się następująco:

Rhythm of the Heat / I Have the Touch / Not One of Us / The Family and the Fishing Net / Shock the Monkey / Family Snapshot / Intruder / Games Without Frontiers / Humdrum / Lay Your Hands on Me / Solsbury Hill / I Don't Remember / San Jacinto / On the Air / Biko / Here Comes the Flood / Across The River / Milgram's 37

Paul Wiffen z „Electronics & Musics Makers” przygotował szczegółową relację z londyńskiego koncertu zorganizowanego na stadionie Selhurst Park we wrześniu ’83. Tekst, choć nieco chaotyczny, pozwolę sobie zacytować w obfitym fragmencie, gdyż jak sądzę całkiem nieźle oddaje atmosferę ówczesnych koncertów: Tłum obficie wypełnił obiekt klubu Crystal Palace. Ludzie w trakcie występu supportów, grup Gaspar Lawal i The Undertones, wylegiwali się w promieniach słońca. Wszyscy mieli świadomość na kogo czekają. Wieczorem pojawiły się wreszcie legendarne transparenty z napisem „Gabriel jest bogiem”. Peter i jego ekipa wkroczyli na scenę o godzinie 8:40, tuż po zachodzie słońca, rozpoczynając od „Across The River”. Ciche zakończenie tej kompozycji zostało przerwane przez muzyków mocnym uderzeniem w postaci wstępu do „I Have the Touch”. W trakcie refrenu tej piosenki Gabriel śpiewając o potrzebie kontaktu i dotyku ściskał dłonie publiczności, a także członków swojego zespołu. „Not One Of Us” podtrzymał agresywny nastrój także dzięki publiczności, która głośno skandowała refren. „The Family and the Fishing Net” przyniósł wyraźną zmianę nastroju, a Gabriel skradał się monotonnie recytując intrygujący tekst na tle mocnego tła muzycznego, opartego głównie na samplowanych dźwiękach syntezatora Fairlight. Chórki dołożyła reszta grupy śpiewając z niemalże liturgiczną emfazą. Tony Levin użył bezprzewodowej klawiatury, aby zagrać linię basu, odkładając chwilowo swojego Chapman Sticka. Cichsza część środkowa zaprezentowana przez Gabriela na siedząco u skraju sceny elektryzowała.  Na początku „Shock The Monkey” Gabriel zniknął ze sceny, a gdy na nią powrócił był znów innym człowiekiem. Zaczął „małpować małpę”, używając radiomikrofonu mógł nieskrępowanie przemieszczać się po całej scenie. Dla kontrastu, wykonując „Family Snapshot” zasiadł do fortepianu, śpiewał na siedząco do tradycyjnego mikrofonu, tak jakby charakter piosenki zmuszał do rezygnacji z wszelkich komplikacji. Zresztą utwór ten okazał się jednym z najbardziej wzruszających fragmentów koncertu. Bas kontrapunktował melodię w pięknych, bardzo osobistych pasażach, a w szybszych fragmentach pełna moc zespołu podkreślała napięcie i nieuchronność zabójstwa. „Intruder” znów ukazał Gabriela jako króla rytmu, który perkusyjnym patentem kreuje atmosferę grozy i napięcia. Samplowane dźwięki drapania i stukania, a także szarpane akordy gitarowe Davida Rhodesa złożyły się na nieprzyjemne tło dla niepokojącego śpiewu. Tak skonstruowana całość umiejętnie wytrącała z równowagi. Końcowe pogwizdywanie powodowało uczucie mrowienia na plecach. „Humdrum” rozpoczął się dosyć niewinnie, ale wyrósł w całkiem potężną epicką opowieść, a to głównie dzięki Larry’emu Fastowi, który budował orkiestrowe tekstury na elektrycznym pianinie i smykach Prophet. Wtedy przyszedł czas największej niespodzianki wieczoru. Od początku koncertu tuż obok zestawu Jerry’ego Marotty stała dotychczas nieużywana perkusja. Teraz jednak, przy okazji utworu „Lay Your Hands on Me” miała zostać użyta. Gabriel wyjaśnił, że istniało ryzyko iż Marotta nie będzie mógł wystąpić z powodu kontuzji pleców, a Phil Collins zgodził się go zastąpić. Ostatecznie Marotta mógł wystąpić, ale Phil pojawił się mimo to. Piosenka okazała się szczytowym fragmentem koncertu. Wyrosła z dźwięków marimby, powoli budowanego wokalu, syntezatorów i partii gitarowych aż do ekstatycznego finału i refrenu wyśpiewanego wspólnie przez zespół i publikę. Zapanowała atmosfera niemalże religijnego uniesienia kierowana przez Gabriela, niczym przez Mesjasza. „Solsbury Hill” podtrzymało tę atmosferę, gdyż fani zaśpiewali każde słowo za wokalistą, jednak optymizm i wspólnota zostały rozmyślnie rozwiane przez surowy „I Don’t Remember”. Obraz pozostawionej samej sobie jednostki został też przedstawiony w piosence „San Jacinto”, opowiadającej o indiańskiej inicjacji. Partia syntezatora Fairlight została tu nieśpiesznie wzmocniona za pomocą punktującego basu. W finale kompozycji Peter został sam na scenie, akompaniowały mu tylko nieziemskie tła syntezatorów. Podświetlało go zaledwie jedno białe światło umocowane w podłodze tuż pod jego stopami. Po czym wszystko – głos, syntezatory, światło – nagle zgasło. Podstawowy set został zakończony. Ten ostatni, monumentalny obraz utrzymywał się w pamięci aż do początkowych arpeggiów „On The Air”, którym zespół powrócił na scenę, by bisować. Na chwilę zapanowała atmosfera ogólnej zabawy, ale po kilku minutach zespół znów opuścił scenę. Na kolejny bis Gabriel wrócił już w bardziej ponurym nastroju i gdy tylko Collins z Marottą zaczęli wybijać afrykański rytm kompozycji „Biko”, on wyjaśnił powody organizacji tego koncertu. Dochód z biletów przeznaczony był bowiem na rzecz organizacji Lincoln Trust, której celem jest walka z Apartheidem. „Możesz zgasić świeczkę, ale nie ugasisz ognia” zaśpiewała cała widownia, jak jeden mąż, powróciła atmosfera religijnego uniesienia, ale tym razem z podtekstem walki z politycznym uciskiem. Po wybrzmieniu ostatnich dźwięków „Biko” Peter powiedział: „teraz do was należy decyzja, co z tym zrobicie”, a fani ciągle śpiewali, choć muzycy opuścili już scenę. Głośne nawoływanie o więcej nie poszło na marne, bo grupa po chwili wróciła w jeszcze liczniejszym składzie, z dodatkowym perkusjonistą Allanem Schwartzbergiem. W tym poszerzonym składzie grupa wykonała płomienny rytmicznie „Kiss of Life”, który zabrzmiał zdecydowanie mocniej niż na płycie. Brawa i owacje trwały bardzo długo.

Po raz pierwszy z koncertowych wykonań zmontowano płytę. „Plays Live”, pierwsze wydawnictwo „z oklaskami”, ukazało się w dwóch wersjach – w pełnej, dwupłytowej i tak zwanej „Highlights” (Skrótowej). Szczególnie zestaw „pełny”, złożony z szesnastu piosenek, trwający niemal dokładnie półtorej godziny, to bardzo ciekawy i dużo mówiący o Gabrielu dokument koncertowy. Na repertuar złożyły się przede wszystkim kompozycje z „Trójki” (6 piosenek) i „Czwórki” (5 piosenek), czyli albumów najbardziej udanych. Dwa pierwsze studyjne wydawnictwa dostarczyły zgodnie po dwie piosenki, a zestaw uzupełnia jedna premierowa kompozycja – „I Go Swimming”, oryginalnie przewidziana na „Czwórkę”. Mimo, że nagrania pochodzą z trasy promującej ostatnie dzieło studyjne, jest to też całkiem sprawna przekrojówka, ciekawy obrazek całego solowego dorobku Petera. Gdyby znalazły się na niej „Games Without Frontiers”, „Lay Your Hands On Me” i „Here Comes The Flood” (wszystkie trzy pojawiały się wówczas w secie koncertowym) można by nawet pokusić się o etykietkę „The Best of…”. Zespół nie szaleje aranżacyjnie, Gabriel ewidentnie kontynuuje genesisową tradycję starannego wykonywania studyjnych wersji. O tym, że mamy do czynienia z koncertem przypomina przede wszystkim nieco inny dźwięk i brawa publiczności. Trochę szkoda, że tak niewiele tu tych koncertowych atrybutów, bo całość sprawia wrażenie nieco sterylne. Niewykluczone, że powodem tego stanu rzeczy są liczne dogrywki i poprawki studyjne. Większość partii została później na nowo nagrana już w studio – przyznał po latach David Rhodes. – Ludzie nie lubią przyznawać, że poprawiają na przykład wokale już w studio. A to przecież nie jest nic takiego, bo gdy zgrywasz wokal koncertowy, dźwięk jest bardzo często po prostu fatalny, nie do zaakceptowania. O komicznych wpadkach i pomyłkach już nie wspominając. Rhodes nie precyzował które partie, czy utwory doczekały największego studyjnego remontu i zapewne przesadził nieco mówiąc, że niemal wszystkie, ale faktem jest, że płyta „Plays Live” rzeczywiście brzmi jak koncertowo – studyjny kompromis.

*

Początek lat osiemdziesiątych miał przynieść nową jakość w życiu Gabriela. Sukces „Trójki” zaowocował odpowiednim zastrzykiem gotówki i upragnionym spokojem duszy, niewątpliwie zmęczonej walką o ponowne zaistnienie na rynku muzycznym. Zapanowała stabilizacja, która zawsze jest dobrym podłożem do kolejnych zmian, podejmowania wyzwań. Jednym z nich był opisany już wcześniej festiwal WOMAD. Drugi krok naprzód stanowić miała przeprowadzka do większego domu i zarazem większego, lepiej wyposażonego „domowego” studia (1981 rok). Niestety, dla rodziny zmiana ta miała przynieść więcej problemów niż korzyści. Jill w nowym domu czuła się źle, a Peter jak na złość dla niej, świetnie czuł się w studio, w którym spędzał coraz więcej czasu, codziennie na długie godziny izolując się od bliskich. To był początek rozłamu, pierwsza od kilku lat poważna rysa na małżeństwie, która niebawem miała doprowadzić do separacji, a w perspektywie kilku następnych lat, do rozwodu.

Sytuacja, jaka zapanowała u Gabrielów zadziwiająco przypominała proces rozstania Phila Collinsa z jego pierwszą żoną Andreą[8]. Peter w 1981 roku, podobnie jak Phil kilka lat wcześniej, zaczął przejawiać syndromy pracoholizmu. Ilość projektów i godzin spędzanych w „muzycznym świecie” chwiały domową równowagą życia prywatnego, które najzwyczajniej w świecie powoli przestawało istnieć. Zapewnienia o tym, że rodzina jest najważniejsza coraz mocniej rozmijały się z rzeczywistym stanem rzeczy. A faktem jest, że życie z Peterem nigdy nie było łatwe. Ciekawie ujął to znajdujący się dosyć blisko wydarzeń dziennikarz Chris Welch, tak pisząc w książce „The Secret Life of Peter Gabriel”: Wszystkie najważniejsze kobiety w życiu Petera musiały umieć znaleźć dla siebie miejsce w ciągle rozwijającym się wszechświecie Gabriela. Powinny też pogodzić się z faktem, że są orbitującymi wokół niego satelitami dostarczającymi ciepło i światło, bez szans na nawiązanie pełnego kontaktu. Jill długo godziła się na rolę „orbitującej satelity”, ale wzmożona aktywność jej męża znów doprowadziła ją do skraju emocjonalnej przepaści. Peter zbliżył się do publiczności, przed którą coraz częściej i odważniej demonstrował własne uczucia, ale to czego udało się dokonać Gabrielowi artyście na scenie, nie udało się Gabrielowi mężowi w jego własnym domu. Angielskie hamulce emocjonalne trzymały ciągle zbyt mocno.

Proces rozkładu małżeństwa rozpoczął się na początku 1982 roku, gdy Peter poleciał na kilka dni do Stanów Zjednoczonych, aby zaprezentować nowe taśmy demo w siedzibie firmy wydawniczej. Jill wykorzystała ten czas na ukojenie smutku w ramionach innego mężczyzny. Podobnie jak w 1973 roku skierowała swoje uczucia w kierunku bardzo bliskiego współpracownika Gabriela – producenta i inżyniera dźwięku Davida Lorda. Sprawa bardzo szybko wyszła na jaw i tym razem nie rozeszła się po kościach, stanowiąc swoisty prolog długiego i przykrego rozwodu. Romans Jill z Lordem ćmił się słabiutkim światełkiem w okresie przygotowań festiwalu WOMAD, nie przerodził się w poważniejszy związek, ale trwał ostatecznie kilka lat. Coraz bardziej zagubiona pani Gabriel na początku 1983 roku spakowała walizki i wraz z córkami wyniosła się do innej miejscowości. Peter nie pozostawał dłużny żonie. W tamtym okresie rozkwitał jego romans z popularną amerykańską aktorką Rosanną Arquette, którą poznał dzięki reżyserowi Martinowi Scorsese. Celem jego ówczesnych kontaktów z tym wybitnym filmowcem było ustalenie szczegółów współpracy nad obrazem „Ostatnie Kuszenie Chrystusa”[9]. Znajomość z Arquette przydarzyła się niejako przy okazji.

Blisko dekadę młodsza od Petera, Rosanna Lauren aka Arquette urodziła się w sierpniu 1959 roku w Nowym Jorku. Talent aktorski odziedziczyła po ojcu, Luisie – wziętym aktorze i reżyserze. Już jako dziecko grywała małe rólki pod okiem ojca. W przyszłości miała zasłynąć jako bardzo ekspresyjna, odważna aktorka, umiejętnie balansująca między ambicją, a komercją. Długo utożsamiano ją ze sceną niezależną, ale gdy w 1985 roku zagrała w filmach „Po godzinach” i „Rozpaczliwie poszukując Susan” stała się postacią rozpoznawalną w całym cywilizowanym świecie. Jej związek z Peterem nie był pierwszym przejawem słabości do świata muzyki. Okres jej wczesnego dzieciństwa przypadł na czas rewolucji hipisowskiej, która miała spory wpływ na jej sposób bycia i postrzeganie świata, podobnie jak rozbujane rockowymi rytmami lata siedemdziesiąte. Jednym z jej pierwszych stałych partnerów był Steve Porcaro, klawiszowiec zespołu Toto[10].

Rosanna raczej nie miała problemów z okazywaniem uczuć, brytyjski chłód był jej obcy, podobnie jak dziwna niekonsekwencja charakteryzująca Jill. Peter miał prawo ulec urokowi przebojowej aktorki, prawdopodobnie dostrzegał w niej ucieleśnienie własnych dążeń – osobę wyzwoloną, otwartą, komunikatywną. Gdy więzy między panną Arquette, a Gabrielem powoli zacieśniały się, Jill w odruchu desperacji podjęła próbę samobójczą. Pewnego wieczoru wsiadła do samochodu zabierając ze sobą woreczek leków i udała się na wzgórze Solsbury. Trudno przewidzieć, czy zażyłaby leki, gdyby dotarła na miejsce… na szczęście nie dotarła, gdyż droga prowadząca do wzgórza okazała się zamknięta. Zapora drogowa pomogła jej odzyskać trzeźwość umysłu i porzucić pomysł targnięcia się na własne życie. Pomyślałam, że to jakiś znak – wspominała później. – Byłam przerażona, bałam się Boga. To był mój pierwszy i ostatni zamiar samobójczy.

Związek Petera z Rosanną początkowo funkcjonował na odległość, ale gdy Rosanna przeniosła się do Europy sprawy przybrały realniejszych kształtów. Mimo to, Peter nie poddał swojego małżeństwa. Wakacje roku 1983 spędził z kochanką na wyspie Antigua, ale tuż po wspólnym odpoczynku zadecydował, że musi wrócić do Jill, choćby tylko ze względu na dzieci. Zwaśniona para podjęła nawet terapię małżeńską, którą niestety trzeba było zawiesić, gdyż Peter niebawem wyjechał w długie tournee. Próba posklejania małżeństwa spaliła więc na panewce. W 1984 roku Jill zamieszkała wraz z Malenie i Anną u swoich rodziców w Szkocji. Mimo upływających miesięcy (a nawet lat) sprawy nie przestawały się komplikować. Gdy Rosanna przerwała romans z Gabrielem, zawierając związek małżeński z producentem i kompozytorem Jamesem Newtonem Howardem, Peter zorganizował spotkanie w Nowym Jorku, na którym cała zainteresowana czwórka miała się wreszcie dogadać. Kolacja w jednej z nowojorskich restauracji nie przyniosła jednak oczekiwanych rezultatów, a Jill, która jechała tam z największymi obawami, przez wiele lat źle wspominała konfrontację z Rosanną. Tamten wieczór kojarzy mi się z bardzo intensywnymi, histerycznymi wspomnieniami – przyznała później.

Kolejną poważną rotację na tej „uczuciowej ruletce” przyniósł rok 1987. To wtedy definitywnie rozpadło się szesnastoletnie małżeństwo Petera z Jill, a także dwuletni związek Rosanny z Newtonem Howardem. Gabriel i Arquette odnowili intensywną znajomość, która miała trwać tym razem aż do początku lat dziewięćdziesiątych. Trudno nie ulec wrażeniu, że przez całe lata osiemdziesiąte w życiu prywatnym Petera panował bałagan, którego nijak nie potrafił uporządkować[11]. Jak sądzę relacje międzyludzkie, a w szczególności te z kobietami, to jedna z najbardziej zagmatwanych części mojego życia – podsumował w 1992 roku. – Wiele spraw w moim życiu potoczyło się niewiarygodnie dobrze. Mam tu na myśli pracę i karierę artystyczną. Natomiast jeśli chodzi o związki, jest tu sporo do poprawienia. Mam za sobą rozbite małżeństwo, po którym wdałem się w kolejny związek, także zakończony rozpadem. Terapia, jaką rozpocząłem po rozstaniu z Jill trwała pięć lat. Cały ten proces był dla mnie bardzo istotny, pozwolił mi spojrzeć na wszystkie te sprawy z odpowiedniego dystansu. Pojawiły się we mnie uczucia, do których wcześniej nie umiałem się przyznać, jak złość i agresja.

Rosanna nieczęsto opowiadała o związku z Gabrielem, jednak w kilku wywiadach z początku lat dziewięćdziesiątych zdarzało się jej naświetlać kulisy dziesięcioletniego romansu: Peter i ja mieliśmy długoletni, burzliwy romans, który okazał się bardzo bolesny dla wielu osób, wliczając w to w jego żonę. Przez trzy lata mieszkaliśmy razem w Anglii. Najważniejszy w tym wszystkim był on, jego życie, jego świat. Mieliśmy sporo nieporozumień i oddalaliśmy się od siebie zmierzając w innych kierunkach. Straciliśmy na pewien czas kontakt, ale później udało się wszystko poskładać i wróciliśmy do siebie. U mężczyzn najbardziej denerwuje mnie dystans i pracoholizm. Nie twierdzę, że praca to zła rzecz, ale nienawidzę, gdy praca zajmuje miejsce związków emocjonalnych. Prawdziwy związek to nie jest tylko radosny taniec w świetle zachodzącego słońca, tu chodzi o to, aby iść razem, ramię w ramię, przez całe to życiowe bagno. To jest rzeczywistość. Wiem, że czasami trudno jest zrezygnować z fantazji, ale na pewno trzeba spróbować połączyć je z rzeczywistością.

Między 1982 a 1987 rokiem Peter pozostawał uwikłany w mniejszym lub większym stopniu w dwa związki. Od roku 1987 kontynuował romans z Rosanną. Ten zakończył się definitywnie pięć lat później, niedługo po publikacji krępujących fotografii nagiej Arquette w magazynie „Playboy”. Tamte zdjęcia nie były robione dla „Playboya” – tłumaczyła później aktorka. – To były zupełnie niewinne fotki zrobione na własny użytek, a nie dla prasy. Zostały sprzedane bez mojej zgody. Czułam się wtedy jakby mnie ktoś zgwałcił. Ludzie często mnie wówczas pytali dlaczego się rozebrałam, a ja po prostu pływałam w morzu. Podobno afera z nagimi zdjęciami stanowiła symboliczną kroplę przelewającą czarę goryczy dla tego, w gruncie rzeczy, nieudanego związku.

Mimo nieustannego uwikłania w życiu prywatnym, Peter przez cały ten czas bardzo dobrze funkcjonował jako kompozytor i piosenkarz. Między 1985 a 1993 rokiem miały powstać jego najpopularniejsze albumy.



[1] Działo się to tuż po zakończeniu nagrań „Face Value”, solowego debiutu Collinsa, produkowanego właśnie przez Padghama.
[2] Celowo zaznaczam, że chodzi o lata osiemdziesiąte. Dziś, na początku drugiej dekady XXI wieku, niemal cały cywilizowany świat żyje na kredyt, więc teza o zgodności rachunków „tu” i „teraz” przestała być chyba aktualna.
[3] W dodatku całego. W Milton Keynes pojawił się też „na chwilę” (na bisy) Steve Hackett, który opuścił Genesis dwa lata po Gabrielu, w roku 1977.
[4] Genesis mieli wówczas w zwyczaju łączenie wstępu „Dancing With the Moonlit Knight” (pierwsze półtorej minuty) z „The Carpet Crawlers”.
[5] Tych w pewnym momencie było aż 27. Każda z nich trwała około 15-16 minut.
[6] Z tego samego powodu rok wcześniej dostało się premier Margaret Thatcher od Rogera Watersa na albumie Pink Floyd „The Final Cut”. Maggie, cośmy uczynili…
[7] Wracając jeszcze do osoby agresywnego recenzenta pisma „Sounds” Dava McCollougha, warto też pamiętać, że zwracał on na siebie uwagę „odważnymi” sądami, ale niestety rzadko kiedy były to sądy prawdziwe i trafione. Dla przykładu przytoczę fragment jego tekstu na temat Depeche Mode z 1981 roku: Depeche Mode są bardzo skrępowani. Indywidualnie, bo wyglądają jak staruszkowie, i muzycznie, ponieważ ich syntezatory i celowy pop swing razem nie trzymają się kupy. To bardzo zimny zespół i nieudane przedsięwzięcie. Wszystko na świecie prędzej czy później się rozpadnie – Depeche Mode zapewne prędzej. Delikatnie mówiąc, recenzent nie trafił z przepowiedniami…
[8] Szczegółowo opisałem tamte wydarzenia w książce „Phil Collins. Człowiek orkiestra” (2008, GAD Records)
[9] Kontrowersyjny film i muzyka Gabriela napisana na potrzeby ścieżki dźwiękowej miały powstać ostatecznie dopiero pod koniec dekady.
[10] Mimo to, ich przebój „Rosanna” z roku 1982 podobno nie ma z nią nic wspólnego. Ciekawy zbieg okoliczności.
[11] Opisując sytuację prywatną byłem zmuszony wybiec nieco w przyszłość. Zrobiłem to celowo, gdyż uważam, że przedstawione tu wydarzenia są ważne (choćby w perspektywie treści albumu „Us” z 1992 roku), ale z drugiej strony nie chciałem, aby rozbite na kilka cząstek, co jakiś czas odrywały Czytelnika od sedna sprawy, czyli od muzyki.