Przy okazji trasy Queen odżyła stara dyskusja na temat - czy zespół bez swojego twórczego / scenicznego / mentalnego lider ma prawo funkcjonować. Wychodzę z założenia, że nie ma ludzi niezastąpionych, są tylko wygodne przyzwyczajenia... niemniej jednak - nie każdego jest łatwo zastąpić, a zdarzają się też takie brylanty, które nawet gdy znikają - nie da się o nich zapomnieć. Freddie niewątpliwie jest jednym z takich brylantów. Brylantów, czy może raczej.... diamentów? No właśnie, bo felieton nie miał być o Freddiem, ale o Sydzie Barrett'cie, pierwszym liderze Pink Floyd. 7 lipca minęła szósta rocznica jego śmierci.
Syd Barrett to jeden z największych paradoksów w historii muzyki rockowej. Gdyby nie on, zespół Pink Floyd nigdy by nie powstał, ale z drugiej strony, gdyby się go w porę z grupy nie pozbyto, szyld przepadłby zapewne rok po debiucie. Z taką samą siłą tworzył i niszczył. Naturalny dar tworzenia, odwaga przekraczania granic, charyzma to jego zalety. Głównym atutem mogła być jego wrażliwość, która już ma to do siebie, ze potrafi być atutem i siłą, ale też słabością i "piętą achillesową". Syd, gdy panował nad wrażliwością, malował i komponował utwory, które w 1967 roku wypełniły debiut Pink Floyd - album "The Piper At the Gates of Dawn". Gdy nie panował - szukał ukojenia w narkotykowych "tripach". Nie mógł wiedzieć, że to wyzwalacz drzemiącej w nim choroby psychicznej.
Nie ma przesady w stwierdzeniu, że stworzył Pink Floyd. Pal licho, że wymyślił nazwę, ale przede wszystkim wskazał grupie niezwykle intrygującą i oryginalną przestrzeń muzyczną, którą Flojdzi - już bez niego - przez kilka następnych lat konsekwentnie i ze znakomitym skutkiem eksploatowali. Sam w 1970 roku, po zaledwie trzech latach intensywnej twórczej działalności - był maksymalnie wyeksploatowany. Niezdolny do tworzenia, a co gorsza nawet samodzielnego życia. Dwie wydane płyty solowe świadczyły raczej o jego pogłębiającej się chorobie psychicznej, niż o nieprzeciętnym talencie.
Ostatecznie poddał się leczeniu i wrócił do rodzinnego Cambridge, gdzie zamieszkał z matką. Znów sięgnął po pędzel i zaczął malować. O rocku niemalże zapomniał. Malując słuchał jazzu. W domu nie trzymał nawet nagranych przez siebie płyt. Nie rozmawiał o Pink Floyd. Sprawiało mu to przykrość. Przez lata 80te, 90te, aż do 2006 roku wiódł spokojne życie. Unikał mediów, nie utrzymywał właściwie żadnych konaktów ze światem rockowym. Czasami odwiedzał go David Gilmour, jego następca w Pink Floyd. Barrett zmarł 7 lipca 2006 roku w wieku 60 lat.
W "Shine on You Crazy Diamond", poświęconym mu utworze Pink Floyd , koledzy śpiewali: przebiegłeś swój debiut z beztroską precyzją / poniósł cię chłodny wiatr.... Niestety na udanym debiucie poprzestał. Nie rozwinął skrzydeł.
Nie wiem, jak wielu jest artystów, którzy
ugięli się pod ciężarem własnego talentu i wrażliwości, własnej nieokiełznanej
wyobraźni, ale zawsze żałuję, kiedy przepadają, przegrywając walkę z osobistymi demonami, odbierając tym samym możliwość obcowania w ich,
często wspaniałych, wyimaginowanych światach. Odskoczniach od szarej,
nudnej rzeczywistości... Barrett stał się jedną z najbardziej bolesnych "czarnych dziur" w historii rocka i popkultury. Był jednym z tych "niezastąpionych". Shine On!