piątek, 26 sierpnia 2011

Z motyką na ligę mistrzów, czyli szklanka do połowy pełna


Z motyką… na ligę mistrzów, można by rzec. Kiedy w 71 minucie meczu w Nikozji, Cezary Wilk strzelił bramkę dla Wisły Kraków, robiąc wynik dający awans do Champions League, powiedziałem: „nie dowiozą” (mam świadków!). Kibicowskie serce zadrżało z nadzieją, ale rozum podpowiadał – nie ma takiej opcji. 15 minut później racje rozumu wzięły górę nad racjami serca, bo piłka nożna czasami jest sportem sprawiedliwym, toteż czasami wygrywają drużyny lepsze, które na zwycięstwo bardziej zasługują. Wisła nie zasłużyła na awans. W obu potyczkach z cypryjskim APOELEM była drużyną słabszą, ale… czy jest to powód do rozpaczy?

W lipcu minęło osiem lat od poprzedniej rywalizacji mistrza Polski z mistrzem Cypru. Latem 2003 roku w eliminacjach Champions League, Wisła Kraków stanęła w szranki z Omonią Nikozja. Biała Gwiazda była wówczas wielką nadzieją polskiej piłki, wszyscy mieli świeżo w pamięci jej kapitalną postawę w pucharze UEFA, wyeliminowanie AC Parmy i Schalke, oraz wyrównane boje z Lazio Rzym. To był zespół, który sprawiał wrażenie gotowości na Ligę Mistrzów. Okazało się, że gotowy nie był, ale mistrza Cypru przeszedł gładko (5:2 w Krakowie, 2:2 w Nikozji). Gdyby wówczas powiedział mi ktoś, że Champions League przez następne osiem lat będzie dla polskich klubów niedostępna, a Cypryjczycy wystąpią w niej trzykrotnie, nie uwierzyłbym, popukałbym się w czoło z politowaniem i odesłał „zabawnego” rozmówcę do stu diabłów. Ale fakty są, jakie są. Polacy ciągle biją głową mur, a Cypryjczycy na europejskim podwórku poczynają sobie coraz odważniej i skuteczniej. Nawet oni w piłkarskim rankingu dogonili nas i przeskoczyli. Skąd więc mój tytułowy optymizm?

Mecze Śląska Wrocław z Rapidem Bukareszt i Wisły ze APOEL-em Nikozja uświadomiły wszem i wobec w jak „głębokiej dupie” jest polska piłka klubowa, ale kuriozalnie, żeby dostać taką lekcję i tak wiele mówiący obraz rzeczywistości, trzeba było zrobić krok naprzód. I polskie kluby ten krok naprzód zrobiły. Odpowiednio planując letnie przygotowania, przeprowadzając dobre transfery (wreszcie raczej „do” a nie „z” klubu) i przystępując do spotkań z maksymalną koncentracją – nasze drużyny zaprezentowały 110 % własnych możliwość, eliminując każdego rywala będącego w zasięgu możliwości, ustępując dopiero klubom wyraźnie lepszym. Stare grzechy powtórzyła tylko Jagiellonia. Wisła, Legia i Śląsk wykonały swoje plany maksimum, po raz pierwszy nie przynosząc wstydu, a Legia połykając duet rywali teoretycznie dużo mocniejszych, zrobiła nawet bardzo przyjemny i zaskakujący prezent z przysłowiową „nawiązką”.

Na efekty długo czekać nie trzeba. Pierwsze owoce już mamy – do grudnia polscy kibice mają „granie” w Europie i to podwójne. W krótkiej historii Ligi Europejskiej jeszcze nie mieliśmy dwóch reprezentantów w rozgrywkach grupowych, ba, „świętem lasu” był jeden „rodzynek”. I choć smutek po kolejnym odbiciu się od bram niebiańskiej i niebotycznie bogatej Ligi Mistrzów niektórych kibiców ciągle dręczy, przede wszystkim trzeba się cieszyć z tego, co udało się ugrać. I trzymać kciuki za Legię i Wisłę, bo obie te drużyny trafiły do grup, w których drugie miejsca, gwarantujące awans i przedłużenie pobytu w Europie do wiosny, jest możliwe do osiągnięcia. Lech rok temu wylosował dużo gorzej...

Efekty dobrej postawy niedługo będą widoczne też w rankingu. 9 zwycięstw i 5 remisów osiągniętych przez polskie kluby jeszcze przed rozpoczęciem regularnych, „poważnych” rozgrywek nabiło naszej federacji ponad 3 punkty. To więcej niż przez cały sezon 09/00 (wtedy na tym etapie nie mieliśmy już w pucharach żadnego reprezentanta). A przecież prawdziwe punktowanie może się dopiero zacząć (vide Lech rok temu). Jest o co walczyć, bo każdy punkcik zbliża nas do takiej rankingowej pozycji, która umożliwi polskim klubom rozpoczynanie rozgrywek od wyższych rund, a przecież nikomu nie uśmiechają się "wycieczki" do Azerbejdżanu, albo Kazachstanu pod koniec czerwca.

Patrząc na rosnące i zapełniające się polskie stadiony, coraz wyższe budżety klubów, coraz ciekawsze transfery, jestem w stanie uwierzyć, że w ciągu najbliższych 2 - 3 lat polska piłka odbije się od tego potwornego, mulistego dna i dociągnie do średniego poziomu europejskiego, reprezentowanego dziś przez kluby chociażby z Rumuni. Niech awans Legii i Wisły do fazy grupowej będzie zwiastunem lepszych czasów i nagrodą za w gruncie rzeczy niezłą postawę polskich drużyn w letnich rundach eliminacyjnych. Ta szklanka naprawdę może być do połowy pełna.




Myslovitz - zespół do bólu solidny

Napisałem w tym roku kilkanaście recenzji tegorocznych premier. Zwykle potrzebuję 4 – 5 przesłuchań, trochę spontanicznych, lakonicznych notatek, po dwóch, trzech dniach można usiąść do klawiatury i w godzinkę tekst jest gotowy. Większość płyt poddaje się takiemu procesowi i daje się mniej lub bardziej trafnie, mniej lub bardziej sprawiedliwie, mniej lub bardziej obiektywnie opisać, zrecenzować, ocenić. W tym roku jedna płyta powiedziała mi stanowcze „nie!”. „Nie ważne jak wysoko jesteśmy” Myslovitz jest dla mnie obecnie płytą "nierecenzowalną". Ale bynajmniej nie dlatego, że mi się nie podoba…

W jednej z licznych dyskusji na temat tego album usłyszałem zdanie: „nie podoba mi się ta płyta, po prostu nie zachwyca”. I coś mnie tknęło. Przecież Myslovitz nie jest, nigdy nie był i raczej już nigdy nie będzie zespołem od „zachwytów”. To nie ta bajka, nie te założenia, nie ten talent, nie ta wrażliwość. Chłopaki z Mysłowic, gdy stawali się w pełni profesjonalnym zespołem pod koniec lat 90., zagospodarowali przestrzeń pod hasłem „solidność, rzetelność”, rozgościli się w artystycznych wyższych stanach średnich i chyba nigdy nie zamierzali się stamtąd ruszać. Bo i po co, skoro w tych pozornych „szarościach” okazali się bardzo pomysłowi, chwytliwi, często intrygujący. W swojej upartej solidności osiągnęli poziom mistrzowski. Piszą zarówno przeboje, ale też dają się ponosić psychodelicznym odjazdom, dzięki czemu wygrywają komercyjnie i potrafią zaciekawić artystycznie. I choć nigdy nie zachwycali sensu stricto, nie porywali, z drugiej strony trudno zarzucić im jakieś wyjątkowe rozczarowania. Wypracowali własny, oryginalny styl pop – rocka z elementami m.in. britpopu, psychodelii i piosenki francuskiej, i konsekwentnie piszą własną historię.

„Nie ważne jak wysoko jesteśmy” jest w pewnym sensie obrazem tej upartej, aroganckiej solidności, bez ambicji do zachwycania, ale też bezczelnie pozbawionej potknięć. To płyta krótka, czterdziestominutowa i może też dzięki temu dobrze słucha się jej w całości. Dla mnie to nowość, bo Myslovitz albumów „od dechy do dechy” moim zdaniem nie nagrywał (może oprócz „Skalarów”) i zawsze trzeba było programować odtwarzacz. Ta płyta gra od pierwszych do ostatnich dźwięków i jest dobrze. A że nie zachwyca? … Boże ześlij nam w tym roku jeszcze kilka tak „niezachwycających” albumów pop – rockowych. Solidność w muzyce też jest potrzebna.

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Ali Ferguson - The Windmills and the Stars



Wiosną tego roku ukazała się płyta gitarzysty Aliego Fergusona, do tej pory znanego przede wszystkim ze współpracy z Rayem Wilsonem. Ferguson dołączył do ekipy Wilsona w 2006 roku, miał podnieść jakość partii gitarowych, nadać im więcej artrockowego sznytu i uczynił to bez trudu. Jego gilmourowo - hackettowy styl dobrze wpasował się do wilsonowego repertuaru. Teraz okazało się, że szkocki gitarzysta jest nie tylko świetnym odtwórcą, ale także zdolnym kompozytorem. Jego album "Windmills and the Stars" imponuje elegancją, przekonującym klimatem, znakomitą, łagodną melodyką i wysmakowanymi partiami gitary, często utrzymanymi w duchu Davida Gilmoura. Szersza recenzja tego wydawnictwa powinna ukazać się niebawem na łamach "małego leksykonu wielkich zespołów".

http://aliferguson.bandcamp.com/album/the-windmills-and-the-stars


niedziela, 14 sierpnia 2011

Archiwum Mrocznych Dźwięków (4). Fairport Convention "John Babbacombe Lee"


Niby nic wielkiego. Folk-rockowy zespół Fairport Convention wydaje nieco bardziej rockową, niż folkową płytę, opowiadającą konkretną historie, czyli tzw. concept album. Mamy rok 1971 więc concept albumy nikogo już nie dziwią, a jeszcze nie zaczęły drażnić. Bohaterem opowieści jest niejaki John ‘Babbacombe’ Lee, służący oskarżony o morderstwo swojej pracodawczyni. Historia jego życia jest mroczna, tajemnicza i zagmatwana, tymczasem Fairport Convention ubiera to w czterdziestominutową porcję dość sielankowych, melodyjnych dźwięków. Zawartość muzyczna krążka to delikatny rock, solidnie zaprawiony brytyjskim folkiem, tu i ówdzie słyszymy delikatne brzmienie fletu, skrzypiec, bądź gitary akustycznej. Tekstowo album nawiązuje do tragicznej historii Johna Lee, zwanego też „człowiekiem, którego nie mogli powiesić”...

We wczesnych godzinach rannych, 15 listopada 1884 roku, dom Emmy Keyse w rybackiej osadzie Babbacombe, niedaleko Torquay, stanął w płomieniach. Szybka akcja ratunkowa skutecznie uniemożliwiła rozprzestrzenienie się ognia, dom został uratowany jednak, jak się później okazało pożar nie był największym nieszczęściem. W jednym z nadpalonych pomieszczeń ratownicy znaleźli zwłoki właścicielki posiadłości, sześćdziesięcioośmioletniej Emmy Keyse. Kobieta miała poderżnięte gardło i trzy głębokie rany głowy. W spokojnych do tej pory okolicach Babbacombe zawrzało. Natychmiast rozpoczęto dochodzenie, przesłuchano całą służbę Emmy Keyse i sąsiadów jej posiadłości, zwanej The Glan. Miejscowa policja szybko rozwikłała sprawę, brutalnego mordu miał dokonać służący pani Keyse, John Lee, który niebawem stanął przed sądem.

Rozprawa, podobnie jak dochodzenie, była krótka i zakończyła się tragicznie dla Johna Lee. Sędzia sir Henry Manisty wydał najsurowszy możliwy wyrok: kara śmierci przez powieszenie. Na pierwszy rzut oka sprawa wydawała się oczywista. Dwudziestoletni wówczas John Lee, służący ofiary, był już wcześniej karany za okradanie swojego pracodawcy. Poza tym świadkowie zgodnie dostarczali obciążających zeznań. Nie wyłamali się ani kuzynka oskarżonego, kucharka w The Glan, Elisabeth Harris, ani jego narzeczona Kate Farmer. Można było odnieść wrażenie, że wszyscy sprzysięgli się przeciwko młodemu służącemu. Dzień egzekucji został wyznaczony na 23 lutego 1885 roku.

W dniu wykonania wyroku o godzinie 7.55 Johna Lee przeprowadzono z celi na miejsce egzekucji. Wszystko było dokładnie zaplanowane i przygotowane. Lee wszedł na podest szubienicy, egzekutor James Berry założył mu na szyję stryczek i po chwili pociągnął dźwignię zapadni. Zapadnia jednak nie drgnęła. Wśród obserwatorów zapanowała konsternacja, a skazany musiał opuścić podest. James Berry dokładnie przyjrzał się maszynie, przetestował ją, ta działała bez zarzutu. Wcześniejszy incydent uznano za chwilową usterkę. John wrócił więc na podest, założono mu stryczek, a egzekutor znów pociągnął dźwignie zapadni. Ta ponownie ani drgnęła. Cała procedura musiała się powtórzyć. Lee schodzi z szubienicy, James Berry sprawdza działanie maszyny, która „na sucho” funkcjonuje prawidłowo. Gdy obecność na szubienicowym podeście Johna Lee po raz trzeci „zablokowała” zapadnię, egzekutorzy i wszyscy świadkowie ostatecznie stracili wiarę w to, że zabójcę Emmy Keyse uda się powiesić. Skazaniec opuścił pomieszczenie, a po naradzie szeryf południowego Devon, Edwin Cowtan odesłał Lee z powrotem do celi. Po dalszych konsultacjach odstąpiono od wykonania kary śmierci, a morderca z Babbacombe miał spędzić resztę życia w więzieniu.

John ‘Babbacombe’ Lee ciągle utrzymywał, że jest niewinny, apelował o skrócenie kary i ostatecznie dopiął swego, został zwolniony z więzienia w 1907 roku. Pierwsze lata wolności przeznaczył na głoszenie swojej niewinności, pomyłki policji w Devon i sądu, upierając się, że został niesłusznie ukarany. W tamtych latach powstał też niemy film, przypominający historię zaciętej szubienicy, a Lee stał się osobą popularną, o której dużo się mówiło i pisało. „Człowiek którego nie mogli powiesić” w 1911 roku opuścił Wielką Brytanię i przeniósł się do Stanów Zjednoczonych. Sprawa morderstwa w The Glan i nieudanej egzekucji mogła wówczas ostatecznie się zakończyć, gdyby nie to, że niejasności związane z całą historią ciągle fascynowały następne pokolenia biografów i historyków.

Niejasności w sprawie z Babbacombe nie brakowało, tak samo jak dziwnych postaci uczestniczących w życiu The Glan. Pierwszym osobnikiem, któremu warto by się bliżej przyjrzeć był niejaki Reginald Templer, młody prawnik, członek rodziny zaprzyjaźnionej z Emmą Keyse. Templer, który prawdopodobnie był kochankiem kucharki pani Keyse, Elisabeth Harris, tuż po morderstwie zaoferował swoją pomoc Johnowi Lee, którego później reprezentował przed sądem. Obiektywni obserwatorzy twierdzą, że niewiele zrobił dla swojego klienta. Jeszcze w czasie rozpraw ciężko zachorował i dwa lata później zmarł na syfilis. Smaczku całej sytuacji dodaje fakt, że już w czasie tragedii w The Glan, Elisabeth Harris była w ciąży, istniały podejrzenia że z Templerem, co w tamtych czasach byłoby potraktowane jako skandal (mezalians). Ojcostwo Templera nigdy nie zostało udowodnione, ale panna Harris zaraz po jego śmierci porzuciła córeczkę i opuściła Wielką Brytanię.

Podczas rozpraw nie poruszano dość drażliwego tematu konfliktu między Emmą Keyse, a miejscowymi rybakami. Z ustaleń jednego z biografów wynika, że właścicielka The Glan wiedziała o przemycie, w którym uczestniczyli rybacy z Babbacombe. Relacje starszej pani z jej służbą też pozostawiały sporo do życzenia. Pani Keyse podobno miała problemy finansowe i zamierzała sprzedać The Glan, co bardzo nie podobało się służbie, szczególnie starszyźnie, która miała ciepłą, bezpieczną posadę już od czasów „rządów” poprzedniej pani domu, matki Emmy Keyse.

Niektóre fakty przemawiały za niewinnością Johna Lee. Jak bumerang wracała kwestia jego zatrudnienia w The Glan. Emma Keyse miała bardzo dobre relacje z rodziną Lee i chętnie zatrudniała jej członków. Do młodego Johna wyciągnęła pomocną dłoń, gdy ten siedział w więzieniu odbywając kilkunastomiesięczny wyrok za okradanie swojego pracodawcy. Dlaczego więc Lee miałby w tak okrutny sposób odpłacać swojej dobrodziejce?

Faktem jest, że John Lee był dziwnym człowiekiem i abstrahując już od morderstwa Emmy Keyse, jego biografia nie jest nieskazitelna. Kradzieże i wyrok więzienia w wieku kilkunastu lat to nie jedyne występki kładące się cieniem na jego historii. Postawa Johna po wyjściu z więzienia też nie zupełnie była w porządku. W 1911 roku, wyjeżdżając do USA, porzucił żonę z dwójką małych dzieci.

Sprawa Emmy Keyse nigdy nie zostanie rozwiązana, ale dopóki jej tajemniczość, mroczność i niejasność będą fascynowały, dopóty kolejne pokolenia historyków, będą grzebać w jej coraz bardziej zatęchłej historii, i stawiać coraz to nowe hipotezy. W tej chwili o najciekawsze wyjaśnienie tajemnicy The Glan pokusił się Ian Waugh, autor strony internetowej w całości poświęconej tamtym wydarzeniom. Twierdzi on, że mieszkańcy The Glan i sąsiedzi posiadłości nigdy nie powiedzieli całej prawdy o tragicznych wydarzeniach 15 listopada 1884 roku. Zdaniem Ian’a Waugh śmierć starszej pani była na rękę kilku osobom, a w szczególności mieszkańcom jej własnego domu. Według autora obfitej witryny internetowej zbrodni dokonała para kochanków Elisabeth Harris i Reginald Templer, a uczestniczący w tym przedsięwzięciu John Lee, stał się kozłem ofiarnym. Powodem mordu miało być odkrycie przez panią domu ciąży kucharki i jej romansu z Templerem. To wszystko jednak tylko dywagacje.

Żaden z bohaterów tamtej historii nie dożył premiery albumu „John Babbacombe Lee” Fairport Convention. Muzycy tego zespołu, a dokładniej Dave Swarbrick, trafili na historię The Glan przeglądając stare gazety. Niewiarygodna biografia Johna Lee była doskonałym pomysłem na skomponowanie koncepcyjnego albumu. Mimo, że w dźwiękach ilustrujących tamte wydarzenia nie ma spodziewanego mroku, brytyjski zespół opowiedział historie sprawnie, zachowując wierność swoim fascynacjom folk- rockowym. „John Babbacombe Lee” brzmi sielankowo by, co jakiś czas uderzyć w bardziej podniosłe tony, a potem znów wrócić w rejony przyjemnej melodii. Fairport Convention udźwiękowił historię Johna Lee w formie ludowej przypowieści i oceniając ten album pod takim kątem trudno odmówić mu uroku. 


Peter Gabriel III na MLWZ

To już taka sierpniowa tradycja. Artur Chachlowski w każdą niedzielno - poniedziałkową północ wrzuca na "łamy" Małego Leksykonu Wielkich Zespołów recenzję kolejnych płyt studyjnych bohatera mojej najnowszej książki Petera Gabriela. Od dziś na stronach MLWZ można przeczytać tekst poświęcony "trójce", zwanej też "melt". To wyborna płyta, pierwsza tak oryginalna, tak zjawiskowa w solowym dorobku Gabriela.O takich płytach zawsze pisze się z dużą przyjemnością :)

 http://www.mlwz.ceti.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=6850&Itemid=75

niedziela, 7 sierpnia 2011

Peter Gabriel II na MLWZ

Nie ma w dorobku Petera Gabriela płyty, której bym nie lubił, ale jego drugie solowe dzieło cenię zdecydowanie najmniej. Dlaczego? o tym w Małym Leksykonie Wielkich Zespołów:

http://www.mlwz.ceti.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=6815&Itemid=75

wtorek, 2 sierpnia 2011

Archiwum Mrocznych Dźwięków (3). Rammstein "Rammstein"



Słoneczne, sierpniowe popołudnie, niemiecka miejscowość Ramstein, baza amerykańskich sił lotniczych. Grupy ludzi na ziemi, obserwatorzy, w powietrzu kilka odrzutowych maszyn wykonuje niebezpieczne akrobacje. Fantastyczny, skrzydlaty taniec dziesięciu samolotów. Niezliczona ilość kamer i aparatów rejestruje zapierające dech w piersi, znakomicie skoordynowane kombinacje włoskich pilotów. Pokaz niestety wymyka się spod kontroli. Wystarczył jeden błąd i podczas kolejnego efektownego manewru, tuż nad głowami widzów, maszyny zderzają się ze sobą. Jeden z odrzutowców eksploduje w powietrzu, dwa kolejne po krótkiej walce z defektem silników i siłami grawitacji, rozbijają się o płytę lotniska. Bilans tragicznego pokazu jest przerażający: sześćdziesiąt siedem osób spośród obserwatorów i trzech pilotów straciło życie. Dziesiątki zdjęć i nagrań video dokumentują przebieg całej sytuacji, ilustrują jak zwykły pokaz przerodził się w piekło.

Wydarzenia te miały miejsce 28 sierpnia 1988 roku i spowodowały trzyletni zakaz dla tego typu prezentacji na terenie Niemiec. Zakaz został zniesiony, ale zastąpiono go rygorystycznymi przepisami ograniczającymi swobodę organizatorów i pilotów. W Ramstein zaprzestano organizacji samolotowych popisów.


Rammstein
Człowiek płonie
Rammstein
Unosi się swąd ciał
Rammstein
Krew krzepnie na asfalcie
 
Delikatnie modyfikując nazwę miejscowości, w której miał miejsce wypadek, muzycy niemieckiego zespołu rockowego stworzyli swój szyld - Rammstein. Początkowo Niemcy planowali dodać do nazwy słowo Flugschau (pokaz lotniczy) ale ostatecznie zdecydowali się na krótszy wariant i nie tak wyraźne nawiązanie do sierpniowych wydarzeń 1988 roku. Debiutancki album sekstetu, „Herzeleid” zamyka utwór zatytułowany „Rammstein”, i jest niczym innym, jak muzycznym ustosunkowaniem się grupy do samolotowej katastrofy.
Na niespełna cztero i półminutową kompozycję złożyły się miażdżący, uparcie powtarzany riff gitary elektrycznej, prosty, wręcz mechaniczny rytm perkusji i nieprzyjemna recytacja niemieckiego tekstu. Całość, z typową dla Rammstein chłodną obojętnością, brutalnie snuje przerażającą opowieść o ramsteinowym piekle. Prosty, dobitny tekst nie podejmuje nawet roli spełnienia wymogów literackich, ma raczej na celu natychmiastowe prezentowanie obrazów za pomocą krótkich, wyraźnych komunikatów.

Rammstein
Masowy grób
Rammstein
Morze płomieni
Rammstein
Żaden ptak już nie śpiewa


Pod koniec utworu pojawia się proste solo gitarowe, wirujące niczym pikujący samolot, w tle ciągle pracuje namolny riff, całość jakby nabiera tempa, ale to chyba tylko złudzenie. Dynamiczne uderzenie bębnów zakończy mechaniczną, nieprzyjemną opowieść. Rammstein nie zamierzają ronić łez, ani oddawać hołdów zabitym. W masce brutalnego dystansu, zimnego obiektywizmu, ubrali historię pokazu w Ramstein w ciężką, przytłaczającą porcję dźwięków, które niczym zestaw zdjęć doskonale obrazują katastrofę.W tym utworze nie ma empatii i współczucia. Jest hałas rozbijającej się o beton, metalowej konstrukcji maszyny, jest popłoch uciekającego tłumu, jest krew i strach między linijkami diabelskiej modlitwy, jest przerażenie. Till Lindemann, wokalista grupy, cedzi słowa i dba, aby każda sylaba była twarda, ostra, żeby kaleczyła zmysł słuchu. 

Stylistyka bezdusznego, mechanicznego i często dość brutalnego przekazu Rammstein narodziła się chyba 28 sierpnia 1988 roku, w momencie kolizji samolotów. Tym samym katastrofa odrzutowców w Ramstein i pieśń o podobnym tytule stały się znakomitą wizytówką sposobu "obrazowania" niemieckiej kapeli i jej specyficznego rodzaju wrażliwości.