środa, 26 marca 2014

Druga powieść gotowa!



Ostatnia kropka postawiona! Robocza wersja powieści "Plagiat" jest gotowa. Osiemnaście miesięcy pracy, podwójna literacka ciąża (nigdy więcej!). Teraz depresja poporodowa i ostateczna praca szlifierska na tekście.   

Powstał rozbudowany kryminał z mocnym, thrillerowym zakończeniem. Miejsce akcji: dzisiejszy Wrocław w „przeddzień” wielkiego kulturalnego święta – Europejskiej Stolicy Kultury. Miasto toczy wojenka światopoglądowa między proeuropejskimi postępowcami, a młodzieżową bojówką „narodową”. Na rynku leje się krew, na wrocławskich uczelniach trwa walka o władzę, tytuły i pieniądze. Ogólnie jest niezbyt „kulturalnie”, ale w redakcji „Korespondenta” i tak wszyscy starają się pisać jak najlepiej o kulturze (wszak przygotowania do ESK 2016 idą pełna parą). Wszyscy, oprócz przekornego dziennikarza Marcina Farona, który woli bolesną prawdę od patronackiej fasady kulturalnych kłamstw.

Sporo krwi, kilka intryg cwaniackich, w sumie pięć trupów, trzy plany (w tym jeden obyczajowy) i naście tropów mylących. Dużo tego, intryga w pewnym momencie pękała w szwach, ale dało się ją dopiąć, jak gorset na obfitym ciele. Pal licho skromność! Marcin Faron tym razem dał radę, chyba nawet bardziej niż w „Okrągłym przekręcie”. Zmężniał, robi się z chłopaka dziennikarz śledczy pełną gębą!

 

poniedziałek, 17 marca 2014

Książka nie jest niepełnosprawna!






Nie ustają komentarze po internetowym wpisie pisarki Kai Malanowskiej, która pod koniec lutego, w chwili wybitnej słabości wylała żale z wątroby i niestety była wówczas zalogowana na Facebooku. Pechowa sytuacja. Żółć się wylała i niestety popłynęła w świat. Malanowska stwierdziła, że „pierdoli pisanie”, bo zarobiła w swoim mniemaniu za mało pieniędzy. 6 800 złotych za 16 miesięcy ciężkiej pracy (…) mam ochotę strzelić sobie w łeb, pierdolę pisanie, pierdolę wszystko (…) gówno, gówno, gówno (…) pozdrawiam rynek czytelniczy. Fakt, słabe to rozliczenie, jeszcze słabsza jej reakcja, ale najsłabsze dopiero miało nadejść. Dziennikarze po feralnym wpisie oddali jej głos i stało się coś jeszcze gorszego. Pisarka powiedziała, jakie ma pomysły na zmianę rynkowej sytuacji pisarzy. I to mnie dopiero zaniepokoiło.
 
Ze słów autorki wynika bowiem, że nie chce ona pracować nad sobą, swoim stylem pisania, pomysłowością, nie chce powalczyć o to, żeby odnaleźć się na rynku. Nawet nie chce przeformatowania układów na linii autor – wydawca – dystrybutor – empik (a przecież tu jest największy problem pisarskich portfeli!). Chce czegoś zupełnie innego – wsparcia państwa.

Uważam, że jest masa różnego rodzaju aktywności, które państwo powinno wspierać – mówi. – To jest lewicowy sposób myślenia, w przeciwieństwie do pomysłów na różne indywidualne strategie dotyczące tego, jak sobie poradzić na rynku, z pominięciem ogólnego problemu całej grupy zawodowej. (…) Jeżeli wykończymy większość pisarzy i zostaną tylko ci najlepsi, to wykończymy w ogóle literaturę w Polsce. I teraz oczywiście musimy odpowiedzieć na pytanie, czy chcemy traktować literaturę jak inne produkty, czy jednak uznajemy, że to jest coś wartego wsparcia ze strony państwa.
Malanowska najwyraźniej nie rozumie, że wolny rynek służy zdrowej konkurencji i nie ma w tym nic złego, jeśli pozostaną na tym rynku tylko najlepsi pisarze. Zupełnie nie wiem, co ma na myśli mówiąc, że odpadnięcie słabych „wykończy literaturę w Polsce”. Logicznie rozumując raczej podniesie jej poziom. Trzeba pisać lepiej, ciekawiej i szybciej, aby przetrwać i zasłużyć na szacunek czytelników. 

Wielu młodych autorów niestety widzi sytuację podobnie, jak Malanowska. Wychodzą z błędnego założenia, że literatom coś się należy i w związku z tym „Robin Hood” (czy może szeryf?) powinien komuś zabrać, żeby wpierać ich karierę. Obojętnie czy piszą dobrze, czy źle, ciekawie, czy nudno – trzeba ich dofinansować. To ślepy zaułek. Jedynym słusznym arbitrem w tej sprawie są czytelnicy, którzy głosują portfelami i kartami kredytowymi. Wszelkie nagrody, nominacje, opinie krytyków i dotacje można włożyć między bajki.

W tym „lewicowym” rozumowaniu forsowanym przez Malanowską niepokoi mnie przede wszystkim próba wyjęcia książki z reguł komercyjnego rynku. Nie można traktować książki, jak towaru niepełnosprawnego, który z samego założenia nie poradzi sobie w rynkowej konkurencji. Jak pokazała między innymi ubiegłoroczna powieść „Bezcenny” Miłoszewskiego, która rozeszła się w 80 tysiącach egzemplarzy – książka też może powalczyć na empikowych półkach zarówno z płytami popularnych zespołów rockowych, jak i płytami DVD najbardziej cenionych reżyserów. To nieczęsta sytuacja, ale skoro takie rzeczy się zdarzają, nie widzę powodu, żeby z samego startu skazywać pisarzy na niepełnosprawność rynkową.

Ratunek dla książki miałaby stanowić opieka państwa (sic!). I tu zaczynają się potworności, bo na końcu takiego rozumowania zawsze stoją podatki. Jestem autorem pięciu książek i też rzadko uśmiecham się widząc rozliczenia, jakie dostaję, ale próbując zrozumieć kiełkującą filozofię rozgoryczonych młodych pisarzy (czy artystów w ogóle), włos jeży mi się na głowie. Nie chcę wsparcia „państwa”. Nie ma we mnie zgody na zmuszanie ludzi do płacenia za coś, czego nie potrzebują, nie chcą, lub na co ich nie stać! A oczekiwania Malanowskiej i jej podobnych twórców względem „państwa” po prostu muszą się wiązać z obłożeniem społeczeństwa kolejnymi podatkami. Te państwowe pieniądze na wsparcie pisarzy przecież skądś muszą się wziąć, a nie można oczekiwać, że nasza elita polityczna odejmie sobie od ust choćby zardzewiałą złotówkę. Z ochotą natomiast sięgną do kieszeni obywateli po następne złotówki.

Jak wygląda sytuacja autora na rynku książki? Prawdą jest, że pisarz znajduje się na samym końcu łańcuszka pokarmowego. Finansowo sytuacja prezentuje się zwykle następująco – jeśli książka w księgarni kosztuje czterdzieści złotych, to dwadzieścia złotych nawet nie opuszcza kasy księgarni. Zostaje na koncie sprzedającego. Drugą połowę dzieli wydawca, który jest drugą siłą „łańcuszka”. Wydawca musi opłacić redakcję, druk, projekt okładki i ewentualną reklamę, przy czym celuje w tym, aby jak największy odsetek kwoty odzyskanej od dystrybutora pozostał w jego kasie. Nad całą kwotą oczywiście główną piecze sprawują podatki. Autorowi przysługuje najczęściej około dziesięciu procent brutto od hurtowej ceny książki, co oznacza, że na jego konto trafia zwykle nie więcej niż złoty pięćdziesiąt, góra dwa złote (progresja po przekroczeniu pewnej granicy nakładu) od sprzedanego egzemplarza. W Polsce większość książek sprzedaje się w nakładach od trzech do siedmiu tysięcy sztuk. Matematyka jest więc dla autora brutalna. Przeciętny polski pisarz na książce może zarobić około sześciu – ośmiu tysięcy złotych. Niewiele, jak na kilkanaście miesięcy pracy.

W czym tkwi problem? Na pewno nie w braku wsparcia ze strony państwa. Wręcz przeciwnie. Najlepiej by było, gdyby tak zwane „państwo” w te sprawy w ogóle się nie mieszało, bo kiedy już się miesza, to zwykle przeszkadza. Największy kłopot stanowią gigantyczne, niepotrzebne podatki (windujące koszty i ceny książek), pobierane przez „szeryfa”, właśnie po to, żeby „wspierać”, jak mówi Malanowska: „masę różnego rodzaju aktywności”. Efekt jest taki, że wszyscy próbując wykonać jakąkolwiek „aktywność” są niszczeni przez podatki. Cierpi na tym m.in. książka, która zamiast kosztować piętnaście złotych, kosztuje czterdzieści, co skutecznie zniechęca do zakupu. Nakłady i zarobki pisarzy siłą rzeczy spadają.

Nie dziwię się Polakom, że kupują tak niewiele książek. Ich ceny są zwyczajnie za wysokie w porównaniu z przeciętnymi zarobkami. Uzdrowić rynek książki może tylko obniżenie podatków. Nie ma innej drogi. Im niższe podatki, tym niższe ceny książek i więcej pieniędzy w portfelach czytelników. Im więcej pieniędzy w portfelach, tym więcej sprzedanych książek. Pisarzom nie jest potrzebne żadne wsparcie państwa. Nam jest potrzebny czytelnik, na którego gardle nie zaciska się finansowa pętla wątłego budżetu. Czytelnik, który z dziesięciu interesujących go premier nie wybiera z drżącą ręką tylko jednej, zwykle najtańszej. Jestem przekonany, że w chwili, kiedy rząd przestanie grzebać w poszukiwaniu ostatniego grosza w sakiewkach Polaków, ci sami Polacy łapiąc ekonomiczny oddech znów uśmiechną się do kultury i zaczną kupować książki. Być może nawet też te napisane przez Kaję Malanowską, czego jej z całego serca życzę.

Czy jest na sali redaktor?



Pewnie jest, ale nikt go nie wywołał, a szkoda, bo bardzo by się przydał. Redaktor to taka niewidzialna ręka, która sprawia, że tekst staje się książką. Gdy go zabraknie robi się problem. Z hipotetycznie dobrej książki zwykle powstaje bubel. Tak jak w opisywanym przypadku.

Miałem mieszane uczucia, kiedy dowiedziałem się, że wydawnictwo Kagra zapowiedziało premierę biografii progmetalowego zespołu Dream Theater „Lifting Shadows”. Z jednej strony cieszyłem się, że jakakolwiek firma zechciała wydać tę książkę na polskim rynku, ale z drugiej strony, pomny mizernej jakości literackiej poprzednich wydawnictw Kagry, towarzyszyły mi spore obawy. Z Kagrą jest zasadniczy problem. Pracownicy tego wydawnictwa prawdopodobnie wychodzą z błędnego założenia, że angielskim przekładom wystarczy tylko tłumaczenie, w efekcie czego puszczają do druku teksty… bez redakcji. Wiadomo – redakcja nie jest tania. Dobremu redaktorowi za większy projekt trzeba zapłacić nawet cztery-pięć tysięcy złotych. Domyślam się, że szef działu finansów mając na biurku wszystkie wyliczenia krzywi się na samą myśl, że niewielki budżet tego typu biografii musiałby udźwignąć jeszcze koszty profesjonalnej redakcji. Krzywi się, po czym wykreśla ten punkt z listy wydatków i przestaje się krzywić. Później krzywią się już tylko czytelnicy.

Czytając „Lifting Shadows” właściwie nie przestaję się krzywić. Książka jest bardzo ładnie wydana. Solidna, twarda oprawa, z ciekawym liternictwem i intrygującym obrazem, wewnątrz mamy niezłej jakości, biały papier. Brawo. Opakowanie kuszące, na półce wygląda pięknie, ale zawartość literacka niestety zniechęca. I musi tak być skoro otrzymujemy gołe tłumaczenie bez redakcji. Tekst jest zapewne ciekawy i merytorycznie wartościowy, ale tego trzeba się domyślać, bo zanim człowiek przebije się przez niezgrabny szyk kolejnych zdań, gąszcz literackich „chwastów”, niepotrzebnych powtórzeń (istne rekordy użycia „było/byli” i „zaś”) zapomina o wartości merytorycznej, która zwyczajnie gubi się w tym bałaganie.

Od pierwszych stron treść obficie przetkana jest „chwastami” w stylu – „wskrzeszona za przyczyną”, „pewnie nawet już nawet wiem”, „materiał przejawiał nadzieję” (jak rozumiem – miał potencjał), „poddawałem im pod sugestię pomysły” (chyba pod rozwagę), „nie chce się umrzeć z głodu przez następnych kilka lat” (umierać?), „chodzi o to, że jeśli chodzi…”, „mówił, że ‘nie rozumiem, jak ty to robisz’” (powinno być albo bez „że”, albo – mówił, że nie rozumie, jak ja to robię), „tą muzykę”, „na moje jedenaste urodziny moi dziadkowie kupili mi mój pierwszy zestaw perkusyjny” (czy nie zgrabniej byłoby bez niepotrzebnych powtórzeń? – na jedenaste urodziny dziadkowie kupili mi pierwszy zestaw perkusyjny…). Zdarzają się też niekonsekwencje logiczne, jak na stronach 27-28, gdzie dowiadujemy się, że „jednej rzeczy, jakiej im brakowało (muzykom) – (to) nazwy”. Następny akapit informuje, że „nazwa nie była jedynym brakującym ogniwem w zespole”.

Rzuciłem tylko kilka przykładów z brzegu, niestety w książce takich zgrzytów jest mnóstwo. Większość z nich to zwykłe niezręczności językowe i stylistyczne, które muszą pojawiać się w przypadku tekstów przełożonych (szczególnie zbyt dosłownie) z obcego języka. Nawet początkujący redaktor wyczyściłby te wpadki. Jestem pewny, że nie byłoby problemu i niesmaku, gdyby tekst został przed wydaniem choćby pobieżnie zredagowany. 

Szkoda tej książki, bo pewnie wielu sympatyków Dream Theater i progresywnego metalu czekało na jej premierę. Szkoda też wysiłku tłumacza, bo przełożenie tego tekstu stanowiło na pewno nie lada wyzwanie. Domyślam się, że jest to owoc minimum dwumiesięcznej intensywnej, ciężkiej i mozolnej pracy. Niestety, wszystko poszło na marne przez zwykłe zaniedbanie / oszczędność (niepotrzebne skreślić).

Co irytuje szczególnie, to fakt, że nie jest to pierwsze tego typu zaniedbanie w przypadku Kagry. Biografie poświęcone Marillion i King Crimson również zostały tylko przetłumaczone, nie doczekały redakcji i niestety wyglądają dokładnie tak, jak „Lifting Shadows”. Z zewnątrz efektowne i zachęcające, literacko niechlujne, momentami wręcz niezrozumiałe. Raz można się pomylić, popełnić błąd, ale przy następnej okazji koniecznie trzeba się poprawić. Kagra niestety tego nie robi. Nadal tnie koszty… kosztem jakości produktu i satysfakcji czytelników.

Nie ma ludzi nieomylnych. Sam popełniam błędy, w moich tekstach też zdarzają się zgrzyty i niezręczności literackie. To normalne. Brak profesjonalnej redakcji odczułem na własnej skórze przy okazji wydań moich pierwszych książek. Tym bardziej doceniam dziś pracę, jaką wykonują redaktorzy i ile dobrego potrafią zrobić z tekstem. Są literackim odpowiednikiem producenta muzycznego, który jak wiemy, może z byle czego zrobić przebój, ale bez jego udziału nawet najlepsza piosenka będzie brzmiała jak amatorskie demo. Etapu redakcji w procesie wydawniczym książki nie da się pominąć! Nawet teksty najlepszych autorów wymagają redaktorskiej miotełki, która podczyści tu i ówdzie, wyrzuci niepotrzebne słowo, gdzie trzeba, zmieni szyk, żeby zdanie stało się płynniejsze. Dopiero po redakcji tekst staje się książką. Domyślam się, że w przypadku książek Kagry pokutuje błędne rozumowanie, że skoro angielski oryginał został zredagowany, to wystarczy go tylko przetłumaczyć. Problem polega na tym, że polski tekst przetłumaczony z angielskiego wymaga ponownej redakcji. (Chyba, że tłumaczy go pisarz, który z samego założenia przekłada w sposób bardziej staranny i sprawniejszy literacko, wówczas być może wystarczy tylko korekta). Redakcja brytyjskiego oryginału zostaje zburzona w trakcie tłumaczenia przez różnice gramatyczne i stylistyczne panujące między językami.

Zapewne jakoś dobrnę do końca „Lifting Shadows”, ale następnym razem nie dam się skusić kolejnej premierze Kagry, nawet jeśli z wierzchu będzie równie atrakcyjna, jak biografia Dream Theater. Szkoda, bo podoba mi się „progresywne” zacięcie firmy. To jej nakładem ukazały się książki o Marillion, King Crimson i Jethro Tull (nikt inny w Polsce się tego nie podjął) no ale cóż z tego, skoro każda z tych pozycji została położona brakiem redakcji… 

Nie szata zdobi człowieka, nie okładka świadczy o książce. Jeśli miałbym jakikolwiek wpływ, to zdecydowanie wolałbym, żeby pieniądze ładowane przez Kagrę w efektowność książek, zostały zainwestowane w jakość stylistyczną i językową tekstu.

środa, 12 marca 2014

Peter Gabriel "So" (1986)




Wygląda na to, że Gabriel dążąc do kolejnych celów potrzebował dwóch pełnych procesów twórczych, aby te cele osiągnąć. Własny, oryginalny „język” dźwiękowy znalazł i określił na trzeciej płycie, po dwupłytowych poszukiwaniach. Gdy płyta numer trzy odniosła sukces artystyczny, a przy tym otarła się o dużą sprzedaż, zapowiadając zbliżający się „niechybnie” sukces komercyjny, wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze do całkowitego spełnienia i pełnego zwycięstwa – muzycznego i rynkowego. Tymczasem „czwórka” sprowadziła Petera na ziemię – za sukcesem artystycznym nie poszedł komercyjny. Artysta musiał się określić, obrać jakąś nową drogą, bo to połączenie, które wypracował na początku lat 80. przyniosło tylko połowiczne zwycięstwo. Dusza miała prawo się radować, ale portfel chudł w niepokojącym tempie.

Problem łączenia sztuki z komercją spędza sen z powiek wielu rockmanom i Gabriel nie jest tu wyjątkiem. Kiedy w 1982 roku zdał on sobie sprawę, że przy okazji „czwórki” bardzo pofolgował sobie artystycznie i tym samym zbyt udziwnił potencjalne hity (mijając się przez to z listami przebojów) mógł dojść do wniosku, że aby trafić w gust szerszej publiczności, trzeba tę artystyczną konstrukcję nieco odchudzić i „oddziwnić”. Jeszcze w 1984 roku odsunął aspekty komercyjne tworząc ścieżkę dźwiękową do filmu „Ptasiek”, więc gdy w 1985 roku przystępował do pracy nad kolejnym albumem piosenkowym, czuł że ma prawo spuścić nieco z tonu.

Ale to spuszczanie z tonu wcale nie przyszło mu lekko, łatwo ani szybko. To wtedy Peter zapadł na „studyjną opieszałość”, z której dziś słynie. Proces komponowania nowych piosenek przeciągał się do tego stopnia, że powoli rozjeżdżał się skład współpracowników (m.in. Larry Fast wyjechał do USA pracować dla Bonnie Tyler), a poirytowany producent Daniel Lanois zamykał podstępem roztargnionego Gabriela w studyjnej kanciapie, żeby zmusić go do napisania brakujących tekstów. Wygląda więc na to, że uproszczenie i „spopowienie” stylu stanowiło nie lada wyzwanie. Prace nad „So” trwały w sumie około półtora roku i nie należały do specjalnie płodnych, gdyż na płycie znalazło się ostatecznie zaledwie siedem w pełni premierowych piosenek (plus leciwe „We’re Do What We’re Told (Milgrams 37)" i napisana wspólnie z Laurie Anderson na potrzeby programu TV „This Is The Picture”). Na szczęście jednak to nie ilość piosenek się liczy, a przede wszystkim ich jakość, siła oddziaływania i umiejętność bronienia się przed upływem czasu. Jeśli więc chodzi o ilość imponująco nie jest, ale pod względem jakości „So” na pewno zadowala, i należy uchylić przed nią kapelusza nisko się przy tym kłaniając. Mimo wszystko.

Zacznę od odpowiedzi na pytanie, dlaczego „mimo wszystko”. Ano dlatego, że pod względem artystycznym jest to płyta bardziej zachowawcza, mniej odważna niż „III” i „IV”. Gabriel zrezygnował z misternego tkania klimatów, ze swojego charakterystycznego dźwiękowego „skradania się”, które dwa lata wcześniej określiło m.in. takie klasyki jak „San Jacinto” czy „Rhythm of the Heat”, czyniąc z nich dzieła najwyższej próby. Wokalista postawił na konkret, w większości piosenek niemalże od pierwszych dźwięków przechodził do rzeczy. I choć nie zgubił przy tym własnego stylu, jest to raczej uproszczona esencja tego stylu, niż jego odważna manifestacja. Ale jeśli chce się osiągnąć sukces komercyjny i powalczyć na listach przebojów, to tej klasy uproszczenie jest kompromisem zdecydowanie do zaakceptowania. Tym bardziej, że każda z siedmiu premierowych kompozycji jest na swój sposób wybitna.

Na pierwszy rzut oka są to kompozycje w szeroko rozumianym stylu pop, ale gdy poświęcić im więcej uwagi, nietrudno dostrzec, że jest w nich cała paleta stylów, barw i odniesień. Pod tym względem Peter nie odmówił sobie chyba niczego, bo jest tu większość jego ulubionych inspiracji, począwszy od klimatów soul spod znaku Stax Records („Sledgehammer”, „Big Time”), przez echa rytmiki brazylijskiej („Red Rain” i „Mercy Street”), aż po niski ukłon muzyce afrykańskiej („In Your Eyes”). Ale wszystko rozsądnie dawkowane, mądrze wkomponowane i wymieszane z innymi odniesieniami. Nie ma tu mowy o pastiszu, czy zbytnim rozstrzeleniu gatunkowym.  

Pierwsze trzy kompozycje są niczym brawurowo wyprowadzone artystyczno – komercyjne „ciosy”, trafiające w samo sedno. Trzy zupełnie różne – muzycznie, emocjonalnie i tekstowo. „Sledgehammer” to „oczko” puszczone w kierunku soulowych lat 60. i klimatów kreowanych przez artystów ze stajni Stax Records. Tam chwytliwa melodia osadzona na bujającym rytmie i opatrzona tekstem pełnym inteligentnych, podszytych erotyzmem gier słów, to była codzienność. Peter w „Sledgehammer” znakomicie do tamtych tradycji nawiązał. W genialnie zrytmizowanym (wykorzystane tu rytmy brazylijskie, to echa podróży Petera do Ameryki Południowej) i wyważonym „Red Rain” odniósł się do problemu „psychologicznego wyparcia”. Z kolei prowadzona basowym pulsem ballada „Don’t Give Up” to wszechstronny komunikat dla ludzi znajdujących się na życiowych zakrętach (z akcentem na bezrobotnych). Te pierwsze trzy piosenki, piętnaście minut inteligentnego, bogatego popu, określają poziom całej płyty, który w drugiej części wydawnictwa jest w dużym stopniu utrzymywany (vide wyborna „Mercy Street”, kto wie, czy nie najlepsza ballada w całym dorobku artysty). Dzięki zróżnicowaniu płyta nie grzęźnie w nastrojach, a raczej swobodnie przeprowadza słuchacza przez różne klimaty, brzmienia i tematy.

Trochę szkoda, że Peter zdecydował się na włączenie do repertuaru „So” piosenek „We’re Do What We’re Told” i „This Is The Pictrure”. One niestety odrobinę odstają od reszty, lekko zaniżają poziom płyty i wyraźnie słychać, że są przyczepione jakby na siłę. Ta pierwsza smuci niewykorzystanym potencjałem (dziwne, wszak Gabriel pracował na nią od 1979 roku, a ona nadal sprawia wrażenie jakby szkicu, nierozwiniętego pomysłu, tudzież wersji roboczej), druga jest ewidentnie tworem spontanicznym, owocem krótkiej współpracy Petera z Laurie Anderson. Ot, dwa typowe wypełniacze, w sam raz jako ciekawostki, lub bonusy na stronę „b” singla.

Płyta odniosła spodziewany i wyczekiwany sukces. Dzięki niej Peter osiągnął wreszcie status światowej megagwiazdy i zarobił (do dziś na niej zarabia) olbrzymie pieniądze, które umożliwiły mu wybudowanie studia i spokojną pracę przez długie lata. Recenzenci i krytycy nie byliby jednak sobą, gdyby z racji sukcesu (5 milionów sprzedanych egzemplarzy) nie wrzucili tej płyty z marszu do worka z napisem „komercha”. Fakt, „So” z racji uproszczenia jest skazana na niższość względem płyt numer III i IV, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że to jedno z tych dzieł, które mimo swojej chwytliwości nie zatraciło walorów artystycznych i dzięki temu broni się skutecznie po latach. Niewątpliwie jest to jedna z lepszych i piękniejszych płyt w historii muzyki pop.

niedziela, 9 marca 2014

Zwierzenia genesismana na mocną czwórkę





„The Living Years” – reklamowana przez wydawców jako pierwsza autobiografia członka Genesis – jest, jak się można było domyślić, tylko uzupełnieniem genesisowej biblioteczki. To nie jest pozycja, która stawia na głowie postrzeganie zespołu i jego historii, niewiele nowego też wnosi w kwestii rozumienia relacji panujących między muzykami. O Genesis tak naprawdę chyba wszystko już zostało napisane. Mimo to, wspomnienia Mike’a Rutherforda są ciekawym uzupełnieniem wiedzy, bo choć gitarzysta powtarza większość faktów znanych już czytelnikom z innych książek, od czasu do czasu, rzuca też świeże kąski, które poszerzają spektrum wiedzy o historii Genesis. Dla fanów grupy jest to lektura obowiązkowa. 

Nie będę pisał szczegółowej recenzji, przytoczę tylko kilka wyłowionych i spisanych na kolanie ciekawostek-atutów „The Living Years”:

Między wieloma powtórzeniami (dublującymi się szczególnie z zawartością „Chapter and Verse”) Rutherford poutykał tu sporo różnorodnych smaczków, anegdot i subiektywnych opinii. Po pierwsze, padł mit wieloletniego konfliktu z ojcem. Z tego co Mike napisał w „The Living Years” wynika, że choć ojciec był konserwatywnie nastawionym do życia żołnierzem marynarki wojennej, dosyć szybko i łagodnie zaakceptował artystyczną drogę życiową syna. Podobno to za jego namową rodzice muzyków w 1969 roku podarowali nastoletnim wówczas genesimanom sporą sumę pieniędzy, za które mogli kupić nowe instrumenty. W szczególnie trudnym dla Mike’a okresie liceum, zdarzało mu się bronić syna przed ultra-konserwatywnymi nauczycielami. W późniejszych latach często bywał na koncertach i przez cały czas żywo interesował się losami grupy. Zdecydowanie wspierał syna w jego muzycznych zmaganiach. O zakazach uprawiania rocka nawet nie było mowy.

Po drugie, padł mit „genesismanów – grzecznych chłopców”. Tego, że panowie potrafili sporo wypić i popalali trawę niemal na równi z innymi rockmanami można się było domyślić, ale o to, że Mike próbował przewieźć do Anglii narkotyki ze Stanów (tam podobno mieli dużo lepszy towar) już bym pana Rutherforda nie posądził. Noc spędzona w celi posterunku Hounslow raz na zawsze wyleczyła go z przemytnictwa. Romanse z prostytutką Carole i dwadzieścia lat starszą kuzynką promotora koncertowego, również rzucają nowe światło na młode lata genesismanów. Mike jak widać nie różnił się aż tak bardzo od swoich rówieśników, którzy nie uczęszczali do renomowanej, konserwatywnej Charterhouse. Szczere opisy z lat młodości to spory atut tej autobiografii.

Po trzecie. To Mike kupił pierwsze automaty perkusyjne. Miało to miejsce w Japonii w 1978 roku. Wziął od razu trzy, po sztuce dla każdego członka grupy. Phil, który miał w niedalekiej przyszłości zrobić największy użytek z tych automatów, nie był zachwycony prezentem. Jestem perkusistą, po cholerę mi automat? – zapytał. Poczułem się lekko urażony – pisze Rutherford – ale myślałem, że i tak znajdzie zastosowanie dla tego sprzętu. No i znalazł. Początek „In The Air Tonight” zaprogramował na automacie.

Mike nie umie natomiast jednoznacznie rozstrzygnąć, czy Phil w czasie sesji do „Duke” proponował zespołowi „In the Air Tonight”. Od lat zdania w kwestii, czy pierwszy Collinsowy hit mógł trafić do repertuaru Genesis, czy nie, są podzielone. Phil twierdzi że nam go zagrał, Tony twierdzi, że nie – pisze Mike. – A ja twierdzę, że mógł go zagrać, ale my tego nie zarejestrowaliśmy. W „In The Air Tonight” wszystko jest oparte na klimacie, na atmosferze i jeśli Phil zagrał nam tylko demo bez tego słynnego perkusyjnego wejścia, całość mogła brzmieć zbyt prosto i znajdowała się na zbyt wczesnym etapie. To były tylko trzy akordy i wszystkie chyba trochę zbyt zwyczajne dla takich akordowych snobów jak ja i Tony. 

Po czwarte. Wcześniej nie zetknąłem się z tak jednoznacznym i logicznym wyjaśnieniem nieudanego „romansu” Genesis z Rayem Wilsonem przy mikrofonie. Tu zdecydowanie runął mit słabej sprzedaży albumu „Calling All Stations”. Rzekoma klęska komercyjna, nie miała większego znaczenia. Mike napisał, że dwa miliony sprzedanych egzemplarzy to nie był zły wynik, powodem zawieszenia działalności, okazał się brak łącznika między Mikem, a Tonym Banksem. Ray Wilson wykonał dobra robotę wokalną – pisze Rutherford – ale nie potrafił komponować. Bez trzeciego kompozytora było nam ciężko, bo między mną a Tonym, z którym bardzo oddaliliśmy się muzycznie, nie było żadnego spoiwa, nikt nie mógł sprowadzić nas do złotego środka. Wtedy też zdałem sobie sprawę, jak ważną rolę pełnił Phil. On nas zawsze łączył, wydobywał z nas wszystko, co najlepsze i jeszcze znajdował dla tego najwłaściwsze miejsce. 

Koniec żywota tamtego składu Mike wziął na siebie. Banks i Wilson chcieli ten wózek pociągnąć do następnego albumu.

Po piąte (ten „drobiazg” bardzo mnie zadziwił) – Daryl Stuermer, kiedy zasilał koncertowy skład Genesis w 1978 roku… wcale nie był bardzo dobrym basistą. Rzecz ciekawa, bo zawsze sądziłem, że Mike szukając następcy dla Hacketta skupiał się wyłącznie na instrumentalistach grających zarówno na gitarze, jak i na basie. Szykowany wówczas na trasę „..and then tere were three…” wytrawny spec od grubych strun Alphonso Johnson odpadł w trakcie przesłuchań, bo nie grał wystarczająco dobrze na gitarze. To on polecił Stuermera, który według źródeł okazał się sprawniejszym „wiosłowym” (na miarę Hacketta), a w domyśle też niewiele gorszym basistą. Mike tymczasem twierdzi, że Daryl potrzebował pięciu lat koncertowania z Genesis, żeby stać się bardzo dobrym basistą

Po szóste (to już gdzieś było, ale nie pamiętam gdzie…) Phil po śmierci Keitha Moona w 1978 roku planował dołączyć do The Who.Mike wspomina, że nie martwiły ich te plany. Wierzyliśmy że uda nam sie to pogodzić, Bóg raczy wiedzieć jak, pisał.

Po siódme. W 1981 roku przed lub w trakcie prac nad „abacab” genesismeni nie tylko planowali rewolucję muzyczną (tą udało się przeprowadzić), ale też zastanawiali się nad zmianą nazwy zespołu. Znaleźliśmy się wtedy w takim miejscu kariery, w którym łatwo stać się karykaturą samego siebie. Chcieliśmy się odciąć od przeszłości. Nie pamięta niestety pomysłów na ewentualne nazwy zamienne.

Po ósme (o tym pierwsze słyszę). W trakcie trasy „Invisible Touch” do ekipy Genesis dołączyli David Gilmour i jego menedżer Steve O’Rurke. Był rok 1987, Genesis siedzieli na komercyjnym szczycie, a wizyta lidera flojdów miała podobno charakter edukacyjny. Mike twierdzi, że Gilmour chciał podejrzeć zespół i jego produkcję koncertową od kulis, bo sam szykował swój się do trasy „A Momentary Lapse of Reason”… Jest to możliwe, zważywszy, że Genesis byli wówczas w niewyobrażalnym gazie, a Pink Floyd nie koncertowali od czasów „The Wall”, czyli od 1981 roku… Sześć lat poza biznesem.

Takich ciekawostek, anegdot i innych „kwiatków” w „The Living Years” znalazłem całkiem sporo. Mike poprzetykał nimi znaną wszystkim historię Genesis na tyle gęsto, że nawet najwierniejsi fani znający dzieje grupy na pamięć nie powinni się nudzić. Opowiada w interesującym stylu, nie boi się dowcipu i autoironii. Nie jest to może książka, która porwie, zachwyci i ukradnie całą noc, ale warto się z nią zapoznać, bo spojrzenie Rutherforda na wiele spraw jednak nieco się różni od „oficjalnej”, obiektywnej wersji wydarzeń. Jako wartościowe uzupełnienie biblioteczki rzecz na domowej półce mile widziana.