"Z
motyką na dźwięki" przenosi się na nową stronę. Od teraz nowe wpisy
śledzić można na www.maurycynowakowski.pl
Z motyką na dźwięki
Maurycy Nowakowski - pisarz, biograf i dziennikarz. Autor książek biograficznych "Genesis. Zagrajcie to jeszcze raz", "Phil Collins. Człowiek Orkiestra", "Steve Hackett. Szkice, burze, orchidee", "Peter Gabriel. Świat realny, świat sekretny", oraz powieści "Okrągły przekręt".
czwartek, 5 marca 2015
środa, 25 lutego 2015
Steven Wilson - Hand. Cannot. Erase
Zachwycony i szczerze zauroczony „Hand.
Cannot. Erase” Stevena Wilsona usiadłem do spisania kilku zdań i przemyśleń na
temat tej płyty. Pewnie lada chwila zostanę zlinczowany (lub wyśmiany), bo
chwalenie Wilsona od pewnego czasu jest passe, ale w myśl zasady „Bogu, co
boskie, cesarzowi, co cesarskie”… trzeba pisać i mówić szczerze, zanim medialny
jazgot zmiesza wszystko z błotem. Łącznie z muzyką.
Wielcy twórcy już mają to do
siebie, że widzą więcej, głębiej i w dalece szerszej perspektywie, niż wszyscy
wkoło. Steven Wilson coraz wyraźniej wyodrębnia się z masy takich samych, przeciętnych
twórców, zmierzając krok po kroku w stronę wizjonerstwa. Korzystam z tego
krótkiego momentu, kiedy jego nowej płyty można już posłuchać, a jeszcze oficjalnie
jej nie ma, by napisać parę słów. Lada chwila płyta trafi do sklepów i
rozpocznie się jazgot oparty na kłótni fanatyków z wiecznymi krytykantami, a wtedy
już wszelka merytoryczna dyskusja stanie się bardzo trudna. To jest ten moment,
kiedy ta muzyka może podziałać z największą siłą… A siłę ma przeogromną. Gdy
słuchałem płyt post-progresywnych dekadę temu godziłem się z tym, że progresja
uległa globalnemu dociążeniu, swoistemu „zmetalizowaniu”. Współcześni
artrockowcy w większości porzucili smaczki, drobiażdżki dźwiękowe, niuanse,
przestrzenie, różnorodność instrumentarium, skupiając się na „wykopie” –
nowoczesna progresja, by nie smęcić, musiała mieć w sobie przede wszystkim „ogień”,
musiała „kopać”. Porcupine Tree był jednym z pionierów tej wizji… ale Steven
Wilson w porę wykonał voltę. Volta okazała się drastyczna, wykręciła Stevena o
180 stopni, by z lidera post-progresji, tej brutalniejszej, ciasnej i głośniejszej
o metal wersji artrocka, zrobić z marszu wiernego wyznawcę klasycznej progresji
lat siedemdziesiątych. Z wpływami jazzowo – klasycznymi zamiast metalu, z
szerokim instrumentarium, także akustycznym, zamiast jednego klawisza robiącego
lejące się tło, ze suitami złożonymi z różnorodnych wątków wynikających z siebie
logicznie, a nie posklejanych ze sobą piosenek.
Jeszcze dwa lata temu trudno było
się nie uśmiechnąć z pewną dozą ironii nad retro-progresywnym zabarwieniem jego
poprzedniej płyty „The Raven That Refused to Sing”. Trudno było nie ulec
wrażeniu, że remasterowanie klasycznych artrockowych płyt sprzed czterech dekad
zainfekowało Wilsona zbyt mocno… ale w tej infekcji jak widać i słychać była
metoda. Wilson jest bowiem jak gąbka, ma potencjał do nasiąkania wpływami i
stylami, ale nawet jeśli jednym albumem będzie się pod kogoś sprawnie podszywał
– jak swego czasu podszywał się pod Ozric Tentacles i Pink Floyd, a później pod
Opeth i Meshuggah – tak chwilę później przeformatowuje te wpływy,
przefiltrowuje przez własną wrażliwość i wyobraźnię, łączy z innymi stylami,
dzięki czemu tworzy zupełnie nową jakość. Jeśli dwa lata temu nagrał płytę,
która może zbyt wiele zawdzięczała Gentle Giant, Jethro Tull, czy King Crimson,
tak teraz nagrał album oryginalny i na swój sposób wizjonerski, którego mogą mu
pozazdrościć wszyscy, zarówno wyżej wymieniani, starzy bohaterowie, jak również
dzisiejsza konkurencja rynkowa. „Hand. Cannot. Erase” to album zjawiskowy, przemyślany
od pierwszej do ostatniej sekundy, tu każdy dźwięk ma swój bukiet argumentów,
funkcję do wypełnienia, cel do osiągnięcia. I każdy działa, porusza muzycznie i
oddziałuje emocjonalnie. Mamy do czynienia z utworami dopieszczonymi w każdym
najdrobniejszym szczególe, które imponują na każdym poziomie obcowania z
dziełem. A im głębiej i bliżej tym lepiej, bo całość, jak przystało na
progresję, zyskuje z każdym przesłuchaniem. Bukiet rozwiązań stylistycznych
jest zjawiskowy, przy tej armii środków stylistycznych każdy album Porcupine
Tree sprawia wrażenie ubogiego (choć i tam przecież sporo się dzieje!). Gitary
raz to ciosają zadziornymi frazami, raz to serwują płynne solo, różnorodnie
brzmiące klawiatury chwilami pchają się na plan pierwszy, by za moment
przykleić się w harmonicznym uścisku do gitar i podać kilka motywów unisono.
Gdy robi się za głośno i za gęsto, przychodzi wyciszenie, kilka akordów
rzuconych lekko przez gitarę akustyczną. Pół królestwa za wskazanie algorytmu
według którego prowadzone są te utwory. Recepta jest głęboko schowana,
nieprzewidywalna. Imponuje też wyczucie nastroju i proporcje, bo Wilson
zaprzągł do swojej muzycznej karety bardzo zachłanne gatunki – choćby jazz –
które bezlitośnie i umiejętnie podporządkował. Tu jazz jest dla Wilsona, nie
Wilson dla jazzu. Tu Wilson wykorzystuje jazz dla osiągnięcia upragnionego
efektu, a nie sili się na jazzową megalomanię. To w dużym stopniu „koncert”
umiejętności aranżacyjnych i konceptualnych Stevena, który lekką ręką, wprawnie
żongluje stylami, wcale nie łatwymi do opanowania. Na poziomie pop-kulturowym mamy
niewątpliwie do czynienia z dziełem. To nie jest kolejna płyta z rockowego
worka. Steven Wilson jest jednym z nielicznych muzyków, którym naprawdę zależy
na kreowaniu oryginalnych, przestrzennych, wiarygodnych i kompletnych światów
muzyczno emocjonalnych. Ma na to ambitny, precyzyjny pomysł, ma również
odpowiednie narzędzia aby ten pomysł zmaterializować.
Rock progresywny, najbogatszy z
rockowych stylów, zawsze opierał się w dużym stopniu na czerpaniu z
nieoczywistych odniesień, zapożyczeń i mieszanek stylistycznych. Tym różnił się
od muzyki pop, hardrocka, czy heavy metalu, że odważnie, bezczelnie wylewał się
poza utarte ramy stylistyczne i brzmieniowe. Rozpychał granice muzyki pop
włączając w jej ramy nowe przestrzenie harmoniczne, rytmiczne i melodyczne, i
właśnie to rozpychanie stanowiło o jego sile. Sęk w tym, że nie wszyscy
potrafią taką syntezę sprawnie i wiarygodnie przeprowadzić. Zbyt dużo w
ostatnich dekadach mieliśmy płyt pseudo-progresywnych nagrywanych przez ludzi,
którym zdawało się, że wystarczy połączyć w jeden utwór trzy różne piosenki,
aby uzyskać efekt artrockowej suity… To niestety zamydliło obraz progresji i
sprawiło, że ten wyjątkowy gatunek muzyczny wyglądał, tak jak wyglądał… krótko
mówiąc: podupadająco. Steven Wilson widzi więcej, czuje mocniej i przewiduje
trafniej niż większość współczesnych artystów. To co dziś proponuje jest
klasyczną progresją, ale „Hand. Cannot. Erase” tylko teoretycznie mógłby ukazać
się na przykład w 1973 czy 1975 roku. To płyta, na której słychać pięćdziesiąt
lat historii muzyki rockowej i trzy dekady doświadczeń artysty. Sito jakościowe
jest potwornie ciasne, nie przedostały się tu żadne pomysły średnie, nie
przedostały się też choćby odcienie stylistyczne nieprzystające do klasycznej
progresji. A fakt, że w tej muzyce jest też odrobina ducha Porcupine Tree,
melodyki Blackfield, czy nastroju No Man, powinien ucieszyć wszystkich
sympatyków talentu Stevena Wilsona.
Domyślam się, że „Hand. Cannot.
Erase” spotka się z dwojakim przyjęciem. Większość recenzentów oceni ten album
bezpiecznie, nie chcąc zrobić krzywdy artyście, wystawi szkolną czwórę i powie:
ładnie udaje pan Roberta Frippa czterdzieści lat później. Drugim nurtem będzie
ostre krytykanctwo – zarzucania „kopiarstwa”, mega wtórność, regresywność –
podszyte nostalgią (po części za wczesnym Porcupine Tree, po części za późnym
Porcupine Tree, po części za klasyką progresji ze złotego okresu 69-74). My już
tak mamy, że w muzyce to raczej wolimy tęsknić za tym, co było, niż doceniać
współczesność… A ja, wyłączając tęsknoty, już dzisiaj stawiam tezę, że „Hand.
Cannot. Erase” jest płytą, za którą będziemy tęsknić za dziesięć, piętnaście, dwadzieścia
lat. To inteligentny, bogaty muzycznie i wysmakowany album. Steven Wilson
ciągle jest passe, i nadal nie przeszkadza mu to być jednym z najzdolniejszych
muzyków żyjących i tworzących w naszych czasach… Taka karma.
sobota, 14 lutego 2015
Nowy sezon, stary przekręt
Trwają rozmowy z wydawcami w sprawie wydania mojej drugiej powieści, kryminału tytułowanego roboczo "Plagiat", a z okazji startu rundy wiosennej ( podjąłem się swego czasu karkołomnego zadania przeniesienia tematyki piłkarskiej do świata literatury...) przypominam fragment mojego debiutu beletrystycznego sprzed dwóch lat - sensacyjnego "Okrągłego przekrętu", literackiej odpowiedzi na film "Piłkarski poker". Korupcyjny syf wylewa się w tej książce aż na marginesy, ale na boiskach polskiej ekstraklasy podobno czyściutko ostatnio jak nigdy... jak to było z tym okiem i jadącym pociągiem? jedzie...? ;)
Sędzia Maciej Bojarski
miał mieszane uczucia względem intensyfikacji wydarzeń. Niby się złościł, gdy
dziesięć spraw zwalało mu się na głowę, a każda była na wczoraj, ale
jednocześnie wiedział, że maszyny lepiej funkcjonują, gdy są rozpędzone. I
człowiek funkcjonuje lepiej, gdy jest bardziej rozpędzoną maszyną niż
rozwlekłym, rozemocjonowanym homo sapiens. Wrzesień przyniósł mu tyle spraw i
zadań, że nawet jeśli liczba bodźców denerwowała go nieco, to tylko mógł
marudzić w duchu, bo na głośne okazywanie niezadowolenia nie miał czasu.
Trzy dni namawiał
kierownika jednej z drugoligowych drużyn na zakup sprzętu sportowego. Namówił,
dostając dzięki temu wysoką prowizję. Starał się zaglądać do matki, ale akurat
bełchatowski szpital rzadko był mu po drodze. W każdy weekend sędziował mecze
ekstraligi, a związek rzucał go po całym kraju. Odwiedził już Gdańsk, Warszawę
i nieszczęsny Wrocław, który z każdym kolejnym tygodniem coraz gorzej mu się
kojarzył. To we Wrocławiu składał zeznania w sprawie Berła Kielce. To we Wrocławiu
dowiedział się o chorobie nowotworowej matki. Jakby tego było mało, to właśnie
we Wrocławiu zakochała się Gosia. Od czasu wizyty w teatrze Łódź dla Gosi stała
się miastem obleśnym, nudnym i odstręczającym. Na przeciwległym biegunie wrażeń
leżał Wrocław. Ze swoim pięknym rynkiem, bogatym życiem kulturalnym, milionem
fantastycznych galerii, tych z obrazami i rzeźbami…
– I ciuchami – wtrącił
kiedyś złośliwie Bojarski, przerywając monolog Gosi opiewający wspaniałość
Wrocławia.
Spojrzała na niego z
przerysowanym wyrzutem.
– Czasami myślę, że
masz mnie za pierwszą lepszą idiotkę – prychnęła.
Przezornie nie
ustosunkował się do tej tezy. Ucieszył się, gdy Gosia nie zwróciła uwagi na
jego brak reakcji, ale po chwili stracił humor, bo zmieniła temat na jeszcze
bardziej irytujący. Aktorstwo. Ta mrzonka co drugiej ładnej dziewczyny raz na
jakiś czas dopadała i ją. Od początku znajomości wiedział o jej
filmowo-teatralnych marzeniach. Gdy zobaczył ją pierwszy raz, dwa lata temu,
wcale nie była najefektowniejszą dziewczyną w towarzystwie. Inne prostytutki
ściągnięte na pomeczowy bankiet przez Jakubika na pierwszy rzut oka robiły
lepsze wrażenie. Na odległość stu metrów emanowały seksem. Każdym gestem, miną,
każdą częścią garderoby zapraszały do łóżkowych igraszek. Ona nie miała ani
wyzywającego makijażu, ani czerwonej lateksowej mini, ani nawet kuszącego
spojrzenia.
– Jakiś ekskluzyw nam
się tu trafił! – rechotał na jej widok Jakubik, inicjując łańcuszek żartów.
Bojarski być może uwierzyłby wówczas, że to prostytutka ekskluzywna, tym
bardziej że cały wieczór zachowywała się wyniośle, a wyraz jej twarzy mówił
wyraźnie, iż większość obecnych mężczyzn napawa ją obrzydzeniem. Ale po którejś
kolejnej złośliwości zalała się rumieńcem. Rumieńcem dyskwalifikującym ją jako
prostytutkę. Bojarski wychodził z założenia, że dziwkom nie wypada się
wstydzić, tak jak górnikom nie wolno bać się zamkniętych przestrzeni, a
alpinistom – cierpieć na lęk wysokości. Ze zwykłej przekory wybrał sobie
wówczas właśnie ją. To normalna dziewczyna, pomyślał, obserwując ze zdumieniem
czerwoną plamę wstydu na jej policzkach, z takimi jest ciekawiej.
Było na pewno inaczej.
Gosia nie radziła sobie z napięciem, a Bojarski nie poradził sobie z jej
nieufnością i sam zaczął się stresować, bodaj pierwszy raz w życiu. Nie spisał
się najlepiej, czym zaskoczył przede wszystkim siebie, bo Gosi było wszystko
jedno. Jeszcze bardziej zadziwiły go wydarzenia po stosunku. To wówczas
dziewczyna niespodziewanie ożywiła się, jak się domyślił, szczęśliwa, że już po
wszystkim. On pewnie też byłby szczęśliwy, gdyby nie to, że Gosia zamiast
opuścić pokój hotelowy, zapytała, czy może się do niego przytulić, bez
dodatkowych opłat. Rozśmieszyła go ta propozycja. Odpowiedział jej, że za
przytulanki i tak by jej nie zapłacił, co ona uznała za zgodę. Tym sposobem
skazał się na dwugodzinną spowiedź dziewiętnastoletniej dziewczyny przyklejonej
do jego pleców. Gdy świtało, wiedział o niej prawie wszystko, począwszy od
tego, że jej ojciec był marynarzem i zostawił jej matkę piętnaście lat
wcześniej, kończąc na tym, że uwielbia Kingę Preis i chciałaby zostać aktorką.
Zasnęła o piątej rano, a on nie zmrużył oczu. Szumiało mu w uszach od tych
opowieści. Gdy rano na odchodne wymienili się numerami komórek, nie sądził, że
kiedykolwiek którekolwiek z nich zadzwoni.
Marzenia aktorskie Gosi
wracały regularnie co kilka tygodni, ale Bojarski obawiał się, że tak naprawdę
tlą się one w niej bez przerwy, by co kilka tygodni wychylić naiwny łeb z
zakamarków duszy na światło dzienne. I tak mogło być, ale wolał nie zaprzątać
sobie tym głowy.
Tego dnia spał dużo
dłużej, niż planował. Budzik w komórce odmówił współpracy, po tym jak cała
komórka padła z powodu braku energii. Bojarski nie mógł też liczyć na poranną
krzątaninę Gosi, bo Gosia z niewiadomych powodów już drugi tydzień urzędowała
we Wrocławiu. Lubił budzić się sam, ale zawsze gdy zawodziły go bodźce
zewnętrzne, wstawał kilkadziesiąt minut za późno. Nie inaczej było i tym razem.
Zerwał się na równe nogi, gdy tylko otworzył oczy. Dopadł do szafy i zaczął się
ubierać. Wiedział, że zaspał, ale mimo to wierzył, że zdąży. Garderoba,
toaleta, kromka chleba pochłonięta w czasie wiązania butów. Po piętnastu
minutach siedział w aucie, modląc się o pustą drogę do Bełchatowa. A najlepiej
pod sam szpital.
Wpadł do budynku
szpitala, mimo że pośpiech przy godzinnym spóźnieniu jest zwykle bezskuteczny.
Wiedział o tym, ale wiedział też dlaczego mimo wszystko się śpieszy. Chciał
wpaść zdyszany do szpitalnej poczekalni, bo tam na pewno siedziała Beata. Żywa
bomba emocjonalna, której chciał pokazać, jak bardzo się starał i jak bardzo
żałuje, że zawiódł. Miał rację, siedziała tam sama, skurczona na drewnianym
krzesełku, przypominając żebraczkę na mrozie. Dłonie zaciskała mocno w pięści,
jakby trzymała kciuki za powodzenie operacji. Niewidzące oczy ożyły na widok
wbiegającego brata.
– Czemu tak późno?! – Gwałtownie podniosła się
z krzesełka, robiąc kilka kroków w jego stronę. – Od godziny jest na bloku.
Objęła go czule
ramionami, a on odniósł nawet wrażenie, że dostał siostrzanego całusa w
policzek. Zaskoczyła go jej łagodność. Przez ułamek sekundy miał kompletną
pustkę w głowie. Nie wiedział, co powiedzieć.
– Przepraszam, komórka
mi się w nocy rozładowała i zaspałem. – Wyciągnął z kieszeni telefon, nerwowo
rozglądając się za gniazdkiem. – Myślisz, że mogę się tu podłączyć?
– Podłącz. – Wskazała
mu jedno z gniazdek ukrytych pod ławeczką na przeciwległej ścianie. – Ale nie
tak na widoku, bo się ktoś może dopieprzyć.
Zrobił kilka kroków w
stronę kontaktu i podłączył telefon do ładowarki.
– Miałem nadzieję, że
może opóźnienie będzie. Leciałem na łeb na szyję.
– Do ostatniej chwili
miałyśmy nadzieję, że zdążysz, ale punktualnie o dziewiątej przyszła
pielęgniarka, dała mamie coś do połknięcia, po chwili podjechał wózek i ją zabrali…
Beata mówiła jak
maszyna, której bateria się wyczerpuje. Słowa wylatywały z jej ust zbyt szybko,
a głos nie wytrzymywał napięcia i łamał się co kilka sekund. Znów podeszła i
objęła go, tuląc głowę do piersi.
– Chciałabym, żeby już
było po wszystkim – szepnęła.
– Mówili, ile to
potrwa? – zapytał, głaszcząc głowę siostry. – Na czwartą muszę dojechać do
Chorzowa. A chciałbym ją zobaczyć.
Odchyliła się, żeby
spojrzeć mu w oczy.
– I tak z nią z nie
porozmawiasz. Przecież ona będzie nieprzytomna. Pewnie dopiero wieczorem się
wybudzi, ale wątpię, żeby była w stanie rozmawiać. Chodź – pociągnęła go za
rękę – muszę zapalić, bo zaraz ocipieję z tych nerwów!
Wyszli przed budynek.
Minęła dziesiąta, w powietrzu unosił się jeszcze nocny chłód, ale dzień
zapowiadał się ciepło i bezchmurnie. Słońce panoszyło się na niebie, wysyłając
z minuty na minutę coraz mocniejsze promienie. Stanęli przy wolnej ławeczce,
choć w gruncie rzeczy mogli stanąć gdziekolwiek, bo nie zamierzali siadać.
Beata wykorzystała co prawda ławkę jako stojak pod torebkę, z której po chwili
wyłowiła paczkę papierosów, ale Bojarski tylko dreptał nerwowo nawet, nie
zwracając uwagi na siedzisko.
– Nie rób nam więcej
takich numerów. – Beata zapaliła papierosa i pierwsza smuga dymu wyfrunęła z
jej ust.
– Mówisz tak, jakbym
specjalnie wyłączył telefon.
– Przeszło mi to przez
myśl. – Świdrowała go wzrokiem.
– Przestań – westchnął.
– Bateria mi padła i tyle.
– Trzeba było baterię
wieczorem naładować.
Bojarski dreptał
dłuższą chwilę, szurając butami po kamienistym chodniku. Stanął wreszcie
odwrócony plecami do siostry. Patrzył w jedno ze szpitalnych okien.
– Okej, przepraszam –
usłyszał zza pleców pojednawczy głos Beaty. – Nie chciałam tego powiedzieć. Po
prostu bardzo się boję, że zostawisz mnie z tym wszystkim samą. A tego bym
chyba nie przeżyła. Miałeś prawo zapomnieć o naładowaniu komórki, wszyscy
jesteśmy w stresie.
– Cieszę się, że
raczyłaś to zauważyć – mruknął beznamiętnie, tłumiąc złość.
– Jadłeś coś dzisiaj?
– Nie wiem, chyba nie –
odparł, odwracając się do niej.
Zanurkowała ręką w
torebce i podała mu słodką bułkę z serem.
– A ty? – zapytał,
wyciągając bułkę z woreczka.
– Jedz, jedz. Ja jadłam
wcześniej, a teraz i tak nic bym nie przełknęła.
Odpaliła drugiego
papierosa.
Dreptali dłuższą chwilę
wokół ławeczki. Bojarski nerwowo żując bułkę, Beata mechanicznie wdychając i
wydychając dym z kurczącego się szybko papierosa. Dryfowali myślami w różnych
kierunkach.
– Ile jedzie się do Chorzowa? – przerwała
milczenie Beata.
– Sto osiemdziesiąt
kilosów, jakieś trzy godziny potrzebuję.
– Słuchaj. – Zaciągnęła
się głęboko. – To ty jedź teraz spokojnie na ten mecz. Nie ma sensu, żebyśmy tu
oboje kwitli, a po co masz się później śpieszyć.
Bojarski poczuł ulgę,
słysząc propozycję siostry. Każde miejsce, nawet zapyziały Chorzów, kojarzyło
się milej od bełchatowskiego szpitala, w którym właśnie grzebano we
wnętrznościach Janiny Bojarskiej.
– Dobra. – Skinął
głową. – To chodź jeszcze na kawę do bufetu, bo oczy mi się kleją. Strzelę
espresso i lecę.
– Ale jutro koło
jedenastej ją odwiedzisz i posiedzisz z nią trochę! – Złapała go za rękę z
niespodziewaną siłą. Przystanął i spojrzał na nią. Wyraz jej oczu określiła
nieopisana moc. Lęk połączony z agresją i pragnieniem. I czymś jeszcze, czego
nie umiał nazwać.
– No jasne – odparł i
pociągnął ją w stronę szpitalnego bufetu.
*
Kawa wypita w pustym
szpitalnym bufecie postawiła Bojarskiego na nogi. Żegnając siostrę na parkingu,
zdobył się nawet na delikatny uśmiech. Pokazał jej kciuk uniesiony do góry,
krzyknął przez otwarte okno w aucie – wszystko będzie dobrze, zobaczysz! I odjechał.
Trzy godziny później wtoczył się do Chorzowa. Widywał to miasto regularnie,
trzy – cztery razy w roku, ale ciągle nie wiedział, gdzie się kończy i gdzie
zaczyna. Nadal zdarzało mu się pogubić, przegapić właściwą ulicę, kluczyć po
nieznanej okolicy, by ocknąć się w Katowicach. Te dwa miasta zlewały mu się w
szarą, nieprzyjazną masę. Cały Górny Śląsk najchętniej omijałby szerokim
łukiem.
Na stadion Sztygara
Chorzów dotarł znacznie wcześniej, niż planował. Zegarek pokazywał czternastą,
do meczu pozostały więc bite trzy godziny. Mimo to poszedł zameldować się w
budynku klubowym. Wolał nie kręcić się po okolicy. Słońce w ciągu ostatnich
godzin nabrało mocy i grzało już niemal z lipcową siłą. Robiło się gorąco. A
jeszcze goręcej robiło się tam, gdzie szwendały się grupki szalikowców
Sztygara. Bojarski nie chciał ich spotkać, nawet jeśli ryzyko rozpoznania było
niewielkie. Łażenie po obcym mieście w trzydziestostopniowym upale na kilka
godzin przed dwugodzinnym wysiłkiem było głupim pomysłem. Postanowił wykorzystać
wolny czas na wyciszenie się w szatni sędziowskiej.
Nie do końca mu się to
udało, gdyż blisko pół godziny zagadywał go cieć, uważający się za kierownika
budynku klubowego, tyleż sympatyczny, co irytujący pan Józek. Człowiek, dla
którego Chorzów był całym światem, a klub Sztygar – całym życiem. Człowiek
szczęśliwy tylko wówczas, gdy Sztygar wygrywał, a zamartwiający się jedynie
porażkami ukochanej drużyny. Jego życie już w latach siedemdziesiątych zawęziło
się do kwestii „futbolowego Chorzowa”. Tym razem miał świetny humor.
Chorzowianie znajdowali się na fali wznoszącej. Zajmowali drugie miejsce w
tabeli, wyrastając na „czarnego konia” rozgrywek.
– Nawet pan nam dzisiaj
nie przeszkodzi! – Cieć zaśmiewał się i machał zabawnie palcem, jakby wygrażał
Bojarskiemu. – Nasze chłopaki grają jak z nut! Nie przelewa się u nas, ale my
tu wszyscy mamy po prostu serducho do piłki. Jesteśmy jak wielka piłkarska
rodzina, wie pan, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego!
Jasne, zakpił w duszy
Bojarski, ale z grzeczności pokiwał głową z uznaniem.
Przebieg meczu po
części potwierdził słowa pana Józka. Sztygar nie grzeszył umiejętnościami
piłkarskimi, grał brzydki, toporny futbol, ale serca tym chłopakom nie można
było odmówić. Każdy biegał za dwóch. Drużyna sprawiała wrażenie
niezaawansowanego technicznie i taktycznie, ale mimo to zgranego monolitu.
Topornej maszyny. Szybko, bo już w drugiej minucie chorzowianie zdobyli bramkę,
czym ustawili mecz. Ich rywal, drużyna Wałów Białystok dostosowała się do
prostackiej taktyki. Bojarski nie lubił takich meczów. Piłka latała po
kilkadziesiąt metrów z jednej połowy boiska na drugą, a on musiał zasuwać dwa
razy więcej, by nadążyć za wydarzeniami. Zwykle po takim długim, „brytyjskim”
podaniu dochodziło do ostrego starcia zawodników walczących o piłkę. Jeszcze
przed przerwą odgwizdał dwadzieścia fauli i ukarał czterech piłkarzy żółtymi
kartkami. Mecz był brzydki i brutalny.
Druga połowa okazała
się jeszcze gorsza. Chorzowianie niemal od początku grali na czas. Mecz był już
nie tylko brzydki i brutalny, ale także nudny. Futbolówka latała ponad głowami,
często wykopywana bez sensu byle dalej przed siebie. Na trybunach trwała fiesta
wulgaryzmów. Trzy tysiące kibiców Sztygara serwowało niewybredne przyśpiewki
pod adresem całego świata, a dwustu szalikowców z Białegostoku, zamkniętych w
klatce dla gości, opluwało śląską dumę. Na znak, że wszystko i wszystkich,
łącznie z meczem i piłkarzami, mają w głębokim poważaniu, odpalili race i
fajerwerki, zadymiając na kilka minut cały stadion. Bojarski przerwał mecz i
skonsultował się z sędzią technicznym. Odnotowali incydent w protokole i gdy
tylko szczypiący w oczy dym odpłynął znad boiska, wznowił spotkanie. W
osiemdziesiątej minucie poczuł potworne zmęczenie. Czas zaczął się ślimaczyć,
piłkarze grali coraz wolniej. Zanosiło się na nudne 1:0 dla gospodarzy.
Bojarski spojrzał na
zegarek, ale żeby dojrzeć cyferki na stoperze, musiał przetrzeć dłonią twarz.
Gęsty, gorący i słony pot zalewał mu oczy. Zegarek pokazywał czterdziestą
siódmą minutę drugiej połowy, ale dodatkowy stoper, używany do odliczania
przestojów informował, że gospodarze podkradli grą na czas trzy minuty.
Powinien więc doliczyć jeszcze co najmniej sześćdziesiąt sekund. Trzymał
gwizdek w ustach, ale pokazał zawodnikom, żeby grali dalej. Jeden z piłkarzy
Wałów Białystok resztką sił wybił piłkę z własnej połowy boiska na pole karne
chorzowian. Futbolówka poleciała bardzo wysoko, jakby zawisła na kilka sekund w
powietrzu. Bojarski zerwał się jeszcze do ostatniej przebieżki, musiał szybko przemieścić
się co najmniej o trzydzieści metrów, żeby dobrze widzieć, co dzieje się w
obszarze gry. Zerknął w stronę liniowego, czy ten aby nie sygnalizuje
spalonego, ale nic z tego. Trzeba biec.
Nie tylko jemu wysiłek
w ostatniej minucie meczu sprawił bolesną przykrość. Ścigający się w pogoni za
piłką napastnik z Białegostoku i obrońca Chorzowa połykali kolejne metry boiska
z olbrzymim trudem i w niezbyt imponującym tempie. Jednak to gość zachował
więcej sił. Bojarski z odległości czterdziestu metrów zobaczył, jak białostoczanin wyprzedza przeciwnika, dopada do
kozłującej w polu karnym piłki, żeby po chwili runąć jak długi. Wślizg
desperacko interweniującego obrońcy Sztygara czegoś dosięgnął – tylko Bojarski
nie dostrzegł czego – czy piłki, czy nogi przeciwnika. Rzut okiem w stronę
liniowego. Ten stoi na baczność równolegle do zdarzenia i milczy. Pomacha czy
nie pomacha, dyszał pod nosem Bojarski, dobiegając do linii pola karnego.
– Co jest, kurwa, panie
sędzio?! – wydarł się powalony przed kilkoma sekundami białostocki napastnik,
siedząc na murawie i ciężko dysząc. – Karny! Rysował mnie przecież!
Bojarski szybkim
krokiem zbliżał się do punktu oznaczającego jedenaście metrów od bramki, ale
marsz utrudniali mu piłkarze. Dopadło do niego kilku najbliżej stojących
zawodników obu drużyn, rozpoczynając regularną awanturę. Zaczęły się
przepychanki. Liniowy uniósł chorągiewkę i szepnął do mikrofonu „faulował…
chyba”. Chyba czy na pewno, dopytał szeptem Bojarski. Chyba na pewno, dukał
liniowy zasłonięty byłem.
– Żółtko za symulkę! –
Obrońca Sztygara omal nie wszedł Bojarskiemu na plecy. – Nawet go nie
drasnąłem. W piłkę, czyściutko wszedłem!
Napastnik zerwał się na
równe nogi i doskoczył do przeciwnika.
– Jak, kurwa,
czyściutko?! Zajechałeś mnie po achillesach!
Stanęli nos w nos,
warcząc niewybredne inwektywy, atakujące wszystko, począwszy od umiejętności
piłkarskich, aż po godność matek. Bojarski jeszcze raz rzucił okiem w stronę
potakującego głową asystenta i wskazał na „wapno”. Rzut karny. Wybuch radości
białostockich gości rozsierdził chorzowskich piłkarzy i kibiców. Z trybun
poleciała tradycyjna przyśpiewka – „sędzia, chuj!” oraz „jebać, jebać PFP!”.
– Proszę się odsunąć! –
Starał się panować nad sytuacją, odpychając atakujących go piłkarzy Sztygara.
– Ile, kurwa, wziąłeś?!
– wypalił do niego chorzowianin.
Bojarski zrobił dwa
kroki w jego stronę i pokazał mu żółty kartonik. Rozejrzał się po okolicy w
poszukiwaniu faulującego obrońcy i jemu też pokazał kartkę. Wyciągnął z
kieszonki notatnik, zapisał kary za przewinienia i zorientował się, że w
przypadku obrońcy to druga taka kara. Sięgnął więc po czerwoną kartkę.
– Kurwa, ciebie
pojebało człowieku! – Chorzowianin złapał się za głowę.
– Proszę opuścić
boisko. – Bojarski spokojnie gestem ręki wskazał zawodnikowi kierunek do
szatni.
Kapitan Wałów Białystok
ustawiał już piłkę na „wapnie”, przygotowując się do wykonania rzutu karnego.
Atmosfera na placu gry uspokajała się powoli, jednak nadal pozostawała napięta.
Z trybun nie dochodziły już żadne przyśpiewki, ale stadion nieustannie coś
mruczał, niczym podrażnione dzikie zwierzę. Jeden sektor serwował gwizdy, drugi
sypał pojedynczymi „kurwami” i „chujami”. Wszystko na moment ucichło, gdy
białostocki piłkarz bez trudu trafił piłką do siatki. Na tablicy pojawił się
wynik 1:1, a spiker monotonnym głosem poinformował, że wyrównującą bramkę dla
drużyny gości zdobył Franciszek Tomaszewski.
Na stoperze Bojarskiego
była pięćdziesiąta minuta drugiej połowy. Musiał zakończyć mecz. Gwizdnął
sekundę po tym, jak chorzowianie rozpoczęli grę od środka boiska. Stadion znów
ryknął niezadowoleniem, a piłkarze Sztygara ruszyli z pretensjami do sędziego.
Bojarski w towarzystwie swoich asystentów z trudem przeciskał się między
grupkami atakujących, próbujących dopchać się do niego zawodników. Wchodząc do
tunelu, dostał w ramię plastikowym kubeczkiem z resztką coli. Ty gorolu
pieprzony! Pluł w jego stronę starszy kibic, przyciskając twarz do płotu, a
grupa szalikowców zaintonowała mu na odchodne „cała Łódź – jude, jude, jude!”.
– Gdzie tam pan karnego
widział?! – W tunelu dopadł go trener chorzowian
i agresywnie szarpał za łokieć. – Mój zawodnik zrobił czysty wślizg, trafił w
piłkę, tam w ogóle nie było kontaktu!
– Proszę się uspokoić!
– sapnął Bojarski, nie zwalniając kroku. – Obrońca się spóźnił, nie trafił w
piłkę, zahaczył nogę przeciwnika i spowodował jego upadek.
– Jak to możliwe, kiedy
atakował od centrum boiska lewą nogą napastnika z piłką przy prawej nodze?!
Bojarski wyszarpnął się
z uchwytu.
– To nie ma znaczenia,
gdy wślizg jest spóźniony, po prostu nie trafił w piłkę i faulował.
Trenera chorzowian
zatrzymał dziennikarz w „strefie mieszanej”, co Bojarski przyjął z ulgą, bo
miał dosyć bezcelowego przekomarzania.
– Byłem bliżej od pana,
panie sędzio, lepiej to widziałem! – krzyknął za nim szkoleniowiec Sztygara.
– Ale liniowy był
jeszcze bliżej i na pewno lepiej się ustawił! – odkrzyknął Bojarski, wdrapując
się wojskowym krokiem po schodach budynku klubowego. Tam już czekała na niego
kolejna delegacja pracowników Sztygara Chorzów. Wysypał się wór pretensji i
oskarżeń. Drugi trener próbował nawet zaprowadzić trójkę sędziowską do
recepcji, gdzie stał duży telewizor, by pokazać telewizyjne powtórki z różnych
kamer w zwolnionym tempie, ale Bojarskiemu udało się wymigać i pomaszerować w
kierunku szatni. Postaramy się, żeby pan nam tu więcej nie gwizdał!, krzyknął
ktoś za nim.
Z ulgą klapnął na
krześle i zaczął zdejmować przepoconą koszulkę. Właściwie nie palił, ale
czasami nachodziła go ochota na papierosa. To „czasami” widocznie nadeszło
razem z pomeczowym napięciem, gdyż Bojarski zamiast o prysznicu marzył właśnie
o fajce. Napił się wody. Szybko spłukał z siebie pot i kurz, pozostałości
piłkarskiej bitwy, ubrał się i wyszedł z szatni. Na korytarzach przerzedziło
się, było ciszej i spokojniej. Piłkarze pozamykali się już w szatniach, a
dziennikarze zbierali się z wolna pod salą konferencyjną. Bojarski przemknął
cichaczem i zapukał do recepcji.
– Poczęstuje mnie pan
papierosem? – zagaił Józka.
Cieć rzucił mu paczkę
bez słowa i odwrócił głowę. Bojarski wygrzebał dwie sztuki z paczki, wsunął je
do kieszeni i udał się do tylnego wyjścia.
– Nie, ja jednak tak
tego nie zostawię! – dobiegł go po chwil rozemocjonowany głos ciecia. Józek
dogonił go i chwycił za ramię.
– Ma pan w sobie tyle odwagi, żeby teraz wejść
do szatni i przeprosić tych chłopaków?! – krzyczał Bojarskiemu w twarz,
opluwając go przy tym drobinkami śliny. – Ma pan jaja?! Ma pan jaja?! Ci
chłopcy tu od dwóch miesięcy nie dostali pensji, taki Wojtek Krzyżak zasuwa za
stypendium, co to ledwo na internat wystarcza, a pan im taki numer wywijasz!
Jak tak można?! Pan jest drukarz zwykły!
Bojarski wyrwał
gwałtownie rękę i zrobił krok w stronę Józka.
– Licz się ze słowami,
cieciu! – warknął przez zaciśnięte zęby. – Ja ci zaraz drukarza dam!
Stanęli twarzą w twarz.
Stykaliby się nosami, gdyby nie zbyt duży brzuch kierownika Józka. Choć obaj
zacisnęli pięści, nie zdążyli nawet zacząć się szamotać. W odpowiednim momencie
wdarło się między nich dwóch rozjemców. Trzeci szarpał Bojarskiego od tyłu za
ręce, próbując odciągnąć go na bok. Józek wykrzykiwał jeszcze inwektywy pod
jego adresem, ale został już spacyfikowany i powoli się uspokajał. Rozjemcy po
krótkiej szamotaninie zaprowadzili go z powrotem do recepcji.
– Niech pan się tu dziś
już nie kręci – szepnął do Bojarskiego jeden z pracowników Sztygara.
– Dbajcie lepiej o
bezpieczeństwo we własnym budynku klubowym! – odwarknął Bojarski i skierował
się w stronę wyjścia.
Wyszedł na tyły
budynku, minął parking, przeszedł kilkadziesiąt metrów i stanął przy płocie na
niewielkim trawniku. Wyszperał w kieszeni pożyczone od ciecia papierosy, ale
zdał sobie sprawę, że nie ma ich czym zapalić. Kurwa, westchnął i oparł się
rękami o siatkę okalającą parking. Poczuł, jak przyjemny wieczorny chłód owiewa
mu kark. Przymknął powieki i wyobraził sobie żarzący się punkcik stanowiący
zwieńczenie kilku gramów tytoniu owiniętego w papierek. Jak na złość zawładnęła
nim potrzeba dymu. Chciał poczuć jego gorzkawy smak. Usłyszał szelest kroków.
Podniósł głowę i dostrzegł za siatką sylwetkę chłopca wyłaniającą się z
ciemności.
– Siemasz młody! –
zagaił. – Nie masz przypadkiem zapałek?
Chłopak podszedł do
płotu. Nie mógł liczyć więcej niż czternaście lat, więc szanse na to, że miał
„ogień”, nie należały do największych. Zdjął z ramienia sportową torbę i po
chwili poszukiwań z jednej z bocznych kieszonek dobył zapalniczkę. Bojarski
zbliżył się z papierosem do siatki. Po chwili z ulgą zaciągnął się upragnionym
dymem.
– Dzięki – rzucił do
chłopaka. Ten przyglądał mu się uważnie kilka sekund, podnosząc z ziemi torbę i
zarzucając ją na ramię. Robił to jakby w zwolnionym tempie, po czym
niespodziewanie odbiegł. Mogłem zapalić od razu oba, pomyślał Bojarski,
zaciągając się chciwie. Wraz z wypuszczanym dymem ulatywało z niego napięcie.
Znów przymknął powieki, palił i słuchał cichnących w oddali kroków biegnącego
chłopaka. Dzieciak wydał mu się znajomy, ale pomyślał, że tak to już jest z
dzieciakami. Wszystkie są do siebie podobne. I choć znajomość tej konkretnej
twarzy wydała mu się zadziwiająco świeża, odegnał tę myśl precz.
Pojedynczym drgnięciem
w kieszeni spodni komórka upomniała się o chwilę uwagi. Wyjął ją szybko i
odczytał esemesa od Beaty: Już po, mama śpi, chyba OK, jestem w domu padnięta,
pamiętaj jutro rano! Przeszło mu przez myśl, że powinien zadzwonić, ale słowa
„jestem w domu padnięta” sugerowały, że Beata ma dosyć i może być trudnym
rozmówcą. Odpisał: OK, dzięki za info, pamiętam o jutrze! Schował telefon do
kieszeni, dopalił papierosa, cisnął go na parkingowy asfalt i ciężko oparł się
o płot.
Z zadumy wyrwał go
odgłos zbliżających się kroków. W porę ktoś idzie, uśmiechnął się pod nosem,
odpalę drugą fajkę. Złapał się dłonią siatki i czekał na to, kto wyłoni się z
ciemności. Po chwili dostrzegł cztery męskie sylwetki, których widok odebrał mu
chęć palenia. Trzej mężczyźni przypominali wyglądem legendarnych ukraińskich
„nieznanych sprawców”. Kiedyś mówiło się o takich „abs”, parodiując
terminologię samochodową i przekręcając rozwinięcie tego skrótu na „absolutny
brak szyi”. Bojarski zwykł rozwijać go jeszcze inaczej. Mawiał „absolutny brak
skrupułów”. Nie byli wysocy. Niepokoiła szerokość ich barków i klatek
piersiowych. Niepokoił wygląd brutalnie i niechlujnie golonych na łyso głów z
licznymi bliznami i zadrapaniami. Dwóch z nich, mimo wieczornego chłodu
maszerowało w obcisłych podkoszulkach, chwaląc się bicepsami o szerokości uda
przeciętnego mężczyzny i tandetnymi tatuażami. Z ich letnim ubraniem
kontrastowały grube wełniane szale z napisem „GKP Sztygar Chorzów” zwisające z
ich szyi, których prawie nie mieli. Świdrowali go wzrokiem, a Bojarski mimo
oddzielającej go od nich siatki poczuł nieprzyjemny dreszcz.
– To ten? – zapytał
jeden z nich, przechodząc dwa metry od Bojarskiego.
– Tak – odpowiedział
głos, którego właściciel był ciągle niewidoczny. Bojarski wytężył wzrok i
dostrzegł kontury czwartej postaci. Była wyraźnie mniejsza, a na jej ramieniu
kołysała się torba. Chłopiec od podawania piłek! Bojarski zreflektował się w
ułamku sekundy, jakby ktoś zapalił światło w jego głowie. Stąd go znałem! W
jednej chwili odskoczył od płotu, gdyż kafar niespodzianie zaatakował siatkę.
Wymierzył potężnego kopa, omal nie robiąc w niej dziury.
– Kurwo sprzedajna,
zajebiemy cię! – wrzasnął, szarpiąc wątły płot. Podjął próbę wspinaczki, ale
jego stukilogramowe ciało miało problem ze sforsowaniem cienkiej, drucianej
siatki. Ta uginała się na wszystkie strony, uniemożliwiając skuteczną
wspinaczkę.
– Dajesz Misiek, tam
jest dziura! – krzyknął drugi szalikowiec.
Bojarski spojrzał
automatycznie w stronę, w którą pobiegli. Poczuł, jak kolana mu drętwieją na
widok otworu – wyrwy w siatce wielkości biurka. Po chwili napastnicy znaleźli
się po jego stronie płotu. Wyrzucił papierosa i zrobił kilka kroków w stronę
budynku klubowego, próbując szerokim łukiem wyminąć zmierzających w jego stronę
kiboli.
– Gdzie, kurwa?! –
Jeden z nich zaszedł mu drogę.
– Spierdalaj! – syknął
Bojarski
Wielka jak bochen
chleba dłoń pacnęła go w policzek, który momentalnie zaczął parzyć.
– Ja ci dam:
spierdalaj!
Drugi „liść” wielką
łapą smagnął drugi policzek. Kroki pozostałych kiboli zbliżały się. Bojarski
próbował odepchnąć napastnika. Szamotanina trwała kilka sekund. Przerwał ją
cios pięścią w szczękę. Bojarski runął na ziemię niczym trafiony piorunem.
Karuzela w jego głowie powoli nabierała prędkości, policzki pulsowały, a na
wardze pojawiła się krew. Zasłonił rękami głowę. Bał się, że zaczną kopać, i
miał rację, bo zaczęli. Poczuł podkute blachą ciężkie buciory najpierw na głowie,
a później też na żebrach i brzuchu. Butowali go kilkadziesiąt sekund. Na koniec
usłyszał głośne charknięcie i splunięcie. Kilkusetgramowa porcja flegmy
wylądowała mu na plecach.
– Ty chuju sprzedajny! – wrzasnął jeden z
napastników i wymierzył finałowego kopa w brzuch. Bojarski jęknął bezwiednie. –
Dziwko męska, ty kajdaniarzu jebany!
Słowa jeszcze
kilkadziesiąt sekund docierały do uszu Bojarskiego, ale z ulgą skonstatował, że
głosy powoli się oddalają. Po chwili ucichły. Z trudem podparł się na łokciach.
Bolała go głowa, piekły policzki, rwały mięśnie brzucha. Poruszał się z trudem,
ale nie miał wątpliwości, że musi się przemóc. Nie chciał tu leżeć. Chciał się
jak najprędzej oddalić. Wydźwignął się, dysząc ciężko i czując, jak drobne
kamyczki wbijają mu się dłonie.
piątek, 13 lutego 2015
Peter Gabriel - Niezależność kolorów
NIEZALEŻNOŚĆ
KOLORÓW
(fragment książki "Peter Gabriel. Świat sekretny, świat realny")
Życie już ma to do
siebie, że lubi weryfikować nie tylko marzenia, ale też całkiem realne plany.
Peter odchodząc z Genesis miał pewną mglistą wizję swojej przyszłości. Chciał w
większym stopniu zadbać o rodzinę, odzyskać władzę nad życiem, tym codziennym i
tym artystycznym, ale też rozszerzyć własną działalność. Funkcjonowanie na
scenie muzycznej tylko w roli wokalisty szybko przestało go satysfakcjonować.
Jednak w połowie lat siedemdziesiątych raczej nie zdawał sobie sprawy z tego,
że kariera solowa może na długie lata pochłonąć go w takim stopniu, że
uniemożliwi mu rozwijanie skrzydeł w innych dziedzinach. Jeśli myślał, że zaraz
po opuszczeniu Genesis, czy rozpoczęciu działalności solowej, momentalnie
będzie mógł wkroczyć także w inne artystyczne krainy, to grubo się pomylił.
Szybko wpadł w monotonny rytm: komponowanie – nagrywanie – promocja –koncerty i
zdał sobie sprawę, że musi w ten sposób działać, aby na nowo zapracować na
własne nazwisko. Na pewien czas przestał zaniedbywać rodzinę, ale mimo większej
władzy nad kalendarzem, nie rozwinął skrzydeł chociażby w światku filmowym, o
czym marzył przecież już w okresie „The Lamb”.
W 1980 roku nagrywanie
płyt i granie koncertów ciągle stanowiło jego główne i właściwie jedyne pole
działania. Nadchodziła jednak zmiana tego stanu rzeczy. Głód poszerzania granic
odezwał się w Gabrielu w 1979 roku. To wówczas wokalista rzucił swoim
ex-towarzyszom z Genesis pomysł współpracy nad filmem „The Lamb Lies Down On
Broadway”. Pomysł jednak dosyć szybko upadł, gdyż genesismani nie chcieli w
projekcie brać udziału, a po kilku miesiącach rozeznań okazało się, że nie uda
się zbudować odpowiedniego zaplecza finansowego. Projekt do dziś nie doczekał
realizacji, a szkoda, bo wstępne zainteresowanie skryptem wyraził ceniony
reżyser Alejandro Jodorowsky. Świat filmu musiał na Petera jeszcze trochę
poczekać.
Nielicznymi
nadprogramowymi aktywnościami Gabriela w tamtym czasie były gościnne udziały w
produkcjach innych artystów. W roku 1979 Peter wspierał wschodzącą gwiazdę
ambitnego popu Kate Bush, występując razem z nią w programie telewizji BBC.
Uczestniczył też w sesji nagraniowej piosenki „Screaming Jets” Johnny’ego
Warmana. W nagraniu wziął udział niemal cały ówczesny skład solowej ekipy
Gabriela, a wszystko zaczęło się od producenta Hugh Padghama, który nadzorował
proces powstawania „Screaming Jets”. Padgham próbował zwerbować do studia Phila
Collinsa[1],
ten nie mógł przybyć, ale polecił Johna Marottę. Gdy niebawem okazało się, że
przydałby się też basista, w studio szybko pojawił ściągnięty przez Marottę
Tony Levin, a po nim jeszcze Larry Fast. Johnny Warman przyjął wszystkich z
otwartymi ramionami, wierząc że są to doskonali fachowcy, a skoro na nagraniach
znaleźli się już Marotta, Levin i Fast, kwestią czasu było przybycie Gabriela.
Peter prawdopodobnie dzwonił często do studia, w którym Warman rejestrował „Screaming
Jets”, aby pogadać, z którymś ze swoich ludzi. Któregoś dnia po prostu, wręcz bezczelnie, zapytałem go, czy by nie
przyjechał i nie dośpiewał mi czegoś – wspominał Warman. Gabriel
rzeczywiście przyjechał i dośpiewał. Efekt okazał się wyśmienity. Do nieco
monotonnego wokalu Warmana, Peter dołożył ekspresyjny, bardzo wyrazisty
podkład, dublując partie głównego wokalisty, nadając charakterystycznego
smaczku tej niezłej, przebojowej piosence. Praca muzyka sesyjnego nie pociągała
go jednak, więc gościnne towarzyszenie innym twórcom okazało się epizodyczne.
Lata osiemdziesiąte miały
wreszcie stanowić okres rozkwitu Gabriela już jako w pełni ukształtowanego
artysty, ambitnego twórcy sceny muzycznej i filmowej, a także odważnego
organizatora. Pierwsze lata nowej dekady okazały się jeszcze bardzo trudne, ale
przecież na każde spektakularne rozwinięcie skrzydeł trzeba zapracować. Artysta
musi swoje odcierpieć, a Peter choć funkcjonował na scenie pop, mimo wszystko
zawsze był przede wszystkim artystą. Jeśli jego płytom podejście ze wszech miar
artystyczne zwykle służyło, tak nieumiejętność wyłączania w sobie artysty w
obliczu spraw organizacyjnych mogła doprowadzić go do… więziennej celi lub
przytułku. Twórca już ma to do siebie, że często widzi coś, czego przeciętny
człowiek dostrzec nie potrafi, a twórca o zacięciu wizjonerskim, jakim jest
Peter, nie tylko widzi i słyszy nieco więcej, ale też potrafi przewidzieć, co
ludzie pokochają jutro, za tydzień, czy za rok. To cenna umiejętność, wielki
talent, ale nie w świecie finansów, bo jeśli chodzi o rachunki, te w latach
osiemdziesiątych musiały się zgadzać „tu” i „teraz”[2].
Peter chyba zapomniał o tym fakcie zabierając się za organizację wielkiego,
ambitnego festiwalu WOMAD (światowy festiwal muzyki, sztuki i tańca)
nastawionego na promocję muzyki orientalnej, afrykańskiej, etnicznej i właściwie
każdej spoza „cywilizowanego świata”. Przewidział, że ludzie pokochają takie
dźwięki, ale nie spodziewał się, że próba zaszczepienia ich na brytyjskim
gruncie wpędzi go w olbrzymie długi.
Kraina muzyki
afrykańskiej wprowadziła się do artystycznego życia Petera pod koniec lat
siedemdziesiątych i stanowiła przeciwwagę dla jego zainteresowań nowoczesną
elektroniką. Ot, typowa dla niego dwoistość. Dźwięki etno były od dawna pożywką
dla muzyki pop, ale jako takie ciągle nie doczekały odpowiedniej prezentacji. Pod koniec lat siedemdziesiątych zacząłem
słuchać więcej muzyki z innych krajów – wspominał Peter. – Miałem przyjaciela, dziennikarza pracującego
w Bristolu, z którym dzieliłem tę fascynację. Obaj byliśmy niedoszłymi
perkusistami, którzy dali się porwać afrykańskim rytmom, a później także
melodiom i wokalom, oraz pasjonującym występom. W tamtym czasie, jeśli dobrze
pamiętam, w Londynie znajdowały się dosłownie dwa sklepy, które miały na
składzie płyty z World Music, a trafić na koncert z tego typu muzyką w ogóle
było bardzo trudno. Postanowiłem to zmienić. Kiedyś jadąc pociągiem pomyślałem
sobie, że dobrze byłoby zorganizować wielki festyn, w ramach którego na scenie
obok białych, rockowych zespołów, wystąpiliby artyści z nurtu Muzyki Świata.
Dziennikarz, o którym wspomniał Peter, Thomas ‘Thos’ Brooman pracował w
„Bristol Recorder” wespół z kilkoma kolegami – Martinem Elbournem, Stephanem
Pritchardem i Jonathanem Arthurem. Dziennikarski kwartet nie tylko podzielał
gabrielowe fascynacje muzyką etniczną, ale też podobnie jak on zamieszkiwał
okolice Bath. Panowie od wstępnych rozmów dosyć szybko przeszli do konkretnych
działań. Wymarzyli sobie duży festiwal (WOMAD), kilkudniowe święto muzyczne,
którego główną atrakcję stanowiłyby występy muzyków z krajów egzotycznych.
Oprócz tego, miałyby odbywać się przy okazji przeróżne warsztaty muzyczne,
wykłady kulturalne, pokazy, a także wielka giełda kuchni świata.
Cel interesujący, ale
plany prowadzące do niego niestety bardzo naiwne. Peter, który powoli zbierał
już piosenki na swoją czwartą płytę nie mógł zaangażować się na sto procent w
prace organizacyjne, a działając na „pół etatu” nie chciał w poczynania swoich
współpracowników zbyt mocno ingerować. Co za tym idzie nie wniósł do projektu
tego, czego wszyscy mieli prawo od niego oczekiwać, czyli rozeznania w
kwestiach biznesowo – organizacyjnych i zdrowego rozsądku. Gail Colson, gdy
tylko usłyszała, że Peter angażuje się w WOMAD, będąc jednym z jego
pomysłodawców, z miejsca odradziła mu to i zaznaczyła, że nie przyłoży do
projektu ręki. Nie miałam absolutnie nic
wspólnego z organizacją festiwalu, powiem więcej, odwodziłam Petera od tego
pomysłu – zapewniała pani menadżer. Niektórzy
współpracownicy z mojego otoczenia mieli bardzo sceptyczne nastawienie do tego
projektu – przyznawał Peter. – Na
przykład Gail uparcie powtarzała, że to nie ma prawa się udać. Ja jej
odpowiadałem, że owszem uda się, ludzie będą zachwyceni. Byliśmy bardzo naiwni.
I to właśnie naiwność
zdominowała proces organizacji całego przedsięwzięcia. Naiwność o podłożu
artystycznym. Przygotowania wystartowały już w 1980 roku: Rozpoczęliśmy rozmowy z ludźmi, a cały proces odnajdywania artystów
przypominał szlak detektywistyczny. Ten pomysł miał olbrzymi potencjał. Później
doszliśmy do wniosku, że powinniśmy zaprosić muzyków nie tylko z Afryki.
Artystycznie idea się rozrastała, w odróżnieniu od budżetu i innych aspektów
związanych z tak zwaną prozą życia. Reklamodawcy i sponsorzy jakoś nie chcieli
podzielić entuzjazmu organizatorów. Ci z kolei nawet nie próbowali pogodzić się
z faktem, że ich pomysł jest bardzo ryzykowny, a rozmach imprezy może okazać
się dużym problemem. W 1981 roku udało się zorganizować podstawowy budżet,
który jednak nijak miał się do ambitnych planów. WOMAD miał trwać sześć dni i
ściągnąć na rozległe pola Shepton Mallet kilkadziesiąt tysięcy słuchaczy. Obok
artystów z dalekich krain główny magnes dla publiczności mieli stanowić znani
brytyjscy artyści – Simple Minds, Echo and the Bunnyman i sam Gabriel.
Do ostatniej chwili
nikt z festiwalowego obozu nie dopuszczał myśli o klęsce. Tymczasem wraz z
biegiem wydarzeń problemy zamiast znikać, pomnażały się, a sztab kompletnie
sobie z nimi nie radził: Pracowałem
wówczas nad swoją czwartą płytą, więc nie uczestniczyłem w organizacji WOMAD na
pełen etat – wspominał Peter. – Co za
tym idzie, nie chciałem ekipie festiwalowej mówić co i jak mają robić, gdyż nie
ze wszystkimi sprawami byłem na bieżąco. Rady „womadowcom” przydałyby się
przede wszystkim w kwestiach marketingowych, gdyż jeśli chodzi o dobór artystów
radzili sobie bardzo dobrze. Kulał natomiast sponsoring, fatalnie wyglądała
reklama. Dobrze, że na ostatniej prostej skrócono festiwal z sześciu dni, do
trzech, bo gdyby nie to, klapa i rozczarowanie byłyby jeszcze większe. Pierwsza
edycja WOMAD odbyła się ostatecznie w dniach 16 – 18 lipca 1982 roku na
obiektach Royal Bath and West i już pierwszego dnia stało się to, czego
większość rozsądnych obserwatorów przedsięwzięcia mogła się spodziewać.
Artystycznie całość zasługiwała na mocną szkolną czwórkę, ale komercyjnie ekipa
poniosła sromotną klęskę, nie zdając egzaminu. Do słabej reklamy doszły jeszcze
problemy, na które Peter i jego współpracownicy nie mieli wpływu, jak strajk
kolei i kiepska pogoda. Wystraszeni olbrzymim muzycznym przedsięwzięciem radni
Bath nie zezwolili też na koncerty Gabriela, oraz Echo and the Bunnyman na
otwartej przestrzeni, nakazali zorganizowanie tych występów w hali o pojemności
czterech tysięcy ludzi, co już ostatecznie rozłożyło festiwal. W efekcie
zamiast kilkudziesięciu tysięcy widzów, w Shepton Mallet pojawiło się raptem
kilka tysięcy. Dobry dobór artystów i ogólnie dosyć wysoki poziom zarówno
muzycznych jak i pozamuzycznych atrakcji sprawił, że ci którzy przybyli w
większości byli zadowoleni, ale wpływy z biletów okazały się zatrważająco
niskie.
Wszyscy mieli
świadomość dziejącej się na ich oczach katastrofy. To było trochę przerażające, bo doskonale wiedzieliśmy, że Peter
stracił naprawdę dużo pieniędzy – wspominał David Rhodes. – Jak dobrze pamiętam wpływ na to miał cały
łańcuszek wydarzeń: strajk kolei, fatalna pogoda, a co za tym idzie zbyt mało
ludzi przybyło na koncerty. Zagraliśmy nasz koncert w dziwnym składzie. Na
gitarze grał chyba też Peter Hammill. Nie mieliśmy basisty, więc Larry Fast
zagrał partię basu z klawisza, byli z nami też Shankar i Stewart Copeland.
Dziwny wieczór. Sam pomysł festiwalu
był świetny i ciągle jestem dumny, że w tym uczestniczyłem.
Momentalnie rozpoczęło
się podliczanie kosztów i określanie debetu. Ten osiągnął kwotę około 200 tysięcy
funtów. Brooman, Elbourne, Pritchard, Arthur – skromni dziennikarze z Bath –
siłą rzeczy nie mogli wziąć całej odpowiedzialności na siebie, a jeśli ktoś już
na starcie idealnie pasował do roli kozła ofiarnego, to Gabriel. Nie czułem się osobiście odpowiedzialny,
stanowiłem tylko jeden z trybików przedsięwzięcia. Wiele decyzji, które w
ogólnym rozrachunku okazały się brzemienne w skutkach, zapadło bez mojego
udziału. Jednak gdy wierzyciele zaczęli uważnie przeglądać
listę osób zaangażowanych w przedsięwzięcie, z oczywistych względów to ja
wydałem się najsmakowitszym kąskiem – wspominał Peter. – To było bardzo nieprzyjemne doświadczenie.
Potraktowano mnie jako jedynego dostępnego „tłustego kota”, którego warto
pogonić, by odzyskać pieniądze. Gonienie „tłustego kota” przyjęło na tyle
ostrą formę, że nazywanie tego procesu „nieprzyjemnym” jest niezbyt adekwatne. Jill odbierała w tamtym czasie przerażające
telefony, w których jacyś anonimowi rozmówcy grozili mi śmiercią. Mówili, że
zabiją najpierw mnie, a później ją. To było obrzydliwe, nie chciałbym więcej
czegoś podobnego przeżywać.
Z pomocą pospieszyli
przyjaciele. Trzymająca się do tej pory na uboczu Gail Colson uruchomiła
znajomą księgową, która w ciągu kilkudziesięciu godzin pozbierała wszystkie
rachunki i pozałatwiała najpilniejsze sprawy. Wieści o krachu dotarły także do kolegów
z Genesis. Tony Smith zaproponował, że
pogada z chłopakami i zapyta czy mogliby jakoś pomóc, a oni okazali duże
zainteresowanie moimi problemami. Wydaje mi się, że gdy ja odchodziłem z
Genesis wykazałem się pewną wspaniałomyślnością i oni mi się podobną
wspaniałomyślnością zrewanżowali w obliczu tamtych tarapatów finansowych.
Wspaniałomyślność
genesismanów polegała na organizacji specjalnego koncertu w Milton Keynes, z
którego cały dochód miał trafić na konto WOMAD. Peter stał na granicy przepaści i niewątpliwie potrzebował naszej
pomocy – twierdził Collins. – Bez
tego byłoby mu bardzo trudno wykaraskać się z tych długów, więc ta pomoc miała
wyjątkowe znaczenie. Początkowo planowali dołożyć po prostu jedną datę do
kończącej się regularnej trasy, ale Peter nie chciał na to przystać. Czuł, że byłoby
to z jego strony pójście na łatwiznę. Widząc chęć współpracy i poświęcenia ze
strony kolegów, zaproponował połączenie sił. Zamierzał raz jeszcze wystąpić
jako członek Genesis. Tym sposobem ratunkowy koncert przerodził się w wielką,
jednorazową reaktywację starego składu grupy[3].
Imprezę przygotowano z rozmachem, muzycy umówili się na kilka wspólnych prób,
celem przypomnienia sobie starego repertuaru, gdyż oczywistym było, że podczas reunion
zespół nie zagra aktualnego materiału z płyt „abacab”, czy „Duke”. Nie miałoby
to sensu. Wszyscy musieli więc przypomnieć sobie własne partie takich
kompozycji jak „The Knife”, „Back In New York City”, czy „The Musical Box”.
Peter na tę okazję odkurzył nawet swoje stare kostiumy. Koncert sygnowany
tytułem „Six of the Best” zorganizowano 2 października 1982 roku w Milton
Keynes i choć muzycznie nie odnotowano sukcesu, a z nieba lały się litry wody,
blisko pięćdziesięciotysięczna widownia była oczarowana. Cała akcja okazała się zjazdem niemalże rodzinnym – wspominał
Gabriel. – Choć pogodę mieliśmy paskudną,
panowała bardzo ciepła atmosfera. Pod względem muzycznym wypadło to
przeciętnie, ale emocjonalnie osiągnęliśmy bardzo mocny efekt. Nawet Strat był
tym wszystkim mocno poruszony i napisał o tym w swoim pamiętniku, który
dostałem po jego śmierci.
Przed Genesis wystąpili
wówczas John Martyn i zespół Talk Talk. Peter wraz z dawnymi kompanami wykonał
następujący zestaw utworów:
Back in NYC / Dancing With Moonlit Knight (fragment)[4]
/ Carpet Crawlers / Firth of Fifth / The Musical Box / Solsbury Hill / Turn It
On Again / The Lamb Lies Down on Broadway / Fly on a Windshield – In The Cage /
Supper’s Ready / I Know What I Like / The Knife
Publiczność pod sceną
była zmoknięta, ubłocona, ale szczęśliwa. Muzycy na scenie przede wszystkim
zagubieni i zadziwieni „nową – starą” sytuacją. Petera wniesiono na scenę w trumnie – odświeżał koncert w pamięci
Collins. – Nawet przy takiej okazji stać
go było na kilka niespodzianek. Gabrielowi towarzyszyło przekonanie, że
jest winny ludziom choćby namiastkę swojego dawnego „teatru”, choć z drugiej
strony zdawał sobie sprawę, że jest to dla niego budzenie bardzo odległych i
odrobinę zapomnianych demonów. Czułem się
trochę jakbym wrócił do szkoły – przyznawał później. – Nie było mnie w zespole właściwie dopiero sześć lat, ale miałem
wrażenie, że minęły całe wieki. Tony Banks, mózg zespołu i człowiek który
na scenie słyszy najwięcej, z przyjemnością pomagał przyjacielowi, ale koniec
występu przyjął z ulgą. Byłem bardzo
szczęśliwy, kiedy koncert dobiegł końca – przyznał szczerze. – To wszystko było trochę jak sen i muszę się
przyznać, że granie wówczas tego repertuaru nie sprawiało mi satysfakcji.
Myślami byłem raczej przy naszej ówczesnej muzyce i planowaniu następnych płyt,
a wtedy musiałem wykonać utwory, które już kiedyś ku mojej uciesze wyrzuciliśmy
z repertuaru. W ogóle cały wieczór był dosyć dziwny. Phil większość koncertu
spędził za perkusją, co już zaburzyło nasze zwyczaje i naturę występów. Peter z
kolei próbował grać na bongosach w utworze „Turn It On Again” nie zdając sobie
sprawy, że jest tam dodatkowe uderzenie w co czwartym takcie. Gdy słucha się
tego wykonania można na to nie zwrócić uwagi, ale wówczas grając człowiek
ciągle myślał: „co do cholery robię źle?”. Pamiętam widok Petera wyrzucającego
w górę ręce w geście frustracji lub zagubienia. Na szczęście publiczność
reagowała fantastycznie i z tego co wiem, dochód z koncertu wydatnie pomógł
spłacić długi i rozwiązać problemy festiwalu WOMAD.
Tak w istocie było.
Festiwal mimo sromotnej komercyjnej klęski pierwszej edycji, miał na szczęście
przetrwać. Wszyscy uczestnicy tego eksperymentu błyskawicznie wyciągnęli
wnioski z popełnionych błędów i od roku 1983 WOMAD nie przynosił już strat. W
latach dziewięćdziesiątych miał nawet zacząć generować niewielkie zyski. Tamta klęska i długi stanowiły dla mnie
znakomity punkt zwrotny – twierdził Peter. – Mimo mnóstwa przykrości, jakie mnie wówczas spotkały wolę pamiętać to,
co było dobre. A faktem jest, że już pierwszy festiwal był artystycznym
sukcesem. Prawdę powiedziawszy uważam, że wyprzedziliśmy trochę swój czas.
Wszystko było ekscytujące, świeże, pasjonujące. Dlatego warto było pomysł kontynuować,
a wyciągnąć wnioski z aspektów biznesowych. Tamte doświadczenia sprawiły, że
stałem się rozsądniejszy, wyzbyłem się szkodliwej naiwności, zacząłem twardziej
stąpać po ziemi. Od tamtej pory nie jestem już w zarządzie WOMAD, pełnię tylko
funkcję zewnętrznego konsultanta, promotora.
Historia WOMAD uczyła
Gabriela racjonalnego myślenia, leczyła z naiwności, ale ta nowa lekcja życia
artysty w świecie biznesu miała dopiero przynieść owoce. Jej oddziaływanie nie
miało jeszcze żadnego wpływu na powstającą w latach 1981/82 czwartą porcję
solowych piosenek. Na całe szczęście, bo płyta która wówczas rodziła się w
domowym studio Petera okazała się jego szczytowym dokonaniem, i co ważne,
nosiła bardzo wyraźne znamiona „artystycznej naiwności”. Tej cudownej „naiwności”,
która projekty biznesowe zwykle skazuje na porażkę, ale w świecie muzyki jest
motorem tworzenia dzieł niezwykłych, nieszablonowych, odważnych,
ponadczasowych. Tej samej, z której Peter powoli się leczył, otwierając sobie
drogę do sukcesu komercyjnego.
Pracując nad „Czwórką”
nie musiał już całościowo zajmować się ogólnym stylem. Ten wypracował sobie
przy okazji poprzedniej płyty. Tym razem wystarczyło tylko rozwinąć pomysły,
pootwierać te wszystkie dźwiękowe drzwi, odkryte i uchylone na albumie numer
trzy. Podstawę stanowił rytm, dlatego też do podziałów i motywów rytmicznych
Peter podchodził ze szczególną starannością. Postanowiłem wykasować wszystkie rzeczy z pamięci mojego automatu
perkusyjnego i wymyślić czterdzieści, może nawet pięćdziesiąt nowych
rytmicznych patentów – opowiadał później. – Zajęło mi to trochę czasu. Słuchałem dużo nieeuropejskich bitów, sporo
nagrań spod znaku Tamla Motown i tworzyłem na tej podstawie własne rzeczy.
Do perfekcji rozwinął swój patent pracy pointylistycznej, bardzo szczegółowej,
rozkładającej muzykę na części pierwsze. Na taśmach demo[5]
długo nie pojawiały się kompletne utwory, gdyż wszystkie pomysły do ostatniej
chwili stanowiły osobne ścieżki. Peter niemal całkowicie zrezygnował ze
spontaniczności, nie ufał „magii chwil”, postawił zdecydowanie na dogłębne
analizowanie koncepcji każdego utworu, dążąc do uzyskania najlepszych
rezultatów. Z drugiej jednak strony zrobił dużo, aby nie zgubić silnego
pierwiastka emocjonalnego, bez którego muzyka zawsze przecież jest niekompletna.
Bardzo skrupulatnie podszedł do układania linii wokalnych i pisania tekstów. To
tu musiał osiągnąć idealną równowagę między uczuciami, a konkretnym przekazem. Używałem różnych dziwnych dźwięków i
wrzasków, które nazywam Gabrielese – wspominał. – Często myślę, że sam nagi głos wokalisty, jeszcze bez tekstu, jest
najbardziej emocjonalny i poruszający.
Podczas sesji
towarzyszył mu stały zestaw współpracowników – m.in. Fast, Levin, Marotta i
Rhodes. Na album trafiło osiem premierowych kompozycji.
The
Rhythm of the Heat – niespiesznie rozwija się ten utwór
wprowadzając słuchacza w tajemniczy świat dźwięków, jakby z pogranicza kultur
europejskiej i afrykańskiej. Rytm, klimat i dźwięk to najważniejsze składniki
tej potężnej, znakomicie poprowadzonej kompozycji. Mroczny, odrobinę
niepokojący nastrój opowieści zostaje ostatecznie rozładowany przez gwałtowny,
narastający popis bębnów. To właśnie plemienna, bardzo gęsta partia perkusistów
stanowi kulminację utworu, który jest w gruncie rzeczy hołdem oddanym
afrykańskiemu kultowi rytmu. Także tekst przenosi słuchacza w sam środek
dzikiego obrządku. Roboczy tytuł utworu „Jung In Africa” wyraźnie sugeruje, że
słowa są wariacją na temat przemyśleń Karola Gustawa Junga, cenionego
psychologa, który w latach dwudziestych XX wieku sporo czasu spędził na
„Czarnym Lądzie” badając zwyczaje dzikich plemion. „The Rhythm of The Heat”
można rozumieć, jako próbę ucieczki od nadgorliwej, męczącej cywilizacji Europy
(Rozbij radio / nie ma tu miejsca na
głosy z zewnątrz / rozbij zegarek / nie rozedrzesz dnia na strzępy / rozbij
aparat / nie skradniesz duchów) w ramiona dzikiej, pulsującej rytmicznie
afrykańskiej dżungli (rytm mnie otacza /
rytm panuje nade mną / rytm mnie przenika / rytm zawładną moją duszą).
Dżungla jednak też potrafi być niepokojąca… W
książce „Wspomnienia, marzenia, refleksje”, opartej na wywiadach z Jungiem u
schyłku jego życia, jest opis spotkania Carla Gustava z pewnym plemieniem w
Sudanie – przybliżał genezę tekstu Gabriel. – Było to podobno tak przerażające, że tragarze Junga uciekli. Wtedy
tubylcy rozpalili ognisko wokół którego zaczęli tańczyć. Jung dołączył do nich,
po chwili przezwyciężając wstyd i zakłopotanie. Cały ten obrządek „wszedł” w
niego i szczerze go przeraził. Ostatecznie spanikował i próbował całą tę
rytmiczną machinę zatrzymać, biegał od bębniarza do bębniarza i przekupywał
ich, żeby przestali grać i rozeszli się do domów. Spodobał mi się pomysł, że
zachodni myśliciel, który rozwinął koncepcję „cienia”, został zawładnięty
własnym „cieniem”.
San
Jacinto – znów udane połączenie tradycji europejskiej z
nie-europejską, tym razem północnoamerykańską. Choć kompozycja zaczyna się
sielankowym pobrzękiwaniem syntezatorów i łagodnym śpiewem, od początku, gdzieś
między dźwiękami, czai się intrygujący niepokój. Instrumenty klawiszowe
oszczędnymi wejściami budują atmosferę. W czwartej minucie następuje decydujące
uderzenie, kompozycja dzięki pełnym patosu ciosom prostych gitarowych fraz i
monumentalnych, choć schowanych nieco plam keyboardów robi się bardzo
przestrzenna. Gabriel literacko przeniósł się z Afryki do Ameryki. Tak
opowiadał o historii czającej się w tekście: San Jacinto to góra na kalifornijskiej pustyni. Po jednej jej stronie
znajduje się Palm Springs, z klimatami a’la Frank Sinatra, basenami, polami
golfowymi, a po drugiej stronie, tak inne, indiańskie kaniony. Pieśń jest więc
mieszanką obrazów z obu tych miejsc. Kiedyś wpadłem przypadkowo na Apacza,
pracującego jako portier w hotelu w Cleveland. Wracaliśmy akurat z koncertu a
on pośpiesznie szukał taksówki. Nie panikował, ale widać było, że mu się bardzo
spieszy. Dowiedział się właśnie, że pali się jego mieszkanie i chciał jak
najszybciej się tam dostać. Postanowiłem go podrzucić. Ostatecznie, po
wszystkim, bardzo długo rozmawialiśmy. Opowiedział mi między innymi o procesie
inicjacji, jaki musiał przejść w swoim plemieniu. Polegało to na tym, że jako
młody chłopak został zaprowadzony w góry przez szamana. Szaman miał w torbie
jadowitego węża, którego w pewnym momencie sprowokował do ukąszenia chłopaka.
Poddany inicjacji młodzieniec musiał sobie od tego momentu radzić sam. Jeśli
wrócił z gór w ciągu czternastu dni, zostawał wojownikiem, jeśli nie, wiadomo
było, że nie przeżył. Oczywiście większość chłopców przeżywała inicjację. Apacz
opowiedział mi też o halucynacjach, jakie mu wtedy towarzyszyły. Był to zapewne
skutek ukąszenia.
I
Have the Touch – pierwsza na tym albumie nieco
krótsza, piosenkowa forma. Utwór określają mechanicznie brzmiące bębny, ze
smakiem użyta elektronika i interesująca produkcja dźwięku. Ciekawy, zapadający w pamięć refren, posiada
niewątpliwie potencjał radiowy. Choć muzycznie jest na pierwszy rzut oka dosyć
przebojowo, to tekst należy do tych „zaangażowanych”. To znamienne dla Gabriela
nieco satyryczne spojrzenie na ludzką naturę. W tym przypadku na tapetę poszedł
typowy dla Anglików chłodny dystans panujący w większości relacji
międzyludzkich. Peter śpiewa o chorobliwej wręcz potrzebie dotyku, stając w
opozycji do ogólnie przyjętych brytyjskich tendencji. Bohater piosenki nie
potrafi jednak przełamać barier, korzysta więc z każdej nadarzającej się
okazji, aby dotknąć choćby ręki drugiego człowieka. (Na każdym towarzyskim spotkaniu / jest „witaj!”, „jak się masz?/
Wszystkie ceremonie przedstawiania / nigdy nie przegapiłem swojej kolejki / Bez
zbędnych pytań / bez wątpliwości / moja ręka wyciągnięta / I.. mam dotyk!).
To jednak za mało, bo marzenia zdecydowanie wykraczają poza oficjalne
grzeczności, o czym Peter śpiewa pod koniec kompozycji (Czekam na kontakt / czekam na kontakt z tobą / uściśnij mi rękę /
pociągnij mnie za brodę / pogłaszcz mnie po włosach / podrap mnie po nosie /
złap za kolano).
The
Family and the Fishing Net – dłuższa, hipnotyczna konstrukcja
przepełniona orientalizmami. Gabriel wskazywał tu wpływy muzyki etiopskiej.
Nawet jak na Petera jest to dziwna kompozycja, żyjąca jakby swoim własnym
życiem, z charakterystycznym dla siebie (i tylko dla siebie) klimatem i tempem.
Tekst, celowo utrzymany w stylu poety Dylana Thomasa, opowiada o ceremonii
zaślubin, łącznie z całą jej otoczką.
Shock
the Monkey – to „kuzynka” „I Have the Touch” zarówno pod
względem dźwiękowym, jak i tekstowym. Muzycznie mniej tu mamy mechaniczności, a
więcej nieco funkowego polotu. Wyeksponowana partia basu Levina i efektownie
punktujący Marotta wiodą utwór, a główny motyw melodyczny podają oszczędnie
klawisze. Tekst znów prowokacyjny i chyba dosyć innowatorski jak na początek
lat osiemdziesiątych. Niewielu przed Gabrielem zdecydowało się na liryk o
seksie oparty na skojarzeniach zwierzęcych. Zamiast oklepanych banałów na temat
ludzkich ciał i uczuć, Peter postawił na kontrowersyjne i bezpośrednie hasło: „pokryj mnie”.
Lay
Your Hands on Me – przyczajona, umiejętnie skonstruowana
i wyważona opowieść kontynuująca wątek „dotyku” zapoczątkowany utworem „I Have
the Touch”. Zestawiono tu łagodne dźwięki keyboardów ze złowrogo grzmiącą
perkusją i powarkującą, od czasu do czasu, gitarą. Napięcie narasta aż do
finałowej kulminacji opartej na popisie Marotty i śpiewnym motywie „połóż na mnie ręce swe”. Utwór nabierze
symbolicznego znaczenia podczas koncertów, gdy Gabriel pod koniec wykonań
będzie rzucał się ze sceny na ręce publiczności… Peter: To pieśń o zaufaniu, o uzdrawianiu i poświęceniu. Czuję, że tym, co
robię muzycznie podejmuję próbę stopniowego związania się emocjonalnego z
publicznością. To taka propozycja wzajemnego zaufania. Bo przecież do czego
dąży artysta, jeśli nie do zaangażowania widza, słuchacza. Chodzi o to, aby
słuchacz, obserwator poczuł i stał się częścią doświadczenia, a nie odseparowanym
elementem. Nie przeczę, że jest to bardzo trudne, ale efekt moim zdaniem jest
mocny.
Wallflower
– ballada oparta na brzmieniu fortepianu z ładnym rozwinięciem, od oszczędnego
początku po całkiem bogate zamknięcie. Gabriel z tradycyjną dla siebie przekorą
nie napisał tekstu o miłości, który świetnie by do tej melodii pasował.
Piosenka odnosi się więc do różnego rodzaju opresji, reżimu i prześladowań. Nie
bez znaczenia pozostaje tu fakt, że Peter czynnie udzielał się już wówczas w
organizacji Amnesty International, a nieco wcześniej doszło do głośnego starcia
między Wielką Brytanią, a Argentyną o niewielki archipelag wysp, zwany
Falklandami[6]. Gabriel
był w tych sprawach na bieżąco między innymi dzięki biuletynom wydawanym przez
Amnesty International. W miejscowości w
której mieszkam żyje małżeństwo angielsko argentyńskie – opowiadał muzyk. –
Rozmawiałem z nimi w okresie tamtego
konfliktu zbrojnego. Było coś przerażającego w tym, że ci ludzie, którzy
przedtem byli zupełnie normalnymi przyjaciółmi dla Anglików, nagle, w bardzo
szybkim tempie stawali się wrogami. „Wallflower” nie ogranicza się jednak
tylko do tematyki krótkiej „wojny” brytyjsko – argentyńskiej. To wielofunkcyjny
hymn o nadziei.
Kiss
of Life – album zamyka nieobarczona żadną głębszą ideologią
radosna, rozbujana brazylijskimi rytmami piosenka o dużej brazylijskiej
kobiecie posiadającej tak potężną moc
witalną, że jest w stanie przywrócić do życia zmarłego mężczyznę.
Prawdopodobnie pocałunkiem, stąd tytuł…
*
Przysłuchując się
zawartości tej płyty trudno oprzeć się wrażeniu, że Gabriel miał świadomość na
jak rozległy, niepenetrowany dotychczas teren muzyczny wkroczył dwa lata
wcześniej. Jeśli „Trójka” określiła w dużym stopniu oryginalny styl tworzenia
muzyki pop, tak „Czwórka” udowadnia, że ów styl jest ze wszech miar
„progresywny”. To bardziej baza do odważnych wycieczek w różne dźwiękowe i
emocjonalne zakamarki świata muzyki, niż gatunkowa pułapka. Peter miał
oryginalne pomysły i równie oryginalny koncept ich materializacji, dzięki czemu
dostarczał piosenki, które mógł napisać tylko i wyłącznie on. Osiągnął więc to,
o czym marzy każdy ambitny twórca. Konsekwentnie otoczony syntezatorami i
automatami perkusyjnymi, ukierunkowany na rytmikę czerpiącą z jak
najróżniejszych części globu, stworzył po raz drugi płytę udaną od początku do
końca, odważną, ale przy tym elegancką i tradycyjnie już ciekawą fabularnie.
Typowe dla Petera mroczne opowieści dobrze równoważą teksty pełne humoru,
dzięki czemu płyta nie trąci tanim moralizatorstwem. Ponownie zabrał głos na
tematy będące artystyczną „skórką od banana”, na której o kiczowaty poślizg
niezmiernie łatwo, i ponownie uniknął wpadek. Z wyczuciem wybrał na przykład
poetyckie konstrukcje i słowa dla opowieści o afrykańskich przygodach Junga, a
to temat trudny dla formatu piosenki rockowej, łatwo tu popaść w banał, lub
tony pretensjonalne. Warto też zwrócić uwagę na fakt, że album wypełniają w
większości utwory nieco dłuższe (tylko „I Have The Touch” i „Kiss of Life” nie
przekraczają pięciu minut), co świadczy, że Peter ponownie miał ochotę na
odważniejsze majsterkowanie przy samych konstrukcjach piosenek, jakby nieco w
opozycji do płyty poprzedniej.
To prawdopodobnie
najlepszy studyjny album w dorobku Gabriela, tym bardziej szkoda, że w okresie
premiery rynek tak chłodno go przyjął. „Czwórka”, w Stanach znana jako
„Security”, trafiła do sklepów we wrześniu 1982 roku. W zestawieniu brytyjskim
spędziła szesnaście tygodni, docierając najwyżej do pozycji szóstej. Za oceanem
wydawnictwo walczyło aż 31 tygodni, ale szczytem możliwości okazało się miejsce
28. Wiodący singel „Shock The Monkey”, również nie powtórzył niezłych osiągów
„Games Without Frontiers”, docierając odpowiednio do miejsc 59 (UK) i 29 (USA).
Album ostatecznie pokrył się „złotem” w ojczyźnie muzyka i platyną w Kanadzie,
jednak Gabriel musiał pogodzić się – może z niewielkim ale jednak – regresem
komercyjnym. Poza tym pojawiło się kilka wyjątkowo kiepskich recenzji, być może
nawet najgorszych w całej twórczej historii Gabriela. Na łamach poczytnych tygodników
„New Musical Express” i „Sounds” opublikowano teksty, które nie tylko
umniejszały jakość albumu, ale do tego atakowały samego Petera. Kiedy słucha się płyty, przed oczami staje
obraz wyalienowanego artysty, pięknoducha zamkniętego w Bath jak w wieży, który
zmaga się z problemami cywilizacji, duszy i samego sedna naszej egzystencji – twierdził
dziennikarz Gavin Martin. – Gabriel
sprawia wrażenie białego liberała, trawionego poczuciem winy i
przeświadczonego, że aby tworzyć trzeba cierpieć o każdej porze dnia i nocy, i
ustawicznie skręcać się w twórczych konwulsjach. Słychać to także w muzyce, w
tej nieprzerwanej kanonadzie pompatycznej elektroniki, w tych nieprzemyślanych,
żałosnych próbach stworzenia dynamiki i nastroju.
Mnóstwo mocnych słów
padło też w tekście pióra Dava McCollougha, który tak skwitował „Shock The
Monkey”: to utwór tak pod każdym względem
przeciętny, tak średniacki, jak białe reggae, co to niby nieszkodliwe, a
zaśmieca, wycelowany prosto w listy przebojów, z odmierzoną poprawką i obleśnym
uśmieszkiem. Dostało się także samemu Gabrielowi żyjącemu w zbytku, zamożnemu, podstarzałemu i utytułowanemu
tandeciarzowi, zaskorupiałemu w kołtuństwie, zorganizowanemu w bezpiecznych
quasi – faszystowskich strukturach menadżerskich, który poci się by co parę lat
wytrzepać z siebie trochę ckliwej, słodko – faszystowskiej muzyczki.
Przykre to słowa, ale nie trzeba być ani medioznawcą, ani socjologiem, żeby
zorientować się, że były to teksty wynikające z panującej w tamtym czasie mody,
niemające wiele wspólnego z rzetelną, obiektywną oceną zawartości płyty.
Peterowi upiekło się w czasie pierwszego punkowego okresu, z lat 1976 – 1978,
ale teraz, gdy na czołówki gazet mieli wypłynąć nowi, „piękni” chłopcy, spod
znaku noworomantycznej fali, Gabriel stał się poważnym intruzem. Peter miał
tego świadomość. Przed krytyką dotyczącą
samej muzyki nie zamierzam się uchylać – mówił w jednym z wywiadów. – Ale znaczna część krytyki, jaka na mnie
spadła, jest wynikiem obecnie panującej mody[7].
Gdy tylko dziennikarze
nie poddawali się „poprawności muzycznej”, ani zawistnej chęci krytykowania dla
samej krytyki, byli w stanie bez trudu dostrzec kunszt i pomysłowość Gabriela, tak
jak choćby Simon Scott piszący dla „Melody Maker”: Tą płytą Gabriel kontynuuje swe dzieło poszerzania perspektyw muzyki
rockowej i konsekwentnie realizuje swoje pomysły śmiało przekraczające
tradycyjne granice. Folgując swej pasji, jaką są rytmy egzotyczne, osiąga
zdumiewające efekty. Chociaż nie jest to łatwa płyta, to cierpliwość jakiej
wymaga ona od odbiorcy, zostaje hojnie wynagrodzona. Talent z jakim Gabriel
realizuje swoje pomysły sprawia, że jest to jeden z najbardziej odkrywczych
albumów roku, ukazujący wielu artystom poziom, do którego mogą jedynie
pretendować.
Gabriel choć miał prawo
czuć się dotknięty niektórymi atakami prasy, czerpał z tych trudnych
doświadczeń naukę i siłę na przyszłość. Po wielu latach zapytany o swój
stosunek do recenzji odpowiedział: Zwracam
uwagę na opinie krytyków, każdy chciałby zbierać dobre recenzje. Zapamiętuje
się zwykle te słabe, albo bardzo osobiste. Jednak teraz chyba wolę być
nielubiany. Sądzę, że artyści często starają się być lubiani, bo w dzieciństwie
otrzymali za mało miłości i aprobaty. Gdy człowiek staje się starszy zaczyna
rozumieć, że to nie jest takie ważne.
Tradycyjna trasa
ruszyła jesienią ’82 w USA. Po drugiej stronie Atlantyku zespół Petera spędził
całą końcówkę roku objeżdżając kawał Stanów Zjednoczonych i Kanady. Publiczność
europejska musiała poczekać do lata ’83, gdyż dopiero w lipcu Gabriel pokazał
się na Starym Kontynencie występując na kilku festiwalach we Francji, Belgii i
we Włoszech. We wrześniu wreszcie pojeździł trochę po ojczyźnie, jesienią
prezentował się fanom krajów z zachodniej Europy, ale już nie jako festiwalowy
gość. Repertuar
wieczorów zwykle prezentował się następująco:
Rhythm of the Heat / I Have the Touch / Not One of Us
/ The Family and the Fishing Net / Shock the Monkey / Family Snapshot /
Intruder / Games Without Frontiers / Humdrum / Lay Your Hands on Me / Solsbury Hill
/ I Don't Remember / San Jacinto / On the Air / Biko / Here Comes the Flood /
Across The River / Milgram's 37
Paul Wiffen z
„Electronics & Musics Makers” przygotował szczegółową relację z
londyńskiego koncertu zorganizowanego na stadionie Selhurst Park we wrześniu
’83. Tekst, choć nieco chaotyczny, pozwolę sobie zacytować w obfitym
fragmencie, gdyż jak sądzę całkiem nieźle oddaje atmosferę ówczesnych koncertów:
Tłum obficie wypełnił obiekt klubu
Crystal Palace. Ludzie w trakcie występu supportów, grup Gaspar Lawal i The
Undertones, wylegiwali się w promieniach słońca. Wszyscy mieli świadomość na
kogo czekają. Wieczorem pojawiły się wreszcie legendarne transparenty z napisem
„Gabriel jest bogiem”. Peter i jego ekipa wkroczyli na scenę o godzinie 8:40,
tuż po zachodzie słońca, rozpoczynając od „Across The River”. Ciche zakończenie
tej kompozycji zostało przerwane przez muzyków mocnym uderzeniem w postaci
wstępu do „I Have the Touch”. W trakcie refrenu tej piosenki Gabriel śpiewając
o potrzebie kontaktu i dotyku ściskał dłonie publiczności, a także członków
swojego zespołu. „Not One Of Us” podtrzymał agresywny nastrój także dzięki
publiczności, która głośno skandowała refren. „The Family and the Fishing Net”
przyniósł wyraźną zmianę nastroju, a Gabriel skradał się monotonnie recytując
intrygujący tekst na tle mocnego tła muzycznego, opartego głównie na
samplowanych dźwiękach syntezatora Fairlight. Chórki dołożyła reszta grupy
śpiewając z niemalże liturgiczną emfazą. Tony Levin użył bezprzewodowej
klawiatury, aby zagrać linię basu, odkładając chwilowo swojego Chapman Sticka.
Cichsza część środkowa zaprezentowana przez Gabriela na siedząco u skraju sceny
elektryzowała. Na początku „Shock The
Monkey” Gabriel zniknął ze sceny, a gdy na nią powrócił był znów innym
człowiekiem. Zaczął „małpować małpę”, używając radiomikrofonu mógł
nieskrępowanie przemieszczać się po całej scenie. Dla kontrastu, wykonując
„Family Snapshot” zasiadł do fortepianu, śpiewał na siedząco do tradycyjnego
mikrofonu, tak jakby charakter piosenki zmuszał do rezygnacji z wszelkich
komplikacji. Zresztą utwór ten okazał się jednym z najbardziej wzruszających
fragmentów koncertu. Bas kontrapunktował melodię w pięknych, bardzo osobistych
pasażach, a w szybszych fragmentach pełna moc zespołu podkreślała napięcie i
nieuchronność zabójstwa. „Intruder” znów ukazał Gabriela jako króla rytmu,
który perkusyjnym patentem kreuje atmosferę grozy i napięcia. Samplowane
dźwięki drapania i stukania, a także szarpane akordy gitarowe Davida Rhodesa
złożyły się na nieprzyjemne tło dla niepokojącego śpiewu. Tak skonstruowana
całość umiejętnie wytrącała z równowagi. Końcowe pogwizdywanie powodowało
uczucie mrowienia na plecach. „Humdrum” rozpoczął się dosyć niewinnie, ale
wyrósł w całkiem potężną epicką opowieść, a to głównie dzięki Larry’emu
Fastowi, który budował orkiestrowe tekstury na elektrycznym pianinie i smykach
Prophet. Wtedy przyszedł czas największej niespodzianki wieczoru. Od początku
koncertu tuż obok zestawu Jerry’ego Marotty stała dotychczas nieużywana perkusja.
Teraz jednak, przy okazji utworu „Lay Your Hands on Me” miała zostać użyta.
Gabriel wyjaśnił, że istniało ryzyko iż Marotta nie będzie mógł wystąpić z
powodu kontuzji pleców, a Phil Collins zgodził się go zastąpić. Ostatecznie
Marotta mógł wystąpić, ale Phil pojawił się mimo to. Piosenka okazała się
szczytowym fragmentem koncertu. Wyrosła z dźwięków marimby, powoli budowanego
wokalu, syntezatorów i partii gitarowych aż do ekstatycznego finału i refrenu
wyśpiewanego wspólnie przez zespół i publikę. Zapanowała atmosfera niemalże
religijnego uniesienia kierowana przez Gabriela, niczym przez Mesjasza. „Solsbury
Hill” podtrzymało tę atmosferę, gdyż fani zaśpiewali każde słowo za wokalistą,
jednak optymizm i wspólnota zostały rozmyślnie rozwiane przez surowy „I Don’t
Remember”. Obraz pozostawionej samej sobie jednostki został też przedstawiony w
piosence „San Jacinto”, opowiadającej o indiańskiej inicjacji. Partia
syntezatora Fairlight została tu nieśpiesznie wzmocniona za pomocą punktującego
basu. W finale kompozycji Peter został sam na scenie, akompaniowały mu tylko
nieziemskie tła syntezatorów. Podświetlało go zaledwie jedno białe światło
umocowane w podłodze tuż pod jego stopami. Po czym wszystko – głos,
syntezatory, światło – nagle zgasło. Podstawowy set został zakończony. Ten
ostatni, monumentalny obraz utrzymywał się w pamięci aż do początkowych
arpeggiów „On The Air”, którym zespół powrócił na scenę, by bisować. Na chwilę
zapanowała atmosfera ogólnej zabawy, ale po kilku minutach zespół znów opuścił
scenę. Na kolejny bis Gabriel wrócił już w bardziej ponurym nastroju i gdy
tylko Collins z Marottą zaczęli wybijać afrykański rytm kompozycji „Biko”, on
wyjaśnił powody organizacji tego koncertu. Dochód z biletów przeznaczony był
bowiem na rzecz organizacji Lincoln Trust, której celem jest walka z
Apartheidem. „Możesz zgasić świeczkę, ale nie ugasisz ognia” zaśpiewała cała
widownia, jak jeden mąż, powróciła atmosfera religijnego uniesienia, ale tym
razem z podtekstem walki z politycznym uciskiem. Po wybrzmieniu ostatnich
dźwięków „Biko” Peter powiedział: „teraz do was należy decyzja, co z tym
zrobicie”, a fani ciągle śpiewali, choć muzycy opuścili już scenę. Głośne
nawoływanie o więcej nie poszło na marne, bo grupa po chwili wróciła w jeszcze
liczniejszym składzie, z dodatkowym perkusjonistą Allanem Schwartzbergiem. W
tym poszerzonym składzie grupa wykonała płomienny rytmicznie „Kiss of Life”,
który zabrzmiał zdecydowanie mocniej niż na płycie. Brawa i owacje trwały
bardzo długo.
Po raz pierwszy z
koncertowych wykonań zmontowano płytę. „Plays Live”, pierwsze wydawnictwo „z
oklaskami”, ukazało się w dwóch wersjach – w pełnej, dwupłytowej i tak zwanej
„Highlights” (Skrótowej). Szczególnie zestaw „pełny”, złożony z szesnastu
piosenek, trwający niemal dokładnie półtorej godziny, to bardzo ciekawy i dużo
mówiący o Gabrielu dokument koncertowy. Na repertuar złożyły się przede
wszystkim kompozycje z „Trójki” (6 piosenek) i „Czwórki” (5 piosenek), czyli
albumów najbardziej udanych. Dwa pierwsze studyjne wydawnictwa dostarczyły
zgodnie po dwie piosenki, a zestaw uzupełnia jedna premierowa kompozycja – „I
Go Swimming”, oryginalnie przewidziana na „Czwórkę”. Mimo, że nagrania pochodzą
z trasy promującej ostatnie dzieło studyjne, jest to też całkiem sprawna
przekrojówka, ciekawy obrazek całego solowego dorobku Petera. Gdyby znalazły
się na niej „Games Without Frontiers”, „Lay Your Hands On Me” i „Here Comes The
Flood” (wszystkie trzy pojawiały się wówczas w secie koncertowym) można by
nawet pokusić się o etykietkę „The Best of…”. Zespół nie szaleje aranżacyjnie,
Gabriel ewidentnie kontynuuje genesisową tradycję starannego wykonywania
studyjnych wersji. O tym, że mamy do czynienia z koncertem przypomina przede
wszystkim nieco inny dźwięk i brawa publiczności. Trochę szkoda, że tak
niewiele tu tych koncertowych atrybutów, bo całość sprawia wrażenie nieco
sterylne. Niewykluczone, że powodem tego stanu rzeczy są liczne dogrywki i
poprawki studyjne. Większość partii
została później na nowo nagrana już w studio – przyznał po latach David Rhodes. – Ludzie
nie lubią przyznawać, że poprawiają na przykład wokale już w studio. A to
przecież nie jest nic takiego, bo gdy zgrywasz wokal koncertowy, dźwięk jest
bardzo często po prostu fatalny, nie do zaakceptowania. O komicznych wpadkach i
pomyłkach już nie wspominając. Rhodes nie precyzował które partie, czy
utwory doczekały największego studyjnego remontu i zapewne przesadził nieco
mówiąc, że niemal wszystkie, ale
faktem jest, że płyta „Plays Live” rzeczywiście brzmi jak koncertowo – studyjny
kompromis.
*
Początek lat
osiemdziesiątych miał przynieść nową jakość w życiu Gabriela. Sukces „Trójki”
zaowocował odpowiednim zastrzykiem gotówki i upragnionym spokojem duszy,
niewątpliwie zmęczonej walką o ponowne zaistnienie na rynku muzycznym. Zapanowała
stabilizacja, która zawsze jest dobrym podłożem do kolejnych zmian,
podejmowania wyzwań. Jednym z nich był opisany już wcześniej festiwal WOMAD.
Drugi krok naprzód stanowić miała przeprowadzka do większego domu i zarazem
większego, lepiej wyposażonego „domowego” studia (1981 rok). Niestety, dla
rodziny zmiana ta miała przynieść więcej problemów niż korzyści. Jill w nowym
domu czuła się źle, a Peter jak na złość dla niej, świetnie czuł się w studio,
w którym spędzał coraz więcej czasu, codziennie na długie godziny izolując się
od bliskich. To był początek rozłamu, pierwsza od kilku lat poważna rysa na
małżeństwie, która niebawem miała doprowadzić do separacji, a w perspektywie
kilku następnych lat, do rozwodu.
Sytuacja, jaka
zapanowała u Gabrielów zadziwiająco przypominała proces rozstania Phila
Collinsa z jego pierwszą żoną Andreą[8].
Peter w 1981 roku, podobnie jak Phil kilka lat wcześniej, zaczął przejawiać
syndromy pracoholizmu. Ilość projektów i godzin spędzanych w „muzycznym
świecie” chwiały domową równowagą życia prywatnego, które najzwyczajniej w
świecie powoli przestawało istnieć. Zapewnienia o tym, że rodzina jest
najważniejsza coraz mocniej rozmijały się z rzeczywistym stanem rzeczy. A
faktem jest, że życie z Peterem nigdy nie było łatwe. Ciekawie ujął to
znajdujący się dosyć blisko wydarzeń dziennikarz Chris Welch, tak pisząc w
książce „The Secret Life of Peter Gabriel”: Wszystkie
najważniejsze kobiety w życiu Petera musiały umieć znaleźć dla siebie miejsce w
ciągle rozwijającym się wszechświecie Gabriela. Powinny też pogodzić się z
faktem, że są orbitującymi wokół niego satelitami dostarczającymi ciepło i
światło, bez szans na nawiązanie pełnego kontaktu. Jill długo godziła się
na rolę „orbitującej satelity”, ale wzmożona aktywność jej męża znów doprowadziła
ją do skraju emocjonalnej przepaści. Peter zbliżył się do publiczności, przed
którą coraz częściej i odważniej demonstrował
własne uczucia, ale to czego udało się dokonać Gabrielowi artyście na scenie,
nie udało się Gabrielowi mężowi w jego własnym domu. Angielskie hamulce
emocjonalne trzymały ciągle zbyt mocno.
Proces rozkładu
małżeństwa rozpoczął się na początku 1982 roku, gdy Peter poleciał na kilka dni
do Stanów Zjednoczonych, aby zaprezentować nowe taśmy demo w siedzibie firmy
wydawniczej. Jill wykorzystała ten czas na ukojenie smutku w ramionach innego
mężczyzny. Podobnie jak w 1973 roku skierowała swoje uczucia w kierunku bardzo
bliskiego współpracownika Gabriela – producenta i inżyniera dźwięku Davida
Lorda. Sprawa bardzo szybko wyszła na jaw i tym razem nie rozeszła się po
kościach, stanowiąc swoisty prolog długiego i przykrego rozwodu. Romans Jill z
Lordem ćmił się słabiutkim światełkiem w okresie przygotowań festiwalu WOMAD,
nie przerodził się w poważniejszy związek, ale trwał ostatecznie kilka lat.
Coraz bardziej zagubiona pani Gabriel na początku 1983 roku spakowała walizki i
wraz z córkami wyniosła się do innej miejscowości. Peter nie pozostawał dłużny
żonie. W tamtym okresie rozkwitał jego romans z popularną amerykańską aktorką
Rosanną Arquette, którą poznał dzięki reżyserowi Martinowi Scorsese. Celem jego
ówczesnych kontaktów z tym wybitnym filmowcem było ustalenie szczegółów
współpracy nad obrazem „Ostatnie Kuszenie Chrystusa”[9].
Znajomość z Arquette przydarzyła się niejako przy okazji.
Blisko dekadę młodsza
od Petera, Rosanna Lauren aka Arquette urodziła się w sierpniu 1959 roku w
Nowym Jorku. Talent aktorski odziedziczyła po ojcu, Luisie – wziętym aktorze i
reżyserze. Już jako dziecko grywała małe rólki pod okiem ojca. W przyszłości
miała zasłynąć jako bardzo ekspresyjna, odważna aktorka, umiejętnie balansująca
między ambicją, a komercją. Długo utożsamiano ją ze sceną niezależną, ale gdy w
1985 roku zagrała w filmach „Po godzinach” i „Rozpaczliwie poszukując Susan”
stała się postacią rozpoznawalną w całym cywilizowanym świecie. Jej związek z
Peterem nie był pierwszym przejawem słabości do świata muzyki. Okres jej
wczesnego dzieciństwa przypadł na czas rewolucji hipisowskiej, która miała
spory wpływ na jej sposób bycia i postrzeganie świata, podobnie jak rozbujane
rockowymi rytmami lata siedemdziesiąte. Jednym z jej pierwszych stałych
partnerów był Steve Porcaro, klawiszowiec zespołu Toto[10].
Rosanna raczej nie
miała problemów z okazywaniem uczuć, brytyjski chłód był jej obcy, podobnie jak
dziwna niekonsekwencja charakteryzująca Jill. Peter miał prawo ulec urokowi
przebojowej aktorki, prawdopodobnie dostrzegał w niej ucieleśnienie własnych
dążeń – osobę wyzwoloną, otwartą, komunikatywną. Gdy więzy między panną
Arquette, a Gabrielem powoli zacieśniały się, Jill w odruchu desperacji podjęła
próbę samobójczą. Pewnego wieczoru wsiadła do samochodu zabierając ze sobą
woreczek leków i udała się na wzgórze Solsbury. Trudno przewidzieć, czy
zażyłaby leki, gdyby dotarła na miejsce… na szczęście nie dotarła, gdyż droga
prowadząca do wzgórza okazała się zamknięta. Zapora drogowa pomogła jej
odzyskać trzeźwość umysłu i porzucić pomysł targnięcia się na własne życie. Pomyślałam, że to jakiś znak – wspominała
później. – Byłam przerażona, bałam się
Boga. To był mój pierwszy i ostatni zamiar samobójczy.
Związek Petera z
Rosanną początkowo funkcjonował na odległość, ale gdy Rosanna przeniosła się do
Europy sprawy przybrały realniejszych kształtów. Mimo to, Peter nie poddał
swojego małżeństwa. Wakacje roku 1983 spędził z kochanką na wyspie Antigua, ale
tuż po wspólnym odpoczynku zadecydował, że musi wrócić do Jill, choćby tylko ze
względu na dzieci. Zwaśniona para podjęła nawet terapię małżeńską, którą
niestety trzeba było zawiesić, gdyż Peter niebawem wyjechał w długie tournee.
Próba posklejania małżeństwa spaliła więc na panewce. W 1984 roku Jill
zamieszkała wraz z Malenie i Anną u swoich rodziców w Szkocji. Mimo
upływających miesięcy (a nawet lat) sprawy nie przestawały się komplikować. Gdy
Rosanna przerwała romans z Gabrielem, zawierając związek małżeński z
producentem i kompozytorem Jamesem Newtonem Howardem, Peter zorganizował
spotkanie w Nowym Jorku, na którym cała zainteresowana czwórka miała się
wreszcie dogadać. Kolacja w jednej z nowojorskich restauracji nie przyniosła
jednak oczekiwanych rezultatów, a Jill, która jechała tam z największymi
obawami, przez wiele lat źle wspominała konfrontację z Rosanną. Tamten wieczór kojarzy mi się z bardzo
intensywnymi, histerycznymi wspomnieniami – przyznała później.
Kolejną poważną rotację
na tej „uczuciowej ruletce” przyniósł rok 1987. To wtedy definitywnie rozpadło
się szesnastoletnie małżeństwo Petera z Jill, a także dwuletni związek Rosanny
z Newtonem Howardem. Gabriel i Arquette odnowili intensywną znajomość, która
miała trwać tym razem aż do początku lat dziewięćdziesiątych. Trudno nie ulec
wrażeniu, że przez całe lata osiemdziesiąte w życiu prywatnym Petera panował
bałagan, którego nijak nie potrafił uporządkować[11].
Jak sądzę relacje międzyludzkie, a w
szczególności te z kobietami, to jedna z najbardziej zagmatwanych części mojego
życia – podsumował w 1992 roku. – Wiele
spraw w moim życiu potoczyło się niewiarygodnie dobrze. Mam tu na myśli pracę i
karierę artystyczną. Natomiast jeśli chodzi o związki, jest tu sporo do
poprawienia. Mam za sobą rozbite małżeństwo, po którym wdałem się w kolejny
związek, także zakończony rozpadem. Terapia, jaką rozpocząłem po rozstaniu z
Jill trwała pięć lat. Cały ten proces był dla mnie bardzo istotny, pozwolił mi
spojrzeć na wszystkie te sprawy z odpowiedniego dystansu. Pojawiły się we mnie
uczucia, do których wcześniej nie umiałem się przyznać, jak złość i agresja.
Rosanna nieczęsto
opowiadała o związku z Gabrielem, jednak w kilku wywiadach z początku lat
dziewięćdziesiątych zdarzało się jej naświetlać kulisy dziesięcioletniego
romansu: Peter i ja mieliśmy długoletni,
burzliwy romans, który okazał się bardzo bolesny dla wielu osób, wliczając w to
w jego żonę. Przez trzy lata mieszkaliśmy razem w Anglii. Najważniejszy w tym
wszystkim był on, jego życie, jego świat. Mieliśmy sporo nieporozumień i
oddalaliśmy się od siebie zmierzając w innych kierunkach. Straciliśmy na pewien
czas kontakt, ale później udało się wszystko poskładać i wróciliśmy do siebie.
U mężczyzn najbardziej denerwuje mnie dystans i pracoholizm. Nie twierdzę, że
praca to zła rzecz, ale nienawidzę, gdy praca zajmuje miejsce związków
emocjonalnych. Prawdziwy związek to nie jest tylko radosny taniec w świetle
zachodzącego słońca, tu chodzi o to, aby iść razem, ramię w ramię, przez całe
to życiowe bagno. To jest rzeczywistość. Wiem, że czasami trudno jest
zrezygnować z fantazji, ale na pewno trzeba spróbować połączyć je z
rzeczywistością.
Między 1982 a 1987
rokiem Peter pozostawał uwikłany w mniejszym lub większym stopniu w dwa
związki. Od roku 1987 kontynuował romans z Rosanną. Ten zakończył się
definitywnie pięć lat później, niedługo po publikacji krępujących fotografii
nagiej Arquette w magazynie „Playboy”. Tamte
zdjęcia nie były robione dla „Playboya” – tłumaczyła później aktorka. – To były zupełnie niewinne fotki zrobione na
własny użytek, a nie dla prasy. Zostały sprzedane bez mojej zgody. Czułam się
wtedy jakby mnie ktoś zgwałcił. Ludzie często mnie wówczas pytali dlaczego się
rozebrałam, a ja po prostu pływałam w morzu. Podobno afera z nagimi
zdjęciami stanowiła symboliczną kroplę przelewającą czarę goryczy dla tego, w
gruncie rzeczy, nieudanego związku.
Mimo nieustannego
uwikłania w życiu prywatnym, Peter przez cały ten czas bardzo dobrze
funkcjonował jako kompozytor i piosenkarz. Między 1985 a 1993 rokiem miały
powstać jego najpopularniejsze albumy.
[1] Działo się to tuż po zakończeniu
nagrań „Face Value”, solowego debiutu Collinsa, produkowanego właśnie przez
Padghama.
[2] Celowo zaznaczam, że chodzi o
lata osiemdziesiąte. Dziś, na początku drugiej dekady XXI wieku, niemal cały
cywilizowany świat żyje na kredyt, więc teza o zgodności rachunków „tu” i
„teraz” przestała być chyba aktualna.
[3] W dodatku całego. W Milton Keynes
pojawił się też „na chwilę” (na bisy) Steve Hackett, który opuścił Genesis dwa
lata po Gabrielu, w roku 1977.
[4] Genesis mieli wówczas w zwyczaju
łączenie wstępu „Dancing With the Moonlit Knight” (pierwsze półtorej minuty) z
„The Carpet Crawlers”.
[5] Tych w pewnym momencie było aż
27. Każda z nich trwała około 15-16 minut.
[6] Z tego samego powodu rok
wcześniej dostało się premier Margaret Thatcher od Rogera Watersa na albumie
Pink Floyd „The Final Cut”. Maggie, cośmy
uczynili…
[7]
Wracając
jeszcze do osoby agresywnego recenzenta pisma „Sounds” Dava McCollougha, warto
też pamiętać, że zwracał on na siebie uwagę „odważnymi” sądami, ale niestety
rzadko kiedy były to sądy prawdziwe i trafione. Dla przykładu przytoczę
fragment jego tekstu na temat Depeche Mode z 1981 roku: Depeche Mode są bardzo skrępowani. Indywidualnie, bo wyglądają jak
staruszkowie, i muzycznie, ponieważ ich syntezatory i celowy pop swing razem
nie trzymają się kupy. To bardzo zimny zespół i nieudane przedsięwzięcie.
Wszystko na świecie prędzej czy później się rozpadnie – Depeche Mode zapewne
prędzej. Delikatnie mówiąc, recenzent nie trafił z przepowiedniami…
[8] Szczegółowo opisałem tamte
wydarzenia w książce „Phil Collins. Człowiek orkiestra” (2008, GAD Records)
[9] Kontrowersyjny film i muzyka
Gabriela napisana na potrzeby ścieżki dźwiękowej miały powstać ostatecznie
dopiero pod koniec dekady.
[10] Mimo to, ich przebój „Rosanna” z
roku 1982 podobno nie ma z nią nic wspólnego. Ciekawy zbieg okoliczności.
[11]
Opisując sytuację prywatną byłem zmuszony wybiec nieco w przyszłość. Zrobiłem
to celowo, gdyż uważam, że przedstawione tu wydarzenia są ważne (choćby w
perspektywie treści albumu „Us” z 1992 roku), ale z drugiej strony nie
chciałem, aby rozbite na kilka cząstek, co jakiś czas odrywały Czytelnika od
sedna sprawy, czyli od muzyki.
Subskrybuj:
Posty (Atom)