sobota, 28 lipca 2012

Filmowy klimat plus rockowa energia czyli Daniel Bloom we Wrocławiu

(od prawej - (siedzą) Daniel Bloom, Joanna Prykowska, Tomek Makowiecki)

Gdy rozmawiałem z Danielem Bloomem, dobę przed wrocławskim koncertem, na pytanie o oczekiwania odpowiedział: Sam jestem ciekaw, zobaczę co z tego wyjdzie. Nie chciałem zrobić typowego koncertu z muzyką filmową, bo to się różnie kojarzy. Jest specjalny odbiór muzyki filmowej, ludzie lubią słuchać takich rzeczy w filharmoniach, wygodnie sobie usiąść, a ja gram taką muzykę filmową, którą można nazwać normalną muzyką i wykonać z normalnym zespołem. I choć ludzie, nawet mimo braku krzesełek, i tak usiedli - Bloom dopiął swego. Zagrał koncert o takim ładunku energetycznym, że niejeden skład rockowy mógłby tylko pozazdrościć.

Zespół Daniela Blooma zagrał 80 minutowy set przekrojowy, w którym obok najbardziej znanych tematów z filmów "Wszystko co kocham" i "Tulipany", publiczność usłyszała także starsze utwory z płyt Physical Love - "Kallafiorr" i "SOS Kosmos". Bloom postawił na swoim. Koncert zdecydowanie żył swoim życiem. To nie była "klimatyczna prezentacja" muzyki filmowej kojarzonej często z tłem filmowych scen i obrazów. To był energetyczny koncert z krwi i kości, zagrany precyzyjnie w dobrym tempie, z dobrze zbudowaną dramaturgią. Zespół, choć zmontowany naprędce, najwyraźniej zdążył zgrać się podczas przedkoncertowych prób. Muzycy mieli ledwie kilka dni na zapoznanie się i ogranie materiału. Tym bardziej cieszy fakt, że uniknęli wpadek i "rozjazdów".

Muzyka Blooma choć naładowana elektroniką ujmuje przede wszystkim przekazem emocjonalnym. To uczucia są spoiwem tych kompozycji. Pewnie dlatego różnorodne stylistycznie utwory złożyły się w jeden wielobarwny dźwiękowy pejzaż. Eleganckie, jazzujące tematy z "Tulipanów" umiejętnie przeplatały się z nostalgiczno - ambientowymi kompozycjami z "Wszystko co Kocham". Zadziwiająco dobre wrażenie robiły też utwory z "Kallafiorra" i "SOS Kosmos". Szczególnie te "bloomowe" starocie pamiętające jeszcze czasy Physical Love porywały mocą i energią. Już otwierające koncert wykonanie "Airport" udowodniło jak duży potencjał tkwi w tych najstarszych kompozycjach.

Sporo dobrego wniosła para wokalistów. Kilka utworów zaśpiewała - znana z Joanna & the Forest - Joanna Prykowska, trzy lub cztery tematy wyśpiewał Tomek Makowiecki. Oboje wykazali się niezłym wyczuciem bloomowych nastrojów. 

Jeżeli będzie okej, w takim sensie energetycznym, to może ten występ pociągnie za sobą dalsze decyzje i wtedy być może pogram trochę więcej koncertów - mówił Bloom dobę przed wyjście na scenę. Schodząc ze sceny po występie sprawiał wrażenie zadowolonego i z brzmienia, i z gorącego przyjęcia przez całkiem liczną publiczność. Czy to był wystarczająco mocny sygnał dla Blooma, że warto pomyśleć o trasie koncertowej, albo chociaż regularniejszym występowaniu przy okazji festiwali? Dobrze by było, bo ta muzyka naprawdę świetnie funkcjonuje na żywo, a Bloom, choć trudno nazwać go typowym frontmenem, całkiem nieźle spisał się w roli muzycznego lidera sceny. 

Na tę chwilę wiadomo tylko, że zarówno nowy film Jacka Borcucha pod tytułem "Nieulotne", jak i ścieżka dźwiękowa są już gotowe, ale premiery należy spodziewać się dopiero na początku przyszłego roku. Udało mi się wyciągnąć od Blooma kilka szczegółów nt tej nowej muzyki.

Już pierwsze próby zmierzenia się z materią pokazały, że „Nieulotne” nie jest w stanie przyjąć melodii. - Opowiadał kompozytor. - Ona spłyca i spłaszcza historię. Chcieliśmy uzyskać kompletnie inny efekt. Zapragnęliśmy inaczej to opisać. To jest muzyka dużo bardziej mroczna, minimalna. Granicząca wręcz z odgłosami. Zupełnie nie miałem problemu, żeby odciąć się od tego, co w muzyce najbardziej kocham – od harmonii. Musiałem właśnie tę harmonię zburzyć, rozebrać i spróbować ją w jakiś niedoskonały sposób złożyć, żeby była chropowata i działała na podświadomość w sposób niepokojący.

Pełen zapis blisko 40-minutowej rozmowy z Danielem Bloomem już niedługo w magazynie Kontury.

czwartek, 26 lipca 2012

20 lat po hiszpańskim srebrze


 
8 sierpnia minie dwadzieścia lat od pamiętnego finału piłkarskiego turnieju olimpijskiego w Barcelonie. Polska drużyna pod wodzą trenera Janusza Wójciak przegrała po dramatycznym boju 2:3, ale i tak wracała z Hiszpanii z podniesioną głową. To był ostatni jak dotąd tak duży sukces polskiego piłkarstwa.
 
 HISZPANIA - POLSKA

Kadra olimpijska Kazimierza Górskiego z igrzysk w 1976 roku przywiozła srebrne medale. Rozpieszczeni sukcesami polscy kibice nie doceniali jednak tamtego sukcesu. Przeważały głosy rozczarowania, a piłkarze nie zostali ciepło przyjęci po powrocie do kraju. Poirytowany Górski powiedział wówczas, że chciałby dożyć chwili, kiedy polscy piłkarze powtórzą "srebrny" wynik, albo chociaż wystąpią na igrzyskach. Ton tamtych słów jednoznacznie sugerował, że trener ma duże wątpliwości, czy jego życzenie się spełni.

Przyszłość pokazała, że obawy Górskiego były uzasadnione. Srebro z Montrealu na kilkanaście lat miało zostać ostatnim sukcesem olimpijskim naszych piłkarzy. Sytuację miała zmienić dopiero akcja "Barcelona". Jej początek sięga 1989 roku.

AKCJA BARCELONA

Piłkarska selekcja, której podjęli się trenerzy Wójcik i Janas, rozpoczęła się w 1989 roku. W tamtym czasie powstała także Fundacja Piłkarskiej Reprezentacji Olimpijskiej (inicjował ją inż. Henryk Loska), która miała gromadzić fundusze na stypendia, premie i organizację obozów. Zespół złożony z osiemnastoletnich wówczas piłkarzy zadebiutował w sierpniu 1989r. zwycięskim 2:0 meczem z Bułgarią. Początek obiecujący, ale droga na igrzyska była naprawdę długa i wyboista.

Budowana spokojnie i mądrze drużyna, z którą od początku wiązano duże nadzieje, jak burza przeszła przez grupę eliminacyjną (dwukrotnie pokonując Anglię, Irlandię i Turcję), coraz mocniej rozbudzając apetyty na sukces. Zimny kubeł na głowy "olimpijczyków" wylali dopiero Duńczycy aplikując podopiecznym Wójcika pięć bramek. Miało to miejsce w marcu 1992 r, więc ledwie kilka miesięcy przed igrzyskami. Mimo przegranego dwumeczu z Danią, Polacy zdobyli przepustki do Barcelony, ale atmosfera wokół zespołu nie była już tak dobra.

Kolejny cios spadł na drużynę tuż przed olimpiadą. Polskie gazety podały niesprawdzoną informację, jakoby kilku piłkarzy miało podwyższony poziom testosteronu i zasugerowano, że w zespole używa się niedozwolonych środków dopingujących. Sprawa na szczęście rozeszła się po kościach, choć jej echa towarzyszyły ekipie jeszcze podczas pierwszych meczów turnieju olimpijskiego.

POLONIA DEMOLEDOR

Atmosfera może nie była najlepsza, ale zespół zdawał się tym w ogóle nie przejmować. Od pierwszego meczu starał się grac "swoje". 2:0 z Kuwejtem jeszcze nikogo nie rzuciło na kolana, ale zdemolowanie mistrzów Europy U-21 Włochów (w składzie m.in. wschodzące gwiazdy Albertini i Melli) 3:0 było jednoznacznym sygnałem, że Polacy mogą w turnieju zajść bardzo daleko. Tamte pierwsze mecze pokazały, że w składzie nie ma słabych ogniw, zespół jest poukładany i zgrany. Kręgosłup drużyny tworzyli bezbłędny i efektowny bramkarz Aleksander Kłak, trzymający w ryzach obronę Tomasz Łapiński, mózg i serce drużyny Jerzy Brzęczek oraz bramkostrzelny Andrzej Juskowiak. Obok nich brylowali szybcy i przebojowi Koźmiński i Adamczuk, pracowici i nieźli technicznie Świerczewski i Staniek, a także niezwykle trudni do przejścia Wałdoch i Jałocha. W drugiej części turnieju miał się odblokować także znakomity Wojciech Kowalczyk.

Drobna zadyszka zdarzyła się dopiero w ostatnim grupowym meczu z USA, który podopieczni Wójcika zremisowali 2:2 tracąc pierwsze punkty i bramki. W 1/4 finału Polacy uporali się z Katarem, a w półfinale rozbili w pył drużynę australijską. Podopieczni Wójcika dali istny koncert gry, pakując graczom z Antypodów (w bramce rozpoczynający karierę Mark Bosnich) sześć bramek. Tamten mecz był popisem skuteczności pary napastników – Juskowiaka (3 gole) i Kowalczyka (2 gole i 2 asysty). "Polonia Demoledor" – pisały hiszpańskie media po tamtym meczu.

FURIA ESPANOLA

Gdy Polacy demolowali w półfinale Australijczyków, mecz z trybun Camp Nou obserwowali pierwsi finaliści turnieju olimpijskiego Hiszpanie. Gospodarze dwie godziny wcześniej gładko 2:0 uporali się z Ghaną. W meczu o złoto miały więc zmierzyć się dwie zdecydowanie najlepsze i najefektowniejsze ekipy olimpiady.
Finał zaplanowano na 8 sierpnia na godzinę 20:00. Areną spotkania było oczywiście słynne Camp Nou w Barcelonie. Upalny wieczór, parne, duszne powietrze nikomu nie ułatwiały zadania. Hiszpanie przystępowali do meczu w najmocniejszym składzie (m.in. Ferrer, Guardiola, Luis Enrique) i typowym dla siebie ofensywnym ustawieniu 3-4-3. Polacy mieli mniej szczęścia. W półfinale stracili dwóch zawodników dobrze spisującej się drugiej linii - Adamczuka (kartki) i Świerczewskiego (kontuzja). W ich miejsce pojawili się Dariusz Gęsior i Andrzej Kobylański, solidni ale mniej wartościowi, niż piłkarze pierwszego składu.
 
Mimo, że to Polacy słynęli ze świetnej ofensywy (15 goli w drodze do finału) a Hiszpanie z bezbłędnej defensywy (nie stracili żadnej bramki!) to gospodarze od pierwszych sekund ruszyli z furią do ataku, a podopieczni Wójcika popisywali się skuteczną obroną. Już pierwsze fragmenty meczu pokazały, że będzie to mecz bardzo szybki, atrakcyjny dla kibiców. Niesieni dopingiem blisko stu tysięcy kibiców, podopieczni trenera Vicente Miery raz po raz szarżowali na bramkę Aleksandra Kłaka. Szczególnie niebezpieczni byli Alfonso Perez i Quico (w późniejszych latach znany po prostu jako Kiko) wspierani przez, już wówczas świetnie rozgrywającego Guardiolę, dynamicznego i bardzo szybkiego Ferrera (dwaj ostatni byli świeżo upieczonymi klubowymi mistrzami Europy) i zadziornego Luisa Enrique. Polska linia obrony miała naprawdę dużo pracy.

Biało czerwoni skutecznie i szczęśliwie się bronili, a po 25 minutach gry zdołali ostudzić zapędy rywali i przenieść ciężar gry dalej od własnej bramki. Między 30 a 40 minutą dwukrotnie za sprawą dobrych kontr byli bliscy objęcia prowadzenia. Niestety w obu przypadkach Wojciechowi Kowalczykowi zabrakło precyzji. Napastnik warszawskiej Legii zrehabilitował się w 45 minucie spotkanie. Wtedy to po dalekim wykopie Kłaka przysnęła obrona Hiszpanów, pomylił się Lopez, który pozwolił uciec z piłką Kowalczykowi, a ten pewnym strzałem w długi róg pokonał Toniego. Polacy na przerwę schodzili z jednobramkowym prowadzeniem.

Gospodarze wyszli na drugą połowę mocno rozkojarzeni i niewiele zabrakło a kwestia złotego medalu mogła zostać szybko rozstrzygnięta na korzyść Polaków. W 50 minucie po doskonałej akcji Gęsior - Staniek - Juskowiak ten ostatni minimalnie przestrzelił głową. Minutę później ten sam zawodnik po kolejnej kontrze oddał zaskakujący strzał z 14 metrów w długi róg, z trudem wybroniony przez hiszpańskiego bramkarza. Niestety niewykorzystane sytuacje lubią się mścić a podopieczni Vicente Miery po słabym początku mieli jeszcze odzyskać oddech.
 
Kilkanaście minut po godzinie 21:00 na stadionie pojawił się Król Juan Carlos i jego najbliżsi. Był to świetny moment na podkręcenie tempa przez Hiszpanów. Miera postawił wszystko na jedną kartę, za pomocnika Lase wprowadził napastnika Amaviscę. I to właśnie po faulu Brzęczka na Amavisce sędzia podyktował w 64 minucie rzut wolny z wysokości pola karnego. Po precyzyjnej centrze Guardioli z bliska główkował niepilnowany Abelardo i zrobiło się 1:1. Hiszpanie znów atakowali z furią niczym na początku meczu, a sześć minut później po błędzie Łapińskiego i Wałdocha Quico podwyższył na 2:1. Camp Nou szalało z radości już widząc złote medale wiszące na szyjach hiszpańskich piłkarzy.
 
Tymczasem niepokorny, waleczny polski zespół miał się niespodziewanie odgryźć i to w najmniej spodziewanym momencie. Po jednym ze starć ucierpiał Kowalczyk i był dłuższą chwilę opatrywany za linią boczną boiska. Właśnie tę chwilę podopieczni Wójcika wykorzystali na przygotowanie zabójczego ataku pozycyjnego. Piłkę wymieniali między sobą Kobylański, Koźmiński i Brzęczek. Ten ostatni po uwolnieniu się od przeciwnika dorzucił mierzoną piłkę na środek pola karnego, wystartował do niej Staniek, który niespodziewanie wyskoczył zza pleców obrońców i technicznym strzałem obok rozpaczliwie interweniującego Toniego doprowadził do wyrównania. Była 76 minuta, gdy na tablicy świetlnej pokazał się wynik 2:2.

Oba zespoły były już bardzo zmęczone. Hiszpanie próbowali atakować, ale niewiele z ich prób wynikało. W momencie, kiedy już wszyscy spodziewali się dogrywki po jednym z ostatnich zrywów gospodarzy, Koźmiński wybił piłkę na rzut rożny. Była to ostatnia akcja meczu. Korner egzekwował Ferrer. Bita przez niego piłka przeleciała przez pole karne i dotarła do stojącego na szesnastym metrze Luisa Enrique, ten strzelił trafiając w nogi Łapińskiego. Futbolówka odbiła się na tyle pechowo, że trafiła idealnie pod nogi stojącego na czystej pozycji Quico. Hiszpan zachował trzeźwy umysł i uderzył nad padającym Kłakiem. Na trybunach rozpalonego Camp Nou rozległ się radosny krzyk, na zegarze 91 minuta. Było jasne, że złote medale otrzymają Hiszpanie.

Po chwili kolumbijski arbiter Jose Torres Cadena zakończył spotkanie. Gospodarze rozpoczęli taniec radości, Polscy piłkarze rozbiegli się po boisku. Każdy z nich na pewno na kilka chwil poczuł się przegrany, zapominając jak wielki sukces osiągnął zespół i jak daleką drogę pokonał. Na wysokości zadania stał Janusz Wójcik, który pierwsze kroki skierował w stronę Marka Koźmińskiego, który "maczał palce" przy decydującej bramce. Trener w ojcowskim geście przytulił swojego zawodnika do piersi.



 



NIE ZMIENILI SZYLDU...

Przyjęcie drużyny Wójcika było odmienne od tego, jakie zafundowali kibice Orłom Górskiego w 1976. Tym razem srebrny medal został doceniony. Polacy cieszyli się z nowego pokolenia utalentowanych piłkarzy, a światowa prasa zgodnie donosiła, że finałowy spektakl z udziałem Polaków, był wspaniałą reklamą nie tylko młodzieżowego futbolu. Co odważniejsi sugerowali nawet, że tamten finał zadecydował o pozostawieniu piłki nożnej w olimpijskim repertuarze, co podobno nie było takie oczywiste.

W Polsce zapanowało hasło "zmieniamy szyld i jedziemy dalej". Nie brakowało kibiców i fachowców przekonanych, że drużyna olimpijska pod wodzą Wójcika mogłaby, a nawet powinna stać się pierwszą reprezentacją. Taka zmiana jednak nie nastąpiła. Kadrą A nadal dowodził Andrzej Strejlau, a na zespół walczący o mistrzostwa świata’94 składała się mieszanka piłkarzy starszych (Bako, Szewczyk, Furtok) i olimpijczyków (Wałdoch, Brzęczek, Koźmiński, Juskowiak). Tamten pomysł sukcesów nie przyniósł.

poniedziałek, 23 lipca 2012

Media jeszcze o bio Gabriela

Doszły mnie słuchy, że pojawiła się jeszcze jedna recenzja książki "Peter Gabriel. Świat sekretny, świat realny". W letnim numerze kwartalnika "Lizard" zrecenzował ją Andrzej Janda.


Spośród dotychczasowych pozycji książkowych Maurycego Nowakowskiego biografia Petera Gabriela jawi się jako najlepsza - pisze Janda. Dostało mi się tylko za akcentowanie dwoistości Petera (wg recenzenta przesadne akcentowanie), ale krzepiąca jest puenta recenzji. To jednak tylko drobiazgi wobec obfitej ilości informacji, które bez większego problemu przebijają nieaktualną już biografię Spencera Brighta, jaka pojawiła się na naszym rynku niemal dwie dekady temu.

Cały tekst powiększy się po kliknięciu w zdjęcie.

piątek, 13 lipca 2012

Phil Collins i jazz


 (1)
Brand X
           
W latach osiemdziesiątych, gdy piosenki Collinsa zdobywały szczyty list przebojów, a sam Phil miał status bardzo popularnego wokalisty, jego główny muzyczny talent - gra na perkusji - został nieco zepchnięty na drugi plan. Kiedy „Sussudio”, „Groovy Kind Of Love”, czy „Another Day In Paradise” szturmowały zestawienia najlepiej sprzedających się singli mało kto pamiętał, że Collins jest wirtuozem bębnów, wszechstronnym perkusistą radzącym sobie nawet w tak zawiłej stylistyce, jaką jest jazz- rock.


Wśród ulubionych wykonawców Phila i inspiracji, do których się przyznawał, znajduje się wielu artystów jazzowych i jazz-rockowych. Perkusista wielokrotnie opowiadał, że już w dzieciństwie przepadał za jazzowymi Big Bandami. Jednym z pierwszych jego idoli i wzorów był wybitny jazzowy perkusista Buddy Rich. W latach siedemdziesiątych, bliski był mu też nurt zwany fusion, czyli połączenie rocka i jazzu, który przeżywał wówczas swoje wielkie chwile. Z tej grupy artystów cenił przede wszystkim Mahavishnu Orchestra i Weather Report. Dokonania tego pierwszego zespołu miały podobno spory wpływ na styl gry Collinsa w początkowym genesisowym okresie.

W latach siedemdziesiątych nurt fusion prawdopodobnie był dla Phila bliższy niż rock progresywny, z którym utożsamiano Genesis. Perkusista ceniący spontaniczność, żywiołowość i pełne, emocjonalne popisy instrumentalne szukał w muzyce rockowej wolności. Genesis nie zawsze mógł mu ją dać. Gdy w Collinsie coraz wyraźniej kształtował się pogląd, że muzyka jego zespołu jest zbyt przemyślana i poukładana, na horyzoncie pojawił się nowy projekt - Brand X. Perkusista zasilił jego szeregi w kwietniu 1975 roku.

Początki Brand X[1] sięgają 1974 roku. Basista Percy Jones i jego sąsiad grający na klawiszach Robin Lumley postanowili założyć zespół grający soul i funky w stylu The Avarage White Band. W pierwszym składzie nowego projektu znalazł się też gitarzysta John Goodsall, a także Phil Spinelli (śpiewający perkusjonista), John Dillon (perkusista) i dodatkowy gitarzysta rytmiczny Pete Bonus.

Kapelą zainteresowała się wytwórnia Island i to wczesne wcielenie Brand X w lutym 1975 roku dokonało pierwszych nagrań. Tamten repertuar nie doczekał publikacji, gdyż zespół doszedł do wniosku, że utwory były mało oryginalne. Wtedy też nastąpiła zmiana muzycznego kierunku i roszady personalne. Grupa pożegnała się z klimatami soul i funky, na rzecz jazz - rocka, a skład opuścili Spinelli i Dillon.

Ich następcą miał zostać Bill Bruford, który nawet uczestniczył w kilku wspólnych próbach. Ostatecznie jednak nie zaangażował się wówczas w działalność Brand X. Proponowaliśmy pracę Brufordowi, ale on odrzucił ofertę, bo grał wtedy z Gong - tłumaczył Percy Jones. - Wówczas Danny Wilding polecił nam Phila Collinsa. Wiedziałem co to jest Genesis, ale nie wiedziałem, jaką rolę pełnił tam Phil. Collins przyszedł do nas i byliśmy naprawdę pod wrażeniem. On także polubił to, co robiliśmy i zdecydował się zostać.

Brand X w nowym składzie rozpoczął kolejny proces komponowania muzyki, zupełnie rezygnując ze swoich pierwszych wokalno - instrumentalnych nagrań, i w konsekwencji tracąc zaufanie i kontrakt z Island Record[2]. Mnie więcej w tym samym czasie wszyscy członkowie grupy udzielali się także jako muzycy sesyjni. Latem 1975 roku Lumley, Jones, Goodsall i Collins uczestniczyli w sesji nagraniowej płyty Eddie’ego Howella „The Eddie Howell Gramophone Record”. Producentem tamtych nagrań był Robin Lumley, który często podejmował się prac producenta dla studia Trident w Londynie. Od gościnnych nagrań nie stronił przede wszystkim basista Percy Jones, który razem z Collinsem, nagrywał dla Briana Eno („Another Green World”) i Steve’a Hacketta („Voyage Of Acolyte”).


Debiutancki album Brand X zatytułowany „Unorthodox Behaviour” powstał w połowie 1975 roku. Zespół nagrał siedem jazz - rockowych instrumentalnych utworów, które powstały w wyniku jamów. To właśnie wspólne spontaniczne granie, było podstawą działalności zespołu. Brand X, jak wspominają jego ówcześni członkowie, miał przede wszystkim przynosić frajdę z grania. To była główna motywacja. Grupa nie miała wielkich planów podbijania świata. Brand X to była świetna zabawa - podsumowywał Phil.

Debiutanckich nagrań dokonano w Trident Studios jesienią ’75. Mniej więcej w tym samym czasie Genesis na innym piętrze tego samego budynku nagrywali „A Trick Of The Tail”. Collins bardzo umiejętnie podzielił czas i siły między oba zespoły.

Między studiami Brand X i Genesis kursował do tego stopnia sprytnie, że Steve Hackett długo nie miał pojęcia o tym, że jego zespołowy kolega pracuje na dwa fronty. Zdałem sobie sprawę, że Phil kursuje między dwoma zespołami dopiero, kiedy wpadłem na korytarzu na chłopaków z Brand X - przyznał Hackett. - Powiedzieli mi, że Phil jest u nich, piętro niżej. Odpowiedziałem tylko: Doprawdy? Myślałem, że pracuje z nami.

Hackett, Banks i Rutherford nie mieli jednak do Phila pretensji. Skoro nie zaniedbywał nagrań z Genesis, to nie widzieli problemu w tym, że spełnia swoje jazzowe zachcianki w innej grupie. Nie mieli mi tego za złe - zapewniał perkusista. - Sądzę, że wszyscy w zespole wiedzieli, że potrzebuję grać trochę więcej. Mogłem też przenieść jakieś ciekawe wpływy do naszej muzyki, co było przecież fajną sprawą.

O ile prace kompozytorskie i nagraniowe Brand X dało się pogodzić z intensywną działalnością Genesis, o tyle większe trasy koncertowe nie wchodziły w grę. Brand X po raz pierwszy zaprezentował się publiczności na żywo w grudniu 1975 roku jeszcze przed premierą płyty. Później zespół koncertował raczej sporadycznie.  

„Unorthodox Behaviour” trafił do sklepów stosunkowo późno, bo dopiero pół roku po dokonaniu nagrań, czyli w lipcu 1976 roku[3]. Longplej odniósł spory sukces. W szybkim tempie rozeszło się ponad sto tysięcy egzemplarzy, co w klasyfikacji płyt jazzowych i fusion jest wynikiem godnym podziwu. Ciepło o „Unorthodox Behaviour” wypowiadali się też krytycy muzyczni. Brand X właściwie z marszu stał się dużą siłą na jazz-rockowej scenie.

Drugi album „Moroccon Roll” ukazał się w kwietniu ’77. Tytuł stanowił tu zabawny kierunkowskaz, gdyż fonetyczne brzmienie zwrotu moroccon roll brzmi bardzo podobnie do „more rock and roll”. Czy na drugiej płycie jest więcej rock and rolla? Być może odrobinę. Za to na pewno po raz pierwszy pojawił się tu utwór z wokalem. W kawałku „Sun In The Night” Collins zaśpiewał w jakimś azjatyckim języku dwa nieco psychodeliczne wersy: Sun in the night, Everyone is together, Ascending into the heavens, Life is forever

“Moroccon Roll” także spotkał się z dużym zainteresowaniem publiczności i dotarł do trzydziestej siódmej pozycji brytyjskiego zestawienia najlepiej sprzedających się albumów. Grupa zagrała też kilkanaście koncertów promocyjnych (Anglia, Francja, USA). 

W 1977 i 1978 roku możliwości czasowe Phila były mocno ograniczone. W każdym roku nagrywał album i ruszał w trasę koncertową z Genesis, poza tym sytuacja w domu rodzinnym była już wówczas napięta. Brand X miał status zadania dodatkowego, które w obliczu przeładowanego kalendarza musiało pójść w odstawkę. W czasie, kiedy perkusista koncertował ze swoim pierwszym zespołem promując płytę „...and then there where three...”, Brand X przygotowali trzeci studyjny album „Masques”, na którym perkusyjną robotę wykonał Chuck Bergi.

Nie był to jednak definitywny koniec Collinsa w Brand X. Phil nagrał z jazz-rockowcami jeszcze dwie płyty. Pierwsza z nich „Product”, trafiła do słuchaczy we wrześniu 1979 roku. W tym przypadku zespół wyraźnie celował w radiowy przebój, bo na krążek trafiły trzy utwory wokalno - instrumentalne. Dwa z nich - „Don’t Make Me Waves” i „Soho”- są raczej regularnymi rockowymi piosenkami z elementami fusion, niż zwariowanymi jazzowymi odjazdami.

Zespołem wówczas nieco bardziej zainteresowały się media. Brand X wystąpił nawet w programie telewizyjnym „Old Gray Whistle Test”. O grupie mówiło się „ten drugi zespół Collinsa”. Ten nieformalny szyld nie mógł dziwić, bo Phil w 1979 roku stał się wokalistą znanym na szeroką skalę za sprawą genesisowego przeboju „Follow You, Follow Me”. Siłą rzeczy każda grupa posiadająca Collinsa w składzie musiała być traktowana jako boczny projekt Genesis.

Phil w czasie pracy nad „Product” chyba trochę nieświadomie kładł podwaliny pod karierę solową. Na potrzeby jednej kompozycji z tego albumu - „Wal To Wal”- po raz pierwszy skorzystał z usług automatu perkusyjnego, urządzenia, którego tak chętnie miał używać w przyszłości. Poza tym część pomysłów zarejestrował na domowym magnetofonie ośmiościeżkowym. Podobnie miał postępować nagrywając większość solowych albumów.

Najsłynniejszym utworem z albumu „Product” pozostaje chyba „And So To F”, wspaniały dowód na to, że jazz -rockowa kompozycja także może brzmieć przebojowo. Collins miał duży sentyment do tego tematu i wracał do niego nawet jeszcze podczas solowych koncertów w latach osiemdziesiątych.

Perkusista zaznaczył swoją obecność jeszcze na piątym studyjnym krążku Brand X - „Do They Hurt”. Jest tam współautorem jednej kompozycji „Triumphant Limp”. W tym utworze, jak i „Voidarama” zagrał na bębnach. Resztę spraw perkusyjnych załatwił tam Michael Clarke. To był już rok 1980, Phil stał więc u progu kariery solowej. Niespełna rok po premierze „Do They Hurt” miał na koncie przebojowy, debiutancki longplej.

Brand X zawiesił działalność w 1980 roku. Później na rynek trafiło kilka składankowych płyt podsumowujących interesujący dorobek grupy. Panowie Goodsall i Jones reaktywowali szyld w latach dziewięćdziesiątych.


[1] Nazwa jest typowym manifestem „braku nazwy”. Zespół przez pierwszy okres prób w ogóle się nie nazywał, ale jakoś trzeba było o nim mówić i odnotowywać jego obecność w studiach. Richard Williams, pracownik studia Island, pewnego razu wpisał do dziennika studyjnego nazwę Brand X. Szyld ten został już przy zespole na stałe.
[2] Nie ma tego złego... zespół pod skrzydła, pewnie ze względu na Collinsa, wziął wydawca Genesis, Charisma Records.
[3] Niewykluczone, że powodem tego opóźnienia była płyta Genesis „A Trick Of The Tail”. Ta trafiła do sklepów w lutym’ 76 i musiała mieć priorytet. Należy pamiętać, że był to czas, w którym większość fanów i dziennikarzy spodziewała się rozpadu Genesis po odejściu Gabriela. Gdyby publiczność przed albumem „A Trick” otrzymała debiut nowego zespołu, w którym udzielał się Collins, byłby to tylko kolejny znak, że Genesis nie istnieje.

czwartek, 12 lipca 2012

Wspomnienie Syda Barretta

Przy okazji trasy Queen odżyła stara dyskusja na temat - czy zespół bez swojego twórczego / scenicznego / mentalnego lider ma prawo funkcjonować. Wychodzę z założenia, że nie ma ludzi niezastąpionych, są tylko wygodne przyzwyczajenia... niemniej jednak - nie każdego jest łatwo zastąpić, a zdarzają się też takie brylanty, które nawet gdy znikają - nie da się o nich zapomnieć. Freddie niewątpliwie jest jednym z takich brylantów. Brylantów, czy może raczej.... diamentów? No właśnie, bo felieton nie miał być o Freddiem, ale o Sydzie Barrett'cie, pierwszym liderze Pink Floyd. 7 lipca minęła szósta rocznica jego śmierci.



Syd Barrett to jeden z największych paradoksów w historii muzyki rockowej. Gdyby nie on, zespół Pink Floyd nigdy by nie powstał, ale z drugiej strony, gdyby się go w porę z grupy nie pozbyto, szyld przepadłby zapewne rok po debiucie. Z taką samą siłą tworzył i niszczył. Naturalny dar tworzenia, odwaga przekraczania granic, charyzma to jego zalety. Głównym atutem mogła być jego wrażliwość, która już ma to do siebie, ze potrafi być atutem i siłą, ale też słabością i "piętą achillesową". Syd, gdy panował nad wrażliwością, malował i komponował utwory, które w 1967 roku wypełniły debiut Pink Floyd - album "The Piper At the Gates of Dawn". Gdy nie panował - szukał ukojenia w narkotykowych "tripach". Nie mógł wiedzieć, że to wyzwalacz drzemiącej w nim choroby psychicznej.

Nie ma przesady w stwierdzeniu, że stworzył Pink Floyd. Pal licho, że wymyślił nazwę, ale przede wszystkim wskazał grupie niezwykle intrygującą i oryginalną przestrzeń muzyczną, którą Flojdzi - już bez niego - przez kilka następnych lat konsekwentnie i ze znakomitym skutkiem eksploatowali. Sam w 1970 roku, po zaledwie trzech latach intensywnej twórczej działalności - był maksymalnie wyeksploatowany. Niezdolny do tworzenia, a co gorsza nawet samodzielnego życia. Dwie wydane płyty solowe świadczyły raczej o jego pogłębiającej się chorobie psychicznej, niż o nieprzeciętnym talencie.

Ostatecznie poddał się leczeniu i wrócił do rodzinnego Cambridge, gdzie zamieszkał z matką. Znów sięgnął po pędzel i zaczął malować. O rocku niemalże zapomniał. Malując słuchał jazzu. W domu nie trzymał nawet nagranych przez siebie płyt. Nie rozmawiał o Pink Floyd. Sprawiało mu to przykrość. Przez lata 80te, 90te, aż do 2006 roku wiódł spokojne życie. Unikał mediów, nie utrzymywał właściwie żadnych konaktów ze światem rockowym. Czasami odwiedzał go David Gilmour, jego następca w Pink Floyd. Barrett zmarł 7 lipca 2006 roku w wieku 60 lat.

W "Shine on You Crazy Diamond", poświęconym mu utworze Pink Floyd , koledzy śpiewali: przebiegłeś swój debiut z beztroską precyzją / poniósł cię chłodny wiatr.... Niestety na udanym debiucie poprzestał. Nie rozwinął skrzydeł.

Nie wiem, jak wielu jest artystów, którzy ugięli się pod ciężarem własnego talentu i wrażliwości, własnej nieokiełznanej wyobraźni, ale zawsze żałuję, kiedy przepadają, przegrywając walkę z osobistymi demonami, odbierając tym samym możliwość obcowania w ich, często wspaniałych, wyimaginowanych światach. Odskoczniach od szarej, nudnej rzeczywistości... Barrett stał się jedną z najbardziej bolesnych "czarnych dziur" w historii rocka i popkultury. Był jednym z tych "niezastąpionych". Shine On!



wtorek, 10 lipca 2012

Daniel Bloom we Wrocławiu i jego "Muzyka z filmów"




26 lipca na dziedzińcu wrocławskiego Arsenału wystąpi Daniel Bloom, jeden z najciekawszych polskich kompozytorów muzyki filmowej. Pod koniec ubiegłego roku do sklepów trafił minibox podsumowujący jego dotychczasowy dorobek.

"Muzyka z filmów" niestety nie jest zbiorem wszystkich ścieżek dźwiękowych skomponowanych przez Blooma. Na trzy płyty trafiły dwa pełne albumy i jedna kompilacja. Dla tych, którzy znają i cenią Blooma za dźwięki napisane do filmów "Tulipany" i "Wszystko co kocham" przeznaczony jest przede wszystkim ten trzeci dysk. To tu tematy "Capri Man", "Jeszcze raz II", "Ten Czas", czy "Wszystko co kocham" przeplatają się z wyjątkami z soundtracku do "Ciacha" i serialu "Mrok". W sumie piętnaście tracków, składających się na 45-minutową podróż przez ostatnie osiem lat muzycznego życia Daniela Blooma.  Mimo, że jest to zbiór kompozycji z różnych filmów towarzyszy płycie jakaś sympatyczna i przekonująca nić łącząca te utwory. Być może spoiwem jest tu niebanalny klimat i cała gama różnorodnych uczuć zawartych w dźwiękach. Różnorodność nie oznacza tu bynajmniej braku konsekwencji, czy logiki. Bloom to inteligentny, najwyraźniej bardzo wrażliwy kompozytor, który nie tylko potrafi "doprawić" obraz filmowy, ale także dać muzyce jak najwięcej siebie. Efekt jest taki, że w każdym utworze - obojętnie czy jest to jazzowy utwór z "Tulipanów", ambientowy pejzaż z "Wszystko co Kocham", czy miłosna ballada z "Ciacha" - słychać, że dźwięki wyszły spod palców Daniela Blooma.

Dwa poprzednie dyski zawierają kompletne płyty z muzyką stworzoną jeszcze pod szyldem Physical Love (trio w którego skład wchodzili Bloom, jego starszy brat Jacek Borcuch i Jacek Drzycimski) na potrzeby filmów "Kallafiorr" (debiut reżyserski Jacka Borcucha z 1999 roku) i nie zrobionego ostatecznie "S.O.S Kosmos"(2002). Są to rzeczy mniej znane, choć swego czasu i w pewnych kręgach otoczone swoistym kultem. Bloom już wówczas - a mamy tu do czynienia z muzyką tworzoną między 1998 a 2002 rokiem - czarował różnorodnością. Bazą jest odważnie wykorzystana elektronika. Bloom większość brzmień opiera na syntezatorach i keyboardach. Na "Kallafiorrze" pojawiają się echa muzyki techno i synth popu (świetny "Materialize" ma jakby petshopboysowy refren, a dynamiczny "Sport" to inteligentne, nienachalne techno). Są tu też ciekawe i wyjątkowo sprawne zabawy konwencją. Bloom posiada rzadką umiejętność wiarygodnej stylizacji. W "Space Lab" stworzył tak przekonujący klimat starego filmu sensacyjnego z lat 70tych, że trudno powiedzieć, czy to żart kompozytora, czy może Bloom naprawdę pisał muzykę do serialu "Ulice San Francisco".

Jeśli "Kallafiorr" to zdecydowanie ścieżka dźwiękowa (efekt ten podsycają jeszcze wstawki - dialogi z filmu) tak "S.O.S Kosmos" brzmi już bardziej jak solowa płyta Blooma. Stylistycznie jest to materiał dużo mniej rozstrzelony, jakby bardziej mroczny, momentami odrobinę ambientowy (świetny "Land of the Tarts"). Przeważają tematy instrumentalno - wokalne. Bloom, który sam śpiewa większość utworów umiejętnie wykorzystuje głos, jako kolejny instrument. Śpiewa ostrożnie, z przyjemną dla ucha leniwą manierą, czasami uderzając w "dostojnie-monumentalne"  rejestry spod znaku Davida Bowie. Niektóre utwory to właściwie piosenki w tradycyjnym rozumieniu tego słowa ze zwrotkami i wyrazistymi refrenami. Szczególnie pod względem brzmienia i melodyki są one intrygujące. Nienachalne melodie idealnie komponują się z leniwym wokalem i zestawem ciekawych, czasami odrobinę "kosmicznych" dźwięków.

Celem miniboxu "Muzyka z filmów" jest prawdopodobnie wypełnienie pewnej luki w obecnej dyskografii Blooma. Kompletne ścieżki do filmów "Tulipany" i "Wszystko co kocham" można kupić na osobnych płytach. "Muzyka z filmów" to z jednej strony "the best of" ostatnich ośmiu lat działalności kompozytora, ale z drugiej strony możliwość do zapoznania się z jego wcześniejszym dorobkiem - nagraniami publikowanymi oryginalnie przed wydaniem kultowych i przełomowych "Tulipanów". Tym samym jest to wydawnictwo, w które powinni się zaopatrzyć wierni sympatycy kompozytora (box ten wypełni im lukę na półeczce z napisem Physical Love) jak i ci, którzy przygodę z twórczością Blooma dopiero zaczynają.

poniedziałek, 9 lipca 2012

O Echoe lada chwila



Muzycy wrocławskiego zespołu Echoe nie próżnują. Dopiero co ukazała się ich debiutancka płyta (zatytułowana po prostu "Echoe") a już mają nagrane cztery nowe utwory z myślą o drugim albumie. Poza tym planują wzmożoną aktywność koncertową na jesień tego roku. Recenzja debiutu Echoe i wywiad z muzykami odpowiednio jutro (tj wtorek) i pojutrze (tj środa) w portalu Kontury.

fragment wywiadu:


(...)Progresja i funky to rzadka kombinacja, można powiedzieć dość oryginalna. Jesteście na dobrej drodze, żeby stworzyć nową jakość. Skąd pomysł na pomieszanie tak różnych stylów?

Tomek: Zawsze miałem poczucie, że muzyka to tak rozległy i intrygujący obszar, że czułbym niedosyt obracając się tylko na jakimś jej małym terenie. To tak jakbyś przez cały czas jadł tylko zupę pomidorową i czasami w ramach szaleństwa pozwolił sobie na rosół.  Poza tym często tak naprawdę nie zakładamy z góry formy utworu. Pozwalamy żeby samo się działo i zaskoczyło nas ostatecznym kształtem.

Michał: Nigdy nie lubiłem gdy artyści zamykali się w jednej formie – to po prostu nudne.

Słuchając „Stoned Dog” pomyślałem, że brzmi to, jakby późny King Crimson spotkał Jamiroquai i Red Hot Chilli Peppers. Oczywiście z dużym przymrużenie oka. Co powiecie na takie porównanie?

Tomek: Na pewno miło to słyszeć ponieważ bardzo lubimy i szanujemy te zespoły.(...)



niedziela, 8 lipca 2012

Queen we Wrocławiu czyli Królowa z lekka zakurzona




To był dobry koncert z bardzo dobrymi fragmentami. Nie obyło się bez chwilowych mielizn i lekkiego przymrużenia oka. Panowie mieli odrobinę niemrawy początek, a największa indywidualność i jedyny człowiek, który miał prawo nazywać siebie wokalistą Queen śpiewał tylko kilka sekund... z telebimu. Merkury'ego wyręczał młody Adam Lambert i kilkukrotnie koledzy - Brian May i Roger Taylor. Ten ostatni zaśpiewał m.in. "These Are the Days of Our Lives". I cały ten  koncert można  by opatrzyć hasłem - to były dni ich życia. Taylora i Maya. Czy może raczej piosenki z ich życia... Mimo wszystko, dobrze było ich zobaczyć w naprawdę świetnie dobranym repertuarze i wysokiej formie wykonawczej. Queen to legenda, może lekko zakurzona i poturbowana wymuszonymi zmianami personalnymi, ale ciągle imponująca, energetyczna, wzruszająca. Aż dziw bierze, że jeden zespół w ciągu dwudziestu kilku lat działalności kompozytorskiej stworzył tak wiele genialnych piosenek. Tak bliskich tak wielu ludziom w tak różnym wieku. Na całym świecie.

Zagrali tych piosenek 25. Siła rażenia wzrastała. Zaczęli od killerów z połowy lat 70, najmocniejsze ciosy zostawiając na drugą połowę koncertu. Szlagier gonił szlagier, hit przeganiał hit. Nawet jeśli jakiś kawałek nie był numerem jeden list przebojów, to na pewno miał status koncertowego klasyku, jak choćby solo gitarowe zaserwowane przez Maya, znane jako fragment "Brighton Rock" z wybitnej koncertówki "Queen Live Killers". W tym repertuarze było wszystko za co muzyczny świat kocha Queen - niepokorność rocka, przepych i nutka kiczu glamrocka, sielskość i swawola country-folku, i chwytliwa melodyka popu. Czarowali tak 125 minut, a gdyby chcieli mogliby drugie tyle, bo choć set naładowany został po brzegi znakomitymi utworami, w selekcji odpadło kilka równie pięknych i zasłużonych kawałków (choćby Innuendo, One Vision, Bicycle Race, Killer Queen... drugi set bym chyba ułożył).

Nie do końca przekonał mnie wokalista Adam Lambert.Gość ma bardzo dobry, mocny głos o imponującej skali, ale - śpiewa trochę za wysoko, ma mniej ciekawą barwę od Merkury'ego i brak mu nieco charyzmy, tej "iskry bożej", której nie można się wyuczyć, nie można w sobie zainstalować. Albo się ją ma, albo nie. Lambert sprawia wrażenie świetnie wyszkolonego wokalisty o bardzo pozornej charyzmie. Porwie publiczność na wielkim rockowym show, gdy ma za plecami świetny zespół, w repertuarze hiciory, a nad głową oślepiające jupitery, ale wątpię, żeby zauroczył kogokolwiek siedząc w dżinsach przy fortepianie, albo z akustyczną gitarą przy ognisku. Nie posiada więc tego, co określało geniusz Merkury'ego - naturalnej, niewymuszonej i niewyuczonej muzykalności.

Nie zmienia to jednak faktu, że Lambert nawet na tle tak wybitnych osobowości jak May i Taylor zaprezentował się więcej niż przyzwoicie. Jego współpraca z Queen być może zakończy się na tym tournee, ale kariera muzyczna powinna rozkwitnąć.

Słówko o brzmieniu. Wychodząc ze stadionu nie mogłem odpędzić myśli, że uczestniczyłem w koncercie muzyki pop. Znając brzmienie Queen z klasycznych albumów koncertowych miałem wrażenie, że ten zespół brzmi ciężej i ostrzej - niemalże hardrockowo. We Wrocławiu wszelkie zadziory zostały jakby przypiłowane.... złudzenie, po zbyt głośnym i brudnym dźwięku supportującej Queen Mony ? być może, ale niewykluczone też, że zespół Queen jest nieco inaczej nagłaśniany niż dwadzieścia pięć - trzydzieści lat temu. Dziś pod względem targetu Królowa gra chyba raczej w lidze z Georgem Michaelam i Stingiem niż z Deep Purple... ale to rzecz jasna nie zarzut.

wrocławska setlista:

Flash (playback) / Seven Seas of Rhye / Keep Yourself Alive / We Will Rock You (wersja rockowa) / Fat Bottomed Girls / Don't Stop Me Now / Under Pressure / I Want It All / Who Wants to Live Forever / A Kind of Magic / These Are the Days of Our Lives / Love of My Live / '39 / Dragon Attack / Drum solo / Guitar solo (Brighton Rock) / Last Horizon / I Want to Break Free / Another One Bites the Dust / Radio Ga Ga / Somebody to Love / Crazy Little Thing Called Love / The Show Must Go On / Bohemian Rhapsody - bis - Tie Your Mother Down / We Will Rock You (wersja rytmiczna) / We Are the Champions / God Save the Queen (playback).




poniedziałek, 2 lipca 2012

Przyjedzie walec i wyrówna



Finał Euro za nami. Ekipy sprzątają fanzony. Europa wróciła do domów. Maciej Kurzajewski zszedł z wedlowskiego dachu. Czy to już czas, żeby powiedzieć, że byliśmy świadkami najsłabszego pod względem piłkarskim turnieju od wielu lat?

Blamaż polskich piłkarzy, którym nawet gospodarskie ściany nie były w stanie pomóc, to nie największe rozczarowanie. Dużo większym jest mizerny poziom całego turnieju. Znikoma ilość prawdziwie emocjonujących meczów i pięknych bramek. Do bólu przewidywalne rozstrzygnięcia. I wreszcie - chyba najbardziej smutne - brak błysku gwiazd. Zawiedli znani wirtuozi, prawdopodobnie przemęczeni długim sezonem ligowym i pucharowym. Co gorsza - nie objawił się też żaden nowy, wielki talent... chyba pierwszy raz byłem świadkiem mistrzostw (a śledziłem wszystkie począwszy od włoskiego mundialu w 1990 roku), które nie wypromowałyby nowego, wybitnego zawodnika. Choć pewnie i tak nie zatrzyma to transferowej karuzeli....

Europa rozjechała się do domów, a my zostaliśmy ze swoimi starymi problemami.I tylko krzepią wczorajsze słowa Jacka Gmocha. Przyjedzie walec i wyrówna te wszystkie struktury - powiedział w telewizyjnym studio były reprezentacyjny trener. Nie wiem na czym opiera swoją wiarę i nadzieję, ale oby miał rację, bo na następny gospodarski udział w mistrzostwach poczekamy zapewne minimum trzydzieści lat. Teraz każdy awans, nawet na kolejne słabe mistrzostwa, trzeba będzie wyszarpać na boisku... potrzebny jest walec, który wyrówna struktury odpowiedzialne za to, co działo się w polskiej piłce w ostatnich dwóch latach. A działo się gorzej niż za wyśmiewanej i krytykowanej (słusznie!) ekipy Listkiewicza.  Wyglądajmy gmochowego walca....

pees. tak, wiem że na zdjęciu jest czołg ;)

Echa "nie-spóźnień" na koncerty


Czasami tak jest, że jednym z celów na koncertowy wieczór staje się... spóźnienie. Wszystko przez notoryczne obsuwy i zwykle niezbyt interesujące supporty. Choć miałem taki plan, nie udało mi się spóźnić na styczniowy koncert zespołu Joseph Magazine we wrocławskim Liverpoolu. I całe szczęście, bo przed progmetalowcami zagrał na rozgrzewkę bodaj najciekawszy wrocławski zespół jaki słyszałem od wielu lat - Echoe.

Wyszli na scenę i w ciągu kilku minut przekonali publiczność, że nie są kolejnym trzecioligowym neoprogresywnym zespolikiem. Zagrali kilka piosenek łączących w sobie rozsądne wpływy progresywne z klimatami i rytmami muzyki funky. Rzadka, ale bardzo ciekawa to kombinacja. Kompozycje bogate w ciekawe rozwiązanie, ale nie przeładowane pomysłami. Z dużym przymrużeniem oka - brzmi to jakby późny King Crimson spotkał Jamiroquai i Red Hot Chilli Peppers. Kilka tygodni temu ukazała się debiutancka płyta Echoe - "Indiana Jones". Recenzja na dniach w portalu Kontury.