wtorek, 13 kwietnia 2021

Dawno temu w Związku Radzieckim...

 

 

 


Ciekawa, prawdziwa historia, wiarygodne źródła, głęboka analiza i szerokie spojrzenie na problem, a wszystko to zamknięte w sprawnej i trzymającej w napięciu narracji. „Tragedia na przełęczy Diatłowa” Alice Lugen spełnia wszystkie kryteria bardzo dobrej książki reporterskiej.

Rok 1959, Związek Radziecki. Zimna wojna w fazie rozkwitu, trwa wyścig zbrojeń, militarne i technologiczne prężenie muskułów. Dziewięcioro młodych ludzi (studentów i absolwentów Uralskiego Instytutu Politechnicznego) wyrusza w góry, by po raz pierwszy zdobyć zimą szczyt Otorten. Mimo młodego wieku są doświadczonymi globtroterami, w większości zaliczyli już przynajmniej kilka wysokogórskich wędrówek. Lider ekipy, bardzo ceniony przewodnik Igor Diatłow stara się o tytuł Mistrza Sportu – prestiżowe wyróżnienie nadawane wyrastającym ponad przeciętność sportowcom Związku Radzieckiego. Towarzyszą mu m.in. pochodzący z bogatych i wpływowych rodzin: Jurij Kriwoniszczenko – świeżo upieczony absolwent Instytutu i obiecujący pracownik zakładów atomowych Majak (pracował tam już w czasie utajnionej wówczas przez władze katastrofy), Ludmiła Dubinina – wzorcowa studentka najbardziej prestiżowego wydziału Instytutu, Rustem Słobodim – słynący z wielkiej siły fizycznej, pochodzący z inteligenckiej rodziny podróżników i naukowców, a także Siemion Zołotariow – najstarszy w ekipie, owiany mgłą tajemnic i niedomówień, rzekomo weteran wojenny.

Początek wyprawy przebiega bez większych komplikacji. Ekipa co prawda traci z powodu choroby jednego uczestnika, ale pierwsze dni nie zwiastują tragedii. Wędrowcy zaliczają kolejne przystanki, prowadzą zapiski w dziennikach, korzystają ze sprawdzonych noclegów zapuszczając się w coraz dziksze i rzadziej odwiedzane okolice Otortenu. Z zapisków wynika, że w tamtych dniach mają tradycyjne dla takich wycieczek problemy: niewielkie konflikty wynikające z różnic charakterów i zgrzyty na fundamencie relacji damsko męskich. Jak to wśród młodych ludzi.

Ekipa była pewna siebie. Również nikt spoza jej szeregów nawet nie dopuszczał myśli, że tak mocny zespół może nie przeżyć tej wyprawy. Niepowodzenie było tak nieprawdopodobne, że nawet gdy ekipa przestała się meldować w umówionych terminach, w Instytucie nie zwrócono na to uwagi. Pierwsze sygnały, że może dziać się coś złego wyszły od rodzin uczestników wyprawy, zaniepokojonych brakiem wieści i przesuwającym się terminem powrotu ekipy. Pierwsze próby wzniesienia alarmu wyciszano i bagatelizowano, ale dni mijały, a zespół Diatłowa nie wracał i nie wysyłał żadnych wiadomości. Po coraz bardziej zdecydowanych interwencjach rodzin sprawą wreszcie zajął się nie tylko Instytut, ale również służby.

Z opóźnieniem ale wreszcie wszczęto standardowe procedury i wysłano ekipy ratunkowe. Po kilku dniach znaleziono pierwsze ciała. Następne tygodnie zajęły poszukiwania kolejnych trupów, a także sekcje zwłok, badania oraz próby ustalenia, co zaszło. Misja szczególnie trudna, bo wstępne ustalenia dziwiły. I tu rozpoczyna się polityczno-przygodowy thriller pełen zwrotów akcji, niewyjaśnionych tajemnic, przerażających odkryć, faktów, mitów, niedomówień, przekłamań, mniej lub bardziej niesamowitych hipotez, szemranych postaci, wewnętrznych wojenek prokuratorskich, nacisków politycznych, a przede wszystkim dramatów osobistych zderzonych z nieczułą, bezlitosną biurokracją i grą służb potwornego, zabałaganionego molocha, jakim był Związek Radziecki.

Alice Lugen pisze intrygująco, narracja jest dynamiczna i świetnie zbalansowana. W jej opowieści jest gęsto od nazwisk, faktów, powiązań i odniesień, a opisy losów kolejnych bohaterów wkomponowane są w tryby wielkiej historii ZSRR. Dzięki narracyjnej zręczności autorki, wszystko to jest umiejętnie skomponowane, nie męczy, wprost przeciwnie, bardzo sugestywnie buduje ówczesny świat, odtwarza klimat siermiężnych, zimnowojennych czasów Związku Radzieckiego przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku. Tam gdzie pajęczyna biurokratycznych absurdów mogłaby zacząć nudzić czytelnika, Lugen momentalnie przestawia obiektyw na sprawy obyczajowe, stawiając nacisk na charakterystyki bohaterów i losy ich rodzin. Z wyczuciem buduje wielowarstwową opowieść, będącą zarówno intrygującym obrazem czasów i specyficznych metod funkcjonowania państwa w patologicznym systemie, jak i dokumentem dramatycznej wyprawy w góry dziewięciorga młodych ludzi.

Szokujące okoliczności śmierci członków ekipy przynoszą setki pytań, dziesiątki hipotez, są istną pajęczyną błędów organizacyjnych, festiwalem niekompetencji organów śledczych i wyrachowanej bezczelności polityków. Lugen przygląda się wszystkiemu czujnie i obiektywnie, analizuje większość przewijających się w śledztwach teorii, waży argumenty, prowadzi literackie rozprawy szukając w tym strzępów prawdy i wyłuskując broniące się fakty. Czy ekipę Diatłowa pokonała lawina, czy może wędrowcy narazili się społeczności tubylczej zamieszkującej zalesione okolice Otortenu, czy dołączony do zespołu w ostatniej chwili Siemion Zołotariow, był tym za kogo się podawał, a jeśli nie, to czy mógł być niebezpieczny? Co kryło się za niejasnymi słowami prokuratora, który napisał w dokumentach podsumowujących, że „studentów zabiła wielka siła”, i wreszcie, czy panikę, która wygoniła nocą członków ekipy z namiotu na pewną śmierć, mogła wywołać przelatująca zbyt nisko z wielkim hukiem rakieta?

Alice Lugen podjęła się karkołomnego zadania zebrania całej tej rozległej, głębokiej i pełnej mielizn wiedzy, a także przystępnego jej opisania. Sumiennie odrobiła lekcje. Wystarczy spojrzeć na bibliografię, żeby zrozumieć, że praca nad tą książką była pełnoprawnym śledztwem dziennikarsko-historycznym, wymagającym zapoznania się z setkami artykułów, dokumentów z przesłuchań i z sekcji zwłok, a także odbycia wielu rozmów ze znawcami tematu.

„Tragedia na przełęczy Diatłowa” to wzorcowa książka reporterska, którą trzeba przeczytać nawet jeśli nie jest się fanem tragedii wysokogórskich w zimnowojennym anturażu.