Wygląda na to, że Gabriel dążąc do kolejnych celów potrzebował dwóch pełnych procesów twórczych, aby te cele osiągnąć. Własny, oryginalny „język” dźwiękowy znalazł i określił na trzeciej płycie, po dwupłytowych poszukiwaniach. Gdy płyta numer trzy odniosła sukces artystyczny, a przy tym otarła się o dużą sprzedaż, zapowiadając zbliżający się „niechybnie” sukces komercyjny, wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze do całkowitego spełnienia i pełnego zwycięstwa – muzycznego i rynkowego. Tymczasem „czwórka” sprowadziła Petera na ziemię – za sukcesem artystycznym nie poszedł komercyjny. Artysta musiał się określić, obrać jakąś nową drogą, bo to połączenie, które wypracował na początku lat 80. przyniosło tylko połowiczne zwycięstwo. Dusza miała prawo się radować, ale portfel chudł w niepokojącym tempie.
Problem
łączenia sztuki z komercją spędza sen z powiek wielu rockmanom i
Gabriel nie jest tu wyjątkiem. Kiedy w 1982 roku zdał on sobie sprawę,
że przy okazji „czwórki” bardzo pofolgował sobie artystycznie i tym
samym zbyt udziwnił potencjalne hity (mijając się przez to z listami
przebojów) mógł dojść do wniosku, że aby trafić w gust szerszej
publiczności, trzeba tę artystyczną konstrukcję nieco odchudzić i
„oddziwnić”. Jeszcze w 1984 roku odsunął aspekty komercyjne tworząc
ścieżkę dźwiękową do filmu „Ptasiek”, więc gdy w 1985 roku przystępował
do pracy nad kolejnym albumem piosenkowym, czuł że ma prawo spuścić
nieco z tonu.
Ale to spuszczanie z tonu wcale nie
przyszło mu lekko, łatwo ani szybko. To wtedy Peter zapadł na „studyjną
opieszałość”, z której dziś słynie. Proces komponowania nowych piosenek
przeciągał się do tego stopnia, że powoli rozjeżdżał się skład
współpracowników (m.in. Larry Fast wyjechał do USA pracować dla Bonnie
Tyler), a poirytowany producent Daniel Lanois zamykał podstępem
roztargnionego Gabriela w studyjnej kanciapie, żeby zmusić go do
napisania brakujących tekstów. Wygląda więc na to, że uproszczenie i
„spopowienie” stylu stanowiło nie lada wyzwanie. Prace nad „So” trwały w
sumie około półtora roku i nie należały do specjalnie płodnych, gdyż na
płycie znalazło się ostatecznie zaledwie siedem w pełni premierowych
piosenek (plus leciwe „We’re Do What We’re Told (Milgrams 37)" i
napisana wspólnie z Laurie Anderson na potrzeby programu TV „This Is The
Picture”). Na szczęście jednak to nie ilość piosenek się liczy, a
przede wszystkim ich jakość, siła oddziaływania i umiejętność bronienia
się przed upływem czasu. Jeśli więc chodzi o ilość imponująco nie jest,
ale pod względem jakości „So” na pewno zadowala, i należy uchylić przed
nią kapelusza nisko się przy tym kłaniając. Mimo wszystko.
Zacznę
od odpowiedzi na pytanie, dlaczego „mimo wszystko”. Ano dlatego, że pod
względem artystycznym jest to płyta bardziej zachowawcza, mniej odważna
niż „III” i „IV”. Gabriel zrezygnował z misternego tkania klimatów, ze
swojego charakterystycznego dźwiękowego „skradania się”, które dwa lata
wcześniej określiło m.in. takie klasyki jak „San Jacinto” czy „Rhythm of
the Heat”, czyniąc z nich dzieła najwyższej próby. Wokalista postawił
na konkret, w większości piosenek niemalże od pierwszych dźwięków
przechodził do rzeczy. I choć nie zgubił przy tym własnego stylu, jest
to raczej uproszczona esencja tego stylu, niż jego odważna manifestacja.
Ale jeśli chce się osiągnąć sukces komercyjny i powalczyć na listach
przebojów, to tej klasy uproszczenie jest kompromisem zdecydowanie do
zaakceptowania. Tym bardziej, że każda z siedmiu premierowych kompozycji
jest na swój sposób wybitna.
Na pierwszy rzut
oka są to kompozycje w szeroko rozumianym stylu pop, ale gdy poświęcić
im więcej uwagi, nietrudno dostrzec, że jest w nich cała paleta stylów,
barw i odniesień. Pod tym względem Peter nie odmówił sobie chyba
niczego, bo jest tu większość jego ulubionych inspiracji, począwszy od
klimatów soul spod znaku Stax Records („Sledgehammer”, „Big Time”),
przez echa rytmiki brazylijskiej („Red Rain” i „Mercy Street”), aż po
niski ukłon muzyce afrykańskiej („In Your Eyes”). Ale wszystko rozsądnie
dawkowane, mądrze wkomponowane i wymieszane z innymi odniesieniami. Nie
ma tu mowy o pastiszu, czy zbytnim rozstrzeleniu gatunkowym.
Pierwsze
trzy kompozycje są niczym brawurowo wyprowadzone artystyczno –
komercyjne „ciosy”, trafiające w samo sedno. Trzy zupełnie różne –
muzycznie, emocjonalnie i tekstowo. „Sledgehammer” to „oczko” puszczone w
kierunku soulowych lat 60. i klimatów kreowanych przez artystów ze
stajni Stax Records. Tam chwytliwa melodia osadzona na bujającym rytmie i
opatrzona tekstem pełnym inteligentnych, podszytych erotyzmem gier
słów, to była codzienność. Peter w „Sledgehammer” znakomicie do tamtych
tradycji nawiązał. W genialnie zrytmizowanym (wykorzystane tu rytmy
brazylijskie, to echa podróży Petera do Ameryki Południowej) i wyważonym
„Red Rain” odniósł się do problemu „psychologicznego wyparcia”. Z kolei
prowadzona basowym pulsem ballada „Don’t Give Up” to wszechstronny
komunikat dla ludzi znajdujących się na życiowych zakrętach (z akcentem
na bezrobotnych). Te pierwsze trzy piosenki, piętnaście minut
inteligentnego, bogatego popu, określają poziom całej płyty, który w
drugiej części wydawnictwa jest w dużym stopniu utrzymywany (vide
wyborna „Mercy Street”, kto wie, czy nie najlepsza ballada w całym
dorobku artysty). Dzięki zróżnicowaniu płyta nie grzęźnie w nastrojach, a
raczej swobodnie przeprowadza słuchacza przez różne klimaty, brzmienia i
tematy.
Trochę szkoda, że Peter zdecydował się
na włączenie do repertuaru „So” piosenek „We’re Do What We’re Told” i
„This Is The Pictrure”. One niestety odrobinę odstają od reszty, lekko
zaniżają poziom płyty i wyraźnie słychać, że są przyczepione jakby na
siłę. Ta pierwsza smuci niewykorzystanym potencjałem (dziwne, wszak
Gabriel pracował na nią od 1979 roku, a ona nadal sprawia wrażenie jakby
szkicu, nierozwiniętego pomysłu, tudzież wersji roboczej), druga jest
ewidentnie tworem spontanicznym, owocem krótkiej współpracy Petera z
Laurie Anderson. Ot, dwa typowe wypełniacze, w sam raz jako ciekawostki,
lub bonusy na stronę „b” singla.
Płyta odniosła
spodziewany i wyczekiwany sukces. Dzięki niej Peter osiągnął wreszcie
status światowej megagwiazdy i zarobił (do dziś na niej zarabia)
olbrzymie pieniądze, które umożliwiły mu wybudowanie studia i spokojną
pracę przez długie lata. Recenzenci i krytycy nie byliby jednak sobą,
gdyby z racji sukcesu (5 milionów sprzedanych egzemplarzy) nie wrzucili
tej płyty z marszu do worka z napisem „komercha”. Fakt, „So” z racji
uproszczenia jest skazana na niższość względem płyt numer III i IV, ale
trudno oprzeć się wrażeniu, że to jedno z tych dzieł, które mimo swojej
chwytliwości nie zatraciło walorów artystycznych i dzięki temu broni się
skutecznie po latach. Niewątpliwie jest to jedna z lepszych i
piękniejszych płyt w historii muzyki pop.