środa, 12 marca 2014

Peter Gabriel "So" (1986)




Wygląda na to, że Gabriel dążąc do kolejnych celów potrzebował dwóch pełnych procesów twórczych, aby te cele osiągnąć. Własny, oryginalny „język” dźwiękowy znalazł i określił na trzeciej płycie, po dwupłytowych poszukiwaniach. Gdy płyta numer trzy odniosła sukces artystyczny, a przy tym otarła się o dużą sprzedaż, zapowiadając zbliżający się „niechybnie” sukces komercyjny, wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze do całkowitego spełnienia i pełnego zwycięstwa – muzycznego i rynkowego. Tymczasem „czwórka” sprowadziła Petera na ziemię – za sukcesem artystycznym nie poszedł komercyjny. Artysta musiał się określić, obrać jakąś nową drogą, bo to połączenie, które wypracował na początku lat 80. przyniosło tylko połowiczne zwycięstwo. Dusza miała prawo się radować, ale portfel chudł w niepokojącym tempie.

Problem łączenia sztuki z komercją spędza sen z powiek wielu rockmanom i Gabriel nie jest tu wyjątkiem. Kiedy w 1982 roku zdał on sobie sprawę, że przy okazji „czwórki” bardzo pofolgował sobie artystycznie i tym samym zbyt udziwnił potencjalne hity (mijając się przez to z listami przebojów) mógł dojść do wniosku, że aby trafić w gust szerszej publiczności, trzeba tę artystyczną konstrukcję nieco odchudzić i „oddziwnić”. Jeszcze w 1984 roku odsunął aspekty komercyjne tworząc ścieżkę dźwiękową do filmu „Ptasiek”, więc gdy w 1985 roku przystępował do pracy nad kolejnym albumem piosenkowym, czuł że ma prawo spuścić nieco z tonu.

Ale to spuszczanie z tonu wcale nie przyszło mu lekko, łatwo ani szybko. To wtedy Peter zapadł na „studyjną opieszałość”, z której dziś słynie. Proces komponowania nowych piosenek przeciągał się do tego stopnia, że powoli rozjeżdżał się skład współpracowników (m.in. Larry Fast wyjechał do USA pracować dla Bonnie Tyler), a poirytowany producent Daniel Lanois zamykał podstępem roztargnionego Gabriela w studyjnej kanciapie, żeby zmusić go do napisania brakujących tekstów. Wygląda więc na to, że uproszczenie i „spopowienie” stylu stanowiło nie lada wyzwanie. Prace nad „So” trwały w sumie około półtora roku i nie należały do specjalnie płodnych, gdyż na płycie znalazło się ostatecznie zaledwie siedem w pełni premierowych piosenek (plus leciwe „We’re Do What We’re Told (Milgrams 37)" i napisana wspólnie z Laurie Anderson na potrzeby programu TV „This Is The Picture”). Na szczęście jednak to nie ilość piosenek się liczy, a przede wszystkim ich jakość, siła oddziaływania i umiejętność bronienia się przed upływem czasu. Jeśli więc chodzi o ilość imponująco nie jest, ale pod względem jakości „So” na pewno zadowala, i należy uchylić przed nią kapelusza nisko się przy tym kłaniając. Mimo wszystko.

Zacznę od odpowiedzi na pytanie, dlaczego „mimo wszystko”. Ano dlatego, że pod względem artystycznym jest to płyta bardziej zachowawcza, mniej odważna niż „III” i „IV”. Gabriel zrezygnował z misternego tkania klimatów, ze swojego charakterystycznego dźwiękowego „skradania się”, które dwa lata wcześniej określiło m.in. takie klasyki jak „San Jacinto” czy „Rhythm of the Heat”, czyniąc z nich dzieła najwyższej próby. Wokalista postawił na konkret, w większości piosenek niemalże od pierwszych dźwięków przechodził do rzeczy. I choć nie zgubił przy tym własnego stylu, jest to raczej uproszczona esencja tego stylu, niż jego odważna manifestacja. Ale jeśli chce się osiągnąć sukces komercyjny i powalczyć na listach przebojów, to tej klasy uproszczenie jest kompromisem zdecydowanie do zaakceptowania. Tym bardziej, że każda z siedmiu premierowych kompozycji jest na swój sposób wybitna.

Na pierwszy rzut oka są to kompozycje w szeroko rozumianym stylu pop, ale gdy poświęcić im więcej uwagi, nietrudno dostrzec, że jest w nich cała paleta stylów, barw i odniesień. Pod tym względem Peter nie odmówił sobie chyba niczego, bo jest tu większość jego ulubionych inspiracji, począwszy od klimatów soul spod znaku Stax Records („Sledgehammer”, „Big Time”), przez echa rytmiki brazylijskiej („Red Rain” i „Mercy Street”), aż po niski ukłon muzyce afrykańskiej („In Your Eyes”). Ale wszystko rozsądnie dawkowane, mądrze wkomponowane i wymieszane z innymi odniesieniami. Nie ma tu mowy o pastiszu, czy zbytnim rozstrzeleniu gatunkowym.  

Pierwsze trzy kompozycje są niczym brawurowo wyprowadzone artystyczno – komercyjne „ciosy”, trafiające w samo sedno. Trzy zupełnie różne – muzycznie, emocjonalnie i tekstowo. „Sledgehammer” to „oczko” puszczone w kierunku soulowych lat 60. i klimatów kreowanych przez artystów ze stajni Stax Records. Tam chwytliwa melodia osadzona na bujającym rytmie i opatrzona tekstem pełnym inteligentnych, podszytych erotyzmem gier słów, to była codzienność. Peter w „Sledgehammer” znakomicie do tamtych tradycji nawiązał. W genialnie zrytmizowanym (wykorzystane tu rytmy brazylijskie, to echa podróży Petera do Ameryki Południowej) i wyważonym „Red Rain” odniósł się do problemu „psychologicznego wyparcia”. Z kolei prowadzona basowym pulsem ballada „Don’t Give Up” to wszechstronny komunikat dla ludzi znajdujących się na życiowych zakrętach (z akcentem na bezrobotnych). Te pierwsze trzy piosenki, piętnaście minut inteligentnego, bogatego popu, określają poziom całej płyty, który w drugiej części wydawnictwa jest w dużym stopniu utrzymywany (vide wyborna „Mercy Street”, kto wie, czy nie najlepsza ballada w całym dorobku artysty). Dzięki zróżnicowaniu płyta nie grzęźnie w nastrojach, a raczej swobodnie przeprowadza słuchacza przez różne klimaty, brzmienia i tematy.

Trochę szkoda, że Peter zdecydował się na włączenie do repertuaru „So” piosenek „We’re Do What We’re Told” i „This Is The Pictrure”. One niestety odrobinę odstają od reszty, lekko zaniżają poziom płyty i wyraźnie słychać, że są przyczepione jakby na siłę. Ta pierwsza smuci niewykorzystanym potencjałem (dziwne, wszak Gabriel pracował na nią od 1979 roku, a ona nadal sprawia wrażenie jakby szkicu, nierozwiniętego pomysłu, tudzież wersji roboczej), druga jest ewidentnie tworem spontanicznym, owocem krótkiej współpracy Petera z Laurie Anderson. Ot, dwa typowe wypełniacze, w sam raz jako ciekawostki, lub bonusy na stronę „b” singla.

Płyta odniosła spodziewany i wyczekiwany sukces. Dzięki niej Peter osiągnął wreszcie status światowej megagwiazdy i zarobił (do dziś na niej zarabia) olbrzymie pieniądze, które umożliwiły mu wybudowanie studia i spokojną pracę przez długie lata. Recenzenci i krytycy nie byliby jednak sobą, gdyby z racji sukcesu (5 milionów sprzedanych egzemplarzy) nie wrzucili tej płyty z marszu do worka z napisem „komercha”. Fakt, „So” z racji uproszczenia jest skazana na niższość względem płyt numer III i IV, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że to jedno z tych dzieł, które mimo swojej chwytliwości nie zatraciło walorów artystycznych i dzięki temu broni się skutecznie po latach. Niewątpliwie jest to jedna z lepszych i piękniejszych płyt w historii muzyki pop.