Nie ustają komentarze po internetowym wpisie pisarki Kai Malanowskiej, która pod koniec lutego, w chwili wybitnej słabości wylała żale z wątroby i niestety była wówczas zalogowana na Facebooku. Pechowa sytuacja. Żółć się wylała i niestety popłynęła w świat. Malanowska stwierdziła, że „pierdoli pisanie”, bo zarobiła w swoim mniemaniu za mało pieniędzy. 6 800 złotych za 16 miesięcy ciężkiej pracy (…) mam ochotę strzelić sobie w łeb, pierdolę pisanie, pierdolę wszystko (…) gówno, gówno, gówno (…) pozdrawiam rynek czytelniczy. Fakt, słabe to rozliczenie, jeszcze słabsza jej reakcja, ale najsłabsze dopiero miało nadejść. Dziennikarze po feralnym wpisie oddali jej głos i stało się coś jeszcze gorszego. Pisarka powiedziała, jakie ma pomysły na zmianę rynkowej sytuacji pisarzy. I to mnie dopiero zaniepokoiło.
Ze słów autorki wynika
bowiem, że nie chce ona pracować nad sobą, swoim stylem pisania, pomysłowością,
nie chce powalczyć o to, żeby odnaleźć się na rynku. Nawet nie chce
przeformatowania układów na linii autor – wydawca – dystrybutor – empik (a
przecież tu jest największy problem pisarskich portfeli!). Chce czegoś zupełnie
innego – wsparcia państwa.
Uważam,
że jest masa różnego rodzaju aktywności, które państwo powinno wspierać – mówi. – To jest lewicowy sposób myślenia, w
przeciwieństwie do pomysłów na różne indywidualne strategie dotyczące tego, jak
sobie poradzić na rynku, z pominięciem ogólnego problemu całej grupy zawodowej.
(…) Jeżeli wykończymy większość pisarzy i zostaną tylko ci najlepsi, to
wykończymy w ogóle literaturę w Polsce. I teraz oczywiście musimy odpowiedzieć
na pytanie, czy chcemy traktować literaturę jak inne produkty, czy jednak
uznajemy, że to jest coś wartego wsparcia ze strony państwa.
Malanowska najwyraźniej
nie rozumie, że wolny rynek służy zdrowej konkurencji i nie ma w tym nic złego,
jeśli pozostaną na tym rynku tylko najlepsi pisarze. Zupełnie nie wiem, co ma na
myśli mówiąc, że odpadnięcie słabych „wykończy literaturę w Polsce”. Logicznie
rozumując raczej podniesie jej poziom. Trzeba pisać lepiej, ciekawiej i
szybciej, aby przetrwać i zasłużyć na szacunek czytelników.
Wielu młodych autorów
niestety widzi sytuację podobnie, jak Malanowska. Wychodzą z błędnego
założenia, że literatom coś się należy i w związku z tym „Robin Hood” (czy może
szeryf?) powinien komuś zabrać, żeby wpierać ich karierę. Obojętnie czy piszą
dobrze, czy źle, ciekawie, czy nudno – trzeba ich dofinansować. To ślepy
zaułek. Jedynym słusznym arbitrem w tej sprawie są czytelnicy, którzy głosują
portfelami i kartami kredytowymi. Wszelkie nagrody, nominacje, opinie krytyków
i dotacje można włożyć między bajki.
W tym „lewicowym”
rozumowaniu forsowanym przez Malanowską niepokoi mnie przede wszystkim próba
wyjęcia książki z reguł komercyjnego rynku.
Nie można traktować książki, jak towaru niepełnosprawnego, który z samego założenia
nie poradzi sobie w rynkowej konkurencji. Jak pokazała między innymi ubiegłoroczna
powieść „Bezcenny” Miłoszewskiego, która rozeszła się w 80 tysiącach
egzemplarzy – książka też może powalczyć na empikowych półkach zarówno z
płytami popularnych zespołów rockowych, jak i płytami DVD najbardziej cenionych
reżyserów. To nieczęsta sytuacja, ale skoro takie rzeczy się zdarzają, nie
widzę powodu, żeby z samego startu skazywać pisarzy na niepełnosprawność
rynkową.
Ratunek dla książki
miałaby stanowić opieka państwa (sic!). I tu zaczynają się potworności, bo na
końcu takiego rozumowania zawsze stoją podatki. Jestem autorem pięciu książek i
też rzadko uśmiecham się widząc rozliczenia, jakie dostaję, ale próbując
zrozumieć kiełkującą filozofię rozgoryczonych młodych pisarzy (czy artystów w
ogóle), włos jeży mi się na głowie. Nie chcę wsparcia „państwa”. Nie ma we mnie
zgody na zmuszanie ludzi do płacenia za coś, czego nie potrzebują, nie chcą,
lub na co ich nie stać! A oczekiwania Malanowskiej i jej podobnych twórców
względem „państwa” po prostu muszą się wiązać z obłożeniem społeczeństwa
kolejnymi podatkami. Te państwowe pieniądze na wsparcie pisarzy przecież skądś
muszą się wziąć, a nie można oczekiwać, że nasza elita polityczna odejmie sobie
od ust choćby zardzewiałą złotówkę. Z ochotą natomiast sięgną do kieszeni
obywateli po następne złotówki.
Jak wygląda sytuacja
autora na rynku książki? Prawdą jest, że pisarz znajduje się na samym końcu łańcuszka
pokarmowego. Finansowo sytuacja prezentuje się zwykle następująco – jeśli
książka w księgarni kosztuje czterdzieści złotych, to dwadzieścia złotych nawet
nie opuszcza kasy księgarni. Zostaje na koncie sprzedającego. Drugą połowę
dzieli wydawca, który jest drugą siłą „łańcuszka”. Wydawca musi opłacić
redakcję, druk, projekt okładki i ewentualną reklamę, przy czym celuje w tym,
aby jak największy odsetek kwoty odzyskanej od dystrybutora pozostał w jego
kasie. Nad całą kwotą oczywiście główną piecze sprawują podatki. Autorowi
przysługuje najczęściej około dziesięciu procent brutto od hurtowej ceny
książki, co oznacza, że na jego konto trafia zwykle nie więcej niż złoty
pięćdziesiąt, góra dwa złote (progresja po przekroczeniu pewnej granicy
nakładu) od sprzedanego egzemplarza. W Polsce większość książek sprzedaje się w
nakładach od trzech do siedmiu tysięcy sztuk. Matematyka jest więc dla autora
brutalna. Przeciętny polski pisarz na książce może zarobić około sześciu – ośmiu
tysięcy złotych. Niewiele, jak na kilkanaście miesięcy pracy.
W czym tkwi problem? Na
pewno nie w braku wsparcia ze strony państwa. Wręcz przeciwnie. Najlepiej by
było, gdyby tak zwane „państwo” w te sprawy w ogóle się nie mieszało, bo kiedy
już się miesza, to zwykle przeszkadza. Największy kłopot stanowią gigantyczne,
niepotrzebne podatki (windujące koszty i ceny książek), pobierane przez
„szeryfa”, właśnie po to, żeby „wspierać”, jak mówi Malanowska: „masę różnego
rodzaju aktywności”. Efekt jest taki, że wszyscy próbując wykonać jakąkolwiek „aktywność”
są niszczeni przez podatki. Cierpi na tym m.in. książka, która zamiast
kosztować piętnaście złotych, kosztuje czterdzieści, co skutecznie zniechęca do
zakupu. Nakłady i zarobki pisarzy siłą rzeczy spadają.
Nie dziwię się Polakom,
że kupują tak niewiele książek. Ich ceny są zwyczajnie za wysokie w porównaniu
z przeciętnymi zarobkami. Uzdrowić rynek książki może tylko obniżenie podatków.
Nie ma innej drogi. Im niższe podatki, tym niższe ceny książek i więcej
pieniędzy w portfelach czytelników. Im więcej pieniędzy w portfelach, tym
więcej sprzedanych książek. Pisarzom nie jest potrzebne żadne wsparcie państwa.
Nam jest potrzebny czytelnik, na którego gardle nie zaciska się finansowa pętla
wątłego budżetu. Czytelnik, który z dziesięciu interesujących go premier nie
wybiera z drżącą ręką tylko jednej, zwykle najtańszej. Jestem przekonany, że w
chwili, kiedy rząd przestanie grzebać w poszukiwaniu ostatniego grosza w
sakiewkach Polaków, ci sami Polacy łapiąc ekonomiczny oddech znów uśmiechną się
do kultury i zaczną kupować książki. Być może nawet też te napisane przez Kaję
Malanowską, czego jej z całego serca życzę.