piątek, 8 stycznia 2021

Biografia niewykorzystanych szans

 


Ukazała się biografia Waldemara Łysiaka i byłaby to dobra wiadomość, gdyby nie to, że książka niestety rozczarowuje. Jej autor Sławomir Gralka nazywa tę pracę esejem biograficznym i gdyby tak ją traktować powiedzmy, że obroniłoby się to na szkolną tróję. Problem polega na tym, że wydawnictwo Nobilis zrobiło z tego pełnowymiarową biografię, a takie postawienie sprawy automatycznie zawiesza poprzeczkę dużo wyżej. Praca Gralki nie tyle strąca tę poprzeczkę, co nawet jej nie dosięga.

W pierwszej chwili ucieszyłem się widząc tę książkę, ale szybko pojawiła się u mnie ostrożność. Biografia ukazała się nakładem wydawnictwa, które wydaje książki Łysiaka, poza tym jej okładka, skład, liternictwo itd., przygotowane są w takim samym stylu, jak powieści i zbiory felietonów i esejów bohatera biografii. Od razu pomyślałem, że fajerwerków nie będzie. Ręka samego Waldemara Łysiaka i czujne oko wydawnictwa Nobilis nie pozwolą biografowi na rozwinięcie skrzydeł i tym samym tekst okaże się za grzeczny, przewidywalny i zbytnio pochlebny. Moje obawy nie tylko się potwierdziły, powiedziałbym, że nie doszacowałem skali problemu.

Zacznę od wyjaśnienia pokrótce, czym moim zdaniem jest biografia. Biografia to próba literackiego odbudowania świata bohatera i odtworzenia jego ścieżki życiowej i/lub zawodowej. Aby ten cel osiągnąć potrzebne są dwie rzeczy – „materiały budowlane”, czyli szeroka wiedza, oraz odpowiednia perspektywa. Wiedzę zdobywa się na dwa sposoby. Po pierwsze kompletując maksymalnie bogate archiwum materiałów – starszych książek (jeśli zostały napisane), artykułów, wywiadów, reportaży – wszystkiego co dotyczy bohatera i dokumentuje jego życie i działalność zawodową w różnych okresach. Drugi sposób to przeprowadzanie wywiadów z bohaterem i z ludźmi, których nazywam świadkami historii. W przypadku Waldemara Łysiaka obie drogi są otwarte. Materiałów nie powinno brakować (sporo się o nim pisało przez te wszystkie lata), a z wieloma świadkami wydarzeń i z nim samym można porozmawiać. Z niezrozumiałych dla mnie przyczyn Sławomir Gralka skorzystał tylko z innych, starszych opracowań, których, jak wynika z notki bibliograficznej, nie było zbyt wiele. Skupiając się na analizie i streszczaniu opracowań innych autorów, w tym, jak wynika z notki, m.in. prac doktorskich i licencjackich, nawet nie spróbował dotrzeć do właściwych ludzi – bliskich Łysiaka, jego znajomych i współpracowników. Efekt jest taki, że otrzymujemy tekst stanowiący kompilację mniej lub bardziej dostępnej wiedzy. Informacji unikalnych prawie tu nie ma, a tekst momentami bardziej przypomina laurkę niż poważną biografię. I w tym momencie dochodzimy do drugiej rzeczy potrzebnej dobrej biografii – odpowiedniej perspektywy. Z powodu wątłego fundamentu źródłowego i nieprzeprowadzenia rozmów, perspektywa jest tu bardzo wąska, jednowymiarowa. Poza tym odniosłem wrażenie, że autor nie poradził sobie z własną fascynacją pisarstwem i osobowością Łysiaka. Nie mam nic przeciwko temu, żeby fani pisali biografie swoich idoli. To częsta sytuacja. Cały myk polega jednak na tym, że kiedy fan zabiera się za opisywanie losów i działań swojego idola, chcąc wcielić się w rolę biografa, to musi uciszyć w sobie fana, a uruchomić krytyka, ciekawskiego szperacza, dociekliwego rozmówcę, a nawet sędziego, który obiektywnym spojrzeniem rozwiąże ewentualne supły konfliktów i sprzeczności napotkane na drodze swojego bohatera. Tymczasem odniosłem wrażenie, że Sławomir Gralka rozpoczyna pracę od tezy mówiącej, że Waldemar Łysiak jest wybitnym pisarzem i człowiekiem, a każda kolejna strona ma nam o tym przypominać. Nie ma tu żadnych pytań ani odpowiedzi (skuteczny motor dobrej biografii oparty jest właśnie na grze pytań/wątpliwości i odpowiedzi/wyjaśnień), żadnych wątpliwości, żadnej, choćby prowizorycznej „rozprawy”. Wybitność bohatera jest tu pewna od pierwszej do ostatniej strony, a w każdym akapicie dostajemy kolejne elementy literackiego pomnika Waldemara Łysiaka, który sprawia tu wrażenie postaci niemalże nieskazitelnej.

Nie dowiemy się tu właściwie nawet podstawowych rzeczy. Nie wiadomo dlaczego Łysiak zajął się pisarstwem (szczątkowe informacje mówiące o tym, że czytał w młodości powieści przygodowe dla młodzieży niczego nie wyjaśniają, tak samo jak to, że wygrał konkurs szkolny. To zdarza się wielu młodym ludziom, ale niewielu zostaje twórcami). Nie dowiemy się również w jaki sposób pracował nad stylem, jak go rozwijał, czym/kim się inspirował. Ot, po prostu urodził się wielkim pisarzem. Relacje rodzinne i prywatne? Nic z tego. Mamy tu kilka zdań o dokonaniach przodków (wybitność przechodząca w genach?) i rodzicach, ale jest to szczątkowe, encyklopedyczne, pozbawione rozwinięcia. O nadaniu temu żywej oprawy literackiej, która uruchomiłaby te pojedyncze czarnobiałe kadry, nawet nie mówię. W tej książce jakby nie było ludzi. Są tylko „postacie”.

Lata szkolne pisarza sprowadzone są do kilku zdań mówiących o jego buntowniczym usposobieniu, ale jak to usposobienie przekładało się na relacje z nauczycielami i rówieśnikami nie wiadomo. Irytują rzucone znienacka nieliczne, ciekawe informacje, jak choćby ta o łobuzerskim podpaleniu klisz filmowych, które zadymiły szkołę (takie wątki trzeba obowiązkowo rozwijać, a jeśli nie zna się szczegółów, genezy i konsekwencji, to trzeba o nie dopytać!). Rysuje się tu obraz nietykalnego, niezwykle odważnego, samotnego buntownika, który cokolwiek zrobiłby na przekór władzy i politpoprawności i tak ujdzie mu to na sucho; obraz samorodnego pisarskiego rycerza dumnie walczącego z systemem totalitarnym, bohatera który niemalże od dziecka gra na nosie peerelowskiej władzy. Byłoby to niezwykle ciekawe, gdybyśmy poznali źródło siły, która mu to umożliwiła. Skoro jej nie poznajemy, szybko rodzi się wątpliwość, czy to przypadkiem nie jest obraz przesłodzony, niewłaściwie i zbyt słabo zniuansowany.

To co kompletnie zniechęciło mnie do tej książki pojawia się na 96 stronie. Jest tam akapit, który nazwałem „akapitem niewykorzystanych szans”. Znajdują się w nim trzy niezwykle ciekawe informacje stanowiące znakomity punkt wyjścia do dziennikarskiego śledztwa, dopiero obiecujący początek pracy nad poważną, obszerną biografią. Niestety autor nie skorzystał z tych „sznureczków”, a gdyby mocno za nie pociągnął, mógłby napisać dobrą, ciekawą książkę mówiącą o Łysiaku więcej niż te wszystkie peany na jego cześć. Zamiast tego Gralka rzuca te informacje jedna po drugiej, pozbawione kontekstu, rozwinięcia czy komentarza.

Po pierwsze dowiadujemy się, że Łysiak pod koniec lat osiemdziesiątych ustalił (poinformowano go?), że w jego najbliższym otoczeniu są osoby donoszące na niego Służbom Bezpieczeństwa. Pamiętając o tym, że był pisarzem antysystemowym, niekryjącym swoich konserwatywno-prawicowych poglądów oraz pogardy dla komuny i PRL-u, taka sytuacja była dla niego bardzo niebezpieczna. Gdy dodać, że jedną z tych osób była jego ówczesna żona, mamy gotowy temat jeśli nie na całą książkę, to na pewno na duży, arcyciekawy rozdział porządnej biografii. Tutaj otrzymujemy tylko jedno zdanie… W efekcie, oprócz rozczarowania, pojawia się też silna wątpliwość, bo przez brak rozwinięcia tego wątku, dochodzi w tekście do groteskowego paradoksu. Z informacji, które otrzymujemy wynika, że Łysiak był zręcznym manipulatorem, który rozgrywał swoją „partię życiowych szachów” odważnie i błyskotliwie, zawsze osiągając cele. Mimo, że pisał nie po myśli władzy to i tak miał wydawców, wysokie nakłady, oddaną liczną publiczność, a wszelkie przeszkody zręcznie omijał, mydląc oczy komunistycznym ministrom, redaktorom czy cenzorom. I taki bohater przez dłuższy czas nie zdawał sobie sprawy, że donosi na niego jego własna żona i dwaj bliscy koledzy… Automatycznie rodzą się pytania. Jak do tego doszło? Czemu ci ludzie donosili? Chcieli czy musieli to robić? Co przekazali SB i czy ta wiedza w jakiś sposób Łysiakowi zaszkodziła? W jakich okolicznościach (od kogo) pisarz dowiedział się o tym?

Tymczasem zamiast rozwinięcia tego wątku z następnego zdania dowiadujemy się, że:

„Stąd końcówka lat osiemdziesiątych to dla Łysiaka okres traumy, którą rekompensował sobie jeszcze silniejszą „kowbojszczyzną” tułając się po świecie – mówi się iż prawie pół roku walczył w Namibii przeciwko kubańskim i NRD-owskim kontyngentom wspierającym agresję czerwonej Angoli.”

 

Jeśli dobrze rozumiem, to Waldemar Łysiak walczył na… wojnie o niepodległość Namibii (!!). Muszę przyznać, że to jest INFORMACJA, która praktycznie nakrywa kapeluszem wszystko, co jest tu napisane. Niestety i w tym przypadku nie ma żadnego rozwinięcia. Zamiast tego dostajemy między oczy kolejny hit:

 

„Widziano go (Łysiaka) także w Chorwacji podczas walk rozdzierających Jugosławię”.

 

Czyli po wojnie w Afryce pojechał jeszcze wyszaleć się na wojnę bałkańską… Abstrahując już od tego, że konstrukcja tych zdań woła o pomstę do nieba (Mówi się i widziano go – to bardzo „wiarygodne” sformułowania), to trzeba sobie jasno powiedzieć, że nie rozwinięcie tych wątków to kardynalny błąd kładący tę biografię na całej długości. W tym jednym akapicie są dwa tematy, które powinny stanowić fundament książki, a nie pojawić się jako ciekawostki. Gdyby komuś było mało, w tym samym akapicie jest jeszcze trzeci rodzynek – informacja o znajomości Łysiaka z szefem kontrwywiadu CIA. Dla biografa ustalenie na czym polegała ta relacja to absolutna podstawa. Bez tego nie ma sensu zajmować się tą historią. Nie chcę snuć spiskowych teorii dziejów, bo być może panowie tylko grywali ze sobą w ping-ponga, albo rozmawiali o literaturze i nie mieli żadnych wspólnych, „poważnych spraw”, ale takie rzeczy też trzeba ustalić i wyjaśnić, żeby nie było wątpliwości.

Akapit niewykorzystanych szans ze strony 96 to świetna ściągawka dla kogoś kto kiedyś być może będzie chciał napisać o Łysiaku dobrą, obszerną, odważną, szczegółową i obiektywną biografię. Uważam Łysiaka za dobrego pisarza, uwielbiam kilka jego powieści („Szachista”, „Cena”, „Konkwista”), cenię prace o malarstwie („MW”), nie unikam też publicystyki i eseistyki. Nawet jeśli jego wojowanie w Afryce i na Bałkanach to bujda na resorach (mam ograniczone zaufanie, gdy ktoś twierdzi, że „mówi się” i „widziano go”, chociaż kto wie?!), to i tak jest wielce prawdopodobne, że wiedzie życie odważne i ciekawe, godne dużej, książkowej biografii. Ale musi się nią zająć ktoś kto zamiast stawiać pomniki, potrafi stawiać pytania, nawet te trudne i niewygodne, i uzyskiwać na nie szczere odpowiedzi. Wierzę, że jeszcze kiedyś wezmę do ręki dobrą biografię Waldemara Łysiaka. Ta autorstwa Sławomira Gralki nie jest dobra.