niedziela, 9 marca 2014

Zwierzenia genesismana na mocną czwórkę





„The Living Years” – reklamowana przez wydawców jako pierwsza autobiografia członka Genesis – jest, jak się można było domyślić, tylko uzupełnieniem genesisowej biblioteczki. To nie jest pozycja, która stawia na głowie postrzeganie zespołu i jego historii, niewiele nowego też wnosi w kwestii rozumienia relacji panujących między muzykami. O Genesis tak naprawdę chyba wszystko już zostało napisane. Mimo to, wspomnienia Mike’a Rutherforda są ciekawym uzupełnieniem wiedzy, bo choć gitarzysta powtarza większość faktów znanych już czytelnikom z innych książek, od czasu do czasu, rzuca też świeże kąski, które poszerzają spektrum wiedzy o historii Genesis. Dla fanów grupy jest to lektura obowiązkowa. 

Nie będę pisał szczegółowej recenzji, przytoczę tylko kilka wyłowionych i spisanych na kolanie ciekawostek-atutów „The Living Years”:

Między wieloma powtórzeniami (dublującymi się szczególnie z zawartością „Chapter and Verse”) Rutherford poutykał tu sporo różnorodnych smaczków, anegdot i subiektywnych opinii. Po pierwsze, padł mit wieloletniego konfliktu z ojcem. Z tego co Mike napisał w „The Living Years” wynika, że choć ojciec był konserwatywnie nastawionym do życia żołnierzem marynarki wojennej, dosyć szybko i łagodnie zaakceptował artystyczną drogę życiową syna. Podobno to za jego namową rodzice muzyków w 1969 roku podarowali nastoletnim wówczas genesimanom sporą sumę pieniędzy, za które mogli kupić nowe instrumenty. W szczególnie trudnym dla Mike’a okresie liceum, zdarzało mu się bronić syna przed ultra-konserwatywnymi nauczycielami. W późniejszych latach często bywał na koncertach i przez cały czas żywo interesował się losami grupy. Zdecydowanie wspierał syna w jego muzycznych zmaganiach. O zakazach uprawiania rocka nawet nie było mowy.

Po drugie, padł mit „genesismanów – grzecznych chłopców”. Tego, że panowie potrafili sporo wypić i popalali trawę niemal na równi z innymi rockmanami można się było domyślić, ale o to, że Mike próbował przewieźć do Anglii narkotyki ze Stanów (tam podobno mieli dużo lepszy towar) już bym pana Rutherforda nie posądził. Noc spędzona w celi posterunku Hounslow raz na zawsze wyleczyła go z przemytnictwa. Romanse z prostytutką Carole i dwadzieścia lat starszą kuzynką promotora koncertowego, również rzucają nowe światło na młode lata genesismanów. Mike jak widać nie różnił się aż tak bardzo od swoich rówieśników, którzy nie uczęszczali do renomowanej, konserwatywnej Charterhouse. Szczere opisy z lat młodości to spory atut tej autobiografii.

Po trzecie. To Mike kupił pierwsze automaty perkusyjne. Miało to miejsce w Japonii w 1978 roku. Wziął od razu trzy, po sztuce dla każdego członka grupy. Phil, który miał w niedalekiej przyszłości zrobić największy użytek z tych automatów, nie był zachwycony prezentem. Jestem perkusistą, po cholerę mi automat? – zapytał. Poczułem się lekko urażony – pisze Rutherford – ale myślałem, że i tak znajdzie zastosowanie dla tego sprzętu. No i znalazł. Początek „In The Air Tonight” zaprogramował na automacie.

Mike nie umie natomiast jednoznacznie rozstrzygnąć, czy Phil w czasie sesji do „Duke” proponował zespołowi „In the Air Tonight”. Od lat zdania w kwestii, czy pierwszy Collinsowy hit mógł trafić do repertuaru Genesis, czy nie, są podzielone. Phil twierdzi że nam go zagrał, Tony twierdzi, że nie – pisze Mike. – A ja twierdzę, że mógł go zagrać, ale my tego nie zarejestrowaliśmy. W „In The Air Tonight” wszystko jest oparte na klimacie, na atmosferze i jeśli Phil zagrał nam tylko demo bez tego słynnego perkusyjnego wejścia, całość mogła brzmieć zbyt prosto i znajdowała się na zbyt wczesnym etapie. To były tylko trzy akordy i wszystkie chyba trochę zbyt zwyczajne dla takich akordowych snobów jak ja i Tony. 

Po czwarte. Wcześniej nie zetknąłem się z tak jednoznacznym i logicznym wyjaśnieniem nieudanego „romansu” Genesis z Rayem Wilsonem przy mikrofonie. Tu zdecydowanie runął mit słabej sprzedaży albumu „Calling All Stations”. Rzekoma klęska komercyjna, nie miała większego znaczenia. Mike napisał, że dwa miliony sprzedanych egzemplarzy to nie był zły wynik, powodem zawieszenia działalności, okazał się brak łącznika między Mikem, a Tonym Banksem. Ray Wilson wykonał dobra robotę wokalną – pisze Rutherford – ale nie potrafił komponować. Bez trzeciego kompozytora było nam ciężko, bo między mną a Tonym, z którym bardzo oddaliliśmy się muzycznie, nie było żadnego spoiwa, nikt nie mógł sprowadzić nas do złotego środka. Wtedy też zdałem sobie sprawę, jak ważną rolę pełnił Phil. On nas zawsze łączył, wydobywał z nas wszystko, co najlepsze i jeszcze znajdował dla tego najwłaściwsze miejsce. 

Koniec żywota tamtego składu Mike wziął na siebie. Banks i Wilson chcieli ten wózek pociągnąć do następnego albumu.

Po piąte (ten „drobiazg” bardzo mnie zadziwił) – Daryl Stuermer, kiedy zasilał koncertowy skład Genesis w 1978 roku… wcale nie był bardzo dobrym basistą. Rzecz ciekawa, bo zawsze sądziłem, że Mike szukając następcy dla Hacketta skupiał się wyłącznie na instrumentalistach grających zarówno na gitarze, jak i na basie. Szykowany wówczas na trasę „..and then tere were three…” wytrawny spec od grubych strun Alphonso Johnson odpadł w trakcie przesłuchań, bo nie grał wystarczająco dobrze na gitarze. To on polecił Stuermera, który według źródeł okazał się sprawniejszym „wiosłowym” (na miarę Hacketta), a w domyśle też niewiele gorszym basistą. Mike tymczasem twierdzi, że Daryl potrzebował pięciu lat koncertowania z Genesis, żeby stać się bardzo dobrym basistą

Po szóste (to już gdzieś było, ale nie pamiętam gdzie…) Phil po śmierci Keitha Moona w 1978 roku planował dołączyć do The Who.Mike wspomina, że nie martwiły ich te plany. Wierzyliśmy że uda nam sie to pogodzić, Bóg raczy wiedzieć jak, pisał.

Po siódme. W 1981 roku przed lub w trakcie prac nad „abacab” genesismeni nie tylko planowali rewolucję muzyczną (tą udało się przeprowadzić), ale też zastanawiali się nad zmianą nazwy zespołu. Znaleźliśmy się wtedy w takim miejscu kariery, w którym łatwo stać się karykaturą samego siebie. Chcieliśmy się odciąć od przeszłości. Nie pamięta niestety pomysłów na ewentualne nazwy zamienne.

Po ósme (o tym pierwsze słyszę). W trakcie trasy „Invisible Touch” do ekipy Genesis dołączyli David Gilmour i jego menedżer Steve O’Rurke. Był rok 1987, Genesis siedzieli na komercyjnym szczycie, a wizyta lidera flojdów miała podobno charakter edukacyjny. Mike twierdzi, że Gilmour chciał podejrzeć zespół i jego produkcję koncertową od kulis, bo sam szykował swój się do trasy „A Momentary Lapse of Reason”… Jest to możliwe, zważywszy, że Genesis byli wówczas w niewyobrażalnym gazie, a Pink Floyd nie koncertowali od czasów „The Wall”, czyli od 1981 roku… Sześć lat poza biznesem.

Takich ciekawostek, anegdot i innych „kwiatków” w „The Living Years” znalazłem całkiem sporo. Mike poprzetykał nimi znaną wszystkim historię Genesis na tyle gęsto, że nawet najwierniejsi fani znający dzieje grupy na pamięć nie powinni się nudzić. Opowiada w interesującym stylu, nie boi się dowcipu i autoironii. Nie jest to może książka, która porwie, zachwyci i ukradnie całą noc, ale warto się z nią zapoznać, bo spojrzenie Rutherforda na wiele spraw jednak nieco się różni od „oficjalnej”, obiektywnej wersji wydarzeń. Jako wartościowe uzupełnienie biblioteczki rzecz na domowej półce mile widziana.