„The Living Years” – reklamowana
przez wydawców jako pierwsza autobiografia członka Genesis – jest, jak się można
było domyślić, tylko uzupełnieniem genesisowej biblioteczki. To nie jest pozycja,
która stawia na głowie postrzeganie zespołu i jego historii, niewiele nowego też wnosi
w kwestii rozumienia relacji panujących między muzykami. O Genesis tak naprawdę
chyba wszystko już zostało napisane. Mimo to, wspomnienia Mike’a Rutherforda są
ciekawym uzupełnieniem wiedzy, bo choć gitarzysta powtarza większość faktów
znanych już czytelnikom z innych książek, od czasu do czasu, rzuca też świeże
kąski, które poszerzają spektrum wiedzy o historii Genesis. Dla fanów grupy
jest to lektura obowiązkowa.
Nie będę pisał
szczegółowej recenzji, przytoczę tylko kilka wyłowionych i spisanych na kolanie
ciekawostek-atutów „The Living Years”:
Między wieloma
powtórzeniami (dublującymi się szczególnie z zawartością „Chapter and Verse”) Rutherford
poutykał tu sporo różnorodnych smaczków, anegdot i subiektywnych opinii. Po
pierwsze, padł mit wieloletniego konfliktu z ojcem. Z tego co Mike napisał w „The
Living Years” wynika, że choć ojciec był konserwatywnie nastawionym do życia
żołnierzem marynarki wojennej, dosyć szybko i łagodnie zaakceptował artystyczną
drogę życiową syna. Podobno to za jego namową rodzice muzyków w 1969 roku
podarowali nastoletnim wówczas genesimanom sporą sumę pieniędzy, za które mogli
kupić nowe instrumenty. W szczególnie trudnym dla Mike’a okresie liceum,
zdarzało mu się bronić syna przed ultra-konserwatywnymi nauczycielami. W
późniejszych latach często bywał na koncertach i przez cały czas żywo
interesował się losami grupy. Zdecydowanie wspierał syna w jego muzycznych
zmaganiach. O zakazach uprawiania rocka nawet nie było mowy.
Po drugie, padł mit „genesismanów
– grzecznych chłopców”. Tego, że panowie potrafili sporo wypić i popalali trawę
niemal na równi z innymi rockmanami można się było domyślić, ale o to, że Mike
próbował przewieźć do Anglii narkotyki ze Stanów (tam podobno mieli dużo lepszy
towar) już bym pana Rutherforda nie posądził. Noc spędzona w celi posterunku
Hounslow raz na zawsze wyleczyła go z przemytnictwa. Romanse z prostytutką
Carole i dwadzieścia lat starszą kuzynką promotora koncertowego, również
rzucają nowe światło na młode lata genesismanów. Mike jak widać nie różnił się aż
tak bardzo od swoich rówieśników, którzy nie uczęszczali do renomowanej,
konserwatywnej Charterhouse. Szczere opisy z lat młodości to spory atut tej
autobiografii.
Po trzecie. To Mike
kupił pierwsze automaty perkusyjne. Miało to miejsce w Japonii w 1978 roku.
Wziął od razu trzy, po sztuce dla każdego członka grupy. Phil, który miał w niedalekiej przyszłości zrobić największy użytek z tych
automatów, nie był zachwycony prezentem. Jestem perkusistą, po cholerę mi automat?
– zapytał. Poczułem się lekko
urażony – pisze Rutherford – ale
myślałem, że i tak znajdzie zastosowanie dla tego sprzętu. No i znalazł.
Początek „In The Air Tonight” zaprogramował na automacie.
Mike nie umie natomiast
jednoznacznie rozstrzygnąć, czy Phil w czasie sesji do „Duke” proponował
zespołowi „In the Air Tonight”. Od lat zdania w kwestii, czy pierwszy Collinsowy
hit mógł trafić do repertuaru Genesis, czy nie, są podzielone. Phil twierdzi że nam go zagrał, Tony twierdzi, że nie – pisze Mike. – A ja twierdzę, że mógł go zagrać, ale my
tego nie zarejestrowaliśmy. W „In The Air Tonight” wszystko jest oparte na
klimacie, na atmosferze i jeśli Phil zagrał nam tylko demo bez tego słynnego
perkusyjnego wejścia, całość mogła brzmieć zbyt prosto i znajdowała się na zbyt wczesnym
etapie. To były tylko trzy akordy i wszystkie chyba trochę zbyt zwyczajne dla
takich akordowych snobów jak ja i Tony.
Po czwarte. Wcześniej nie zetknąłem się z tak jednoznacznym i logicznym wyjaśnieniem nieudanego „romansu”
Genesis z Rayem Wilsonem przy mikrofonie. Tu zdecydowanie runął mit słabej
sprzedaży albumu „Calling All Stations”. Rzekoma klęska komercyjna, nie miała większego znaczenia. Mike napisał, że dwa miliony sprzedanych egzemplarzy to
nie był zły wynik, powodem zawieszenia działalności, okazał się brak łącznika między
Mikem, a Tonym Banksem. Ray Wilson
wykonał dobra robotę wokalną – pisze Rutherford – ale nie potrafił komponować. Bez trzeciego kompozytora było nam ciężko,
bo między mną a Tonym, z którym bardzo oddaliliśmy się muzycznie, nie było
żadnego spoiwa, nikt nie mógł sprowadzić nas do złotego środka. Wtedy też
zdałem sobie sprawę, jak ważną rolę pełnił Phil. On nas zawsze łączył,
wydobywał z nas wszystko, co najlepsze i jeszcze znajdował dla tego
najwłaściwsze miejsce.
Koniec żywota tamtego
składu Mike wziął na siebie. Banks i Wilson chcieli ten wózek pociągnąć do następnego albumu.
Po piąte (ten „drobiazg” bardzo mnie zadziwił) – Daryl Stuermer, kiedy zasilał koncertowy
skład Genesis w 1978 roku… wcale nie był bardzo dobrym basistą. Rzecz ciekawa,
bo zawsze sądziłem, że Mike szukając następcy dla Hacketta skupiał się
wyłącznie na instrumentalistach grających zarówno na gitarze, jak i na basie.
Szykowany wówczas na trasę „..and then tere were three…” wytrawny spec od
grubych strun Alphonso Johnson odpadł w trakcie przesłuchań, bo nie grał
wystarczająco dobrze na gitarze. To on polecił Stuermera, który według źródeł
okazał się sprawniejszym „wiosłowym” (na miarę Hacketta), a w domyśle też
niewiele gorszym basistą. Mike tymczasem twierdzi, że Daryl potrzebował pięciu
lat koncertowania z Genesis, żeby stać się bardzo dobrym basistą…
Po szóste (to już
gdzieś było, ale nie pamiętam gdzie…) Phil po śmierci Keitha Moona w 1978 roku planował
dołączyć do The Who.Mike wspomina, że nie martwiły ich te plany. Wierzyliśmy że uda nam sie to pogodzić, Bóg raczy wiedzieć jak, pisał.
Po siódme. W 1981 roku
przed lub w trakcie prac nad „abacab” genesismeni nie tylko planowali rewolucję
muzyczną (tą udało się przeprowadzić), ale też zastanawiali się nad zmianą nazwy
zespołu. Znaleźliśmy się wtedy w takim
miejscu kariery, w
którym łatwo stać się karykaturą samego siebie. Chcieliśmy się odciąć od przeszłości. Nie pamięta niestety
pomysłów na ewentualne nazwy zamienne.
Po ósme (o tym pierwsze słyszę). W trakcie trasy „Invisible Touch” do ekipy
Genesis dołączyli David Gilmour i jego menedżer Steve O’Rurke. Był rok 1987,
Genesis siedzieli na komercyjnym szczycie, a wizyta lidera flojdów miała
podobno charakter edukacyjny. Mike twierdzi, że Gilmour chciał podejrzeć zespół
i jego produkcję koncertową od kulis, bo sam szykował swój się do trasy „A Momentary
Lapse of Reason”… Jest to możliwe, zważywszy, że Genesis byli wówczas w
niewyobrażalnym gazie, a Pink Floyd nie koncertowali od czasów „The Wall”,
czyli od 1981 roku… Sześć lat poza biznesem.
Takich ciekawostek,
anegdot i innych „kwiatków” w „The Living Years” znalazłem całkiem sporo. Mike
poprzetykał nimi znaną wszystkim historię Genesis na tyle gęsto, że nawet
najwierniejsi fani znający dzieje grupy na pamięć nie powinni się nudzić. Opowiada w interesującym stylu, nie boi się dowcipu i autoironii. Nie
jest to może książka, która porwie, zachwyci i ukradnie całą noc, ale warto się z nią zapoznać, bo
spojrzenie Rutherforda na wiele spraw jednak nieco się różni od „oficjalnej”,
obiektywnej wersji wydarzeń. Jako wartościowe uzupełnienie biblioteczki rzecz na
domowej półce mile widziana.