Napisałem w tym roku kilkanaście recenzji tegorocznych premier. Zwykle potrzebuję 4 – 5 przesłuchań, trochę spontanicznych, lakonicznych notatek, po dwóch, trzech dniach można usiąść do klawiatury i w godzinkę tekst jest gotowy. Większość płyt poddaje się takiemu procesowi i daje się mniej lub bardziej trafnie, mniej lub bardziej sprawiedliwie, mniej lub bardziej obiektywnie opisać, zrecenzować, ocenić. W tym roku jedna płyta powiedziała mi stanowcze „nie!”. „Nie ważne jak wysoko jesteśmy” Myslovitz jest dla mnie obecnie płytą "nierecenzowalną". Ale bynajmniej nie dlatego, że mi się nie podoba…
W jednej z licznych dyskusji na temat tego album usłyszałem zdanie: „nie podoba mi się ta płyta, po prostu nie zachwyca”. I coś mnie tknęło. Przecież Myslovitz nie jest, nigdy nie był i raczej już nigdy nie będzie zespołem od „zachwytów”. To nie ta bajka, nie te założenia, nie ten talent, nie ta wrażliwość. Chłopaki z Mysłowic, gdy stawali się w pełni profesjonalnym zespołem pod koniec lat 90., zagospodarowali przestrzeń pod hasłem „solidność, rzetelność”, rozgościli się w artystycznych wyższych stanach średnich i chyba nigdy nie zamierzali się stamtąd ruszać. Bo i po co, skoro w tych pozornych „szarościach” okazali się bardzo pomysłowi, chwytliwi, często intrygujący. W swojej upartej solidności osiągnęli poziom mistrzowski. Piszą zarówno przeboje, ale też dają się ponosić psychodelicznym odjazdom, dzięki czemu wygrywają komercyjnie i potrafią zaciekawić artystycznie. I choć nigdy nie zachwycali sensu stricto, nie porywali, z drugiej strony trudno zarzucić im jakieś wyjątkowe rozczarowania. Wypracowali własny, oryginalny styl pop – rocka z elementami m.in. britpopu, psychodelii i piosenki francuskiej, i konsekwentnie piszą własną historię.
„Nie ważne jak wysoko jesteśmy” jest w pewnym sensie obrazem tej upartej, aroganckiej solidności, bez ambicji do zachwycania, ale też bezczelnie pozbawionej potknięć. To płyta krótka, czterdziestominutowa i może też dzięki temu dobrze słucha się jej w całości. Dla mnie to nowość, bo Myslovitz albumów „od dechy do dechy” moim zdaniem nie nagrywał (może oprócz „Skalarów”) i zawsze trzeba było programować odtwarzacz. Ta płyta gra od pierwszych do ostatnich dźwięków i jest dobrze. A że nie zachwyca? … Boże ześlij nam w tym roku jeszcze kilka tak „niezachwycających” albumów pop – rockowych. Solidność w muzyce też jest potrzebna.