środa, 29 stycznia 2014

Co można zyskać na cofaniu się?

W czerwcu 2003 roku Piotr Kaczkowski pytał Steve'a Hacketta o możliwość reaktywacji Genesis w tak zwanym klasycznym składzie. To możliwe, choć nie sądzę by było prawdopodobne - odpowiedział gitarzysta. - Przecież każdy (muzyk Genesis, przyp. MN) robi kwitnącą karierę poza tym szyldem.To tak jakby ktoś chciał  zestawić cyrk Monty Pythona z grupy znanych już komików. (...). Czy odnowi się Led Zeppelin, czy żyjący muzycy grupy The Beatles reaktywują szyld? Nikt nie wie, szklana kula. (...) Co można zyskać na cofaniu się? Myślę, że muzycy powinni iść do przodu.

Minęło przeszło dziesięć lat od tamtej rozmowy. W międzyczasie reaktywowały się trzy z czterech wymienionych wówczas szyldów. Led Zeppelin zagrali koncert w roku 2007, podobnie jak Genesis, zespół Hacketta, powołany do życia koncertowego, ale ostatecznie bez Steve'a. Nawet Monty Python zebrał się raz jeszcze. Co można zyskać na cofaniu się? Genesis w 2007 roku zagrali około pięćdziesięciu koncertów dla ponad półtora miliona ludzi. Gdyby podwoili ilość występów, dotarliby bez trudu do kolejnego miliona słuchaczy. Led Zeppelin zagrali jeden raz dla osiemnastu tysięcy widzów, ale chciało ich zobaczyć, bagatela, dwadzieścia milionów! Bilety na występ reaktywowanych w ubiegłym roku "pajtonów" jak donosiły media sprzedały się w 43 i pół sekundy. Liczby nie kłamią, a te przytoczone tutaj mówią wyraźnie, co można zyskać na cofaniu się...

Hackett też to zrozumiał. Czekał dziesięć lat na możliwość cofnięcia się. Najpierw, w 2012 roku, nagrał płytę z repertuarem Genesis "Revisited II", a następnie zorganizował prezentację tego materiału na żywo. DVD "Live At Hammersmith" to zapis londyńskiego koncertu z ubiegłego roku.

Pierwsze od początku lat 80' pojawienie się na listach bestsellerów i pełne (niemałe) hale koncertowe odpowiedziały zapewne Steve'owi, co (a może raczej ile?) dokładnie można zyskać na cofaniu się.

Nie zamierzam dokuczać Hackettowi, pisać złośliwych bzdur o jego artystycznej kapitulacji, niekonsekwencji, czy odgrzewaniu kotletów. Wszyscy muszą z czegoś żyć, a każdy kto choćby pobieżnie zapoznał się z twórczością zespołu Genesis wie, że na płytach z lat 1971-77 żadnych kotletów nigdy nie było... więc smrodek odgrzewanego "towaru" w tym przypadku nikomu nie grozi. Times were hard - śpiewał kiedyś Phil Collins o "muzycznej księżnej", której już nikt nie chciał słuchać. Hackett niewątpliwie należy do "progresywnej" rodziny "królewskiej", ale spadek zainteresowania publiczności nie dotyczy przecież tylko jego. Problem polega na tym, że świat obecnie chłonie muzykę w taki sposób, jakby tak naprawdę nikt nikogo nie chciał już słuchać. Trend ustala przeciętny konsument (bo już nawet nie słuchacz), taki światowy odpowiednik naszego rodzimego inżyniera Mamonia, więc siłą rzeczy najlepiej sprzedają się (oprócz produktów muzyczno-podobnych) wszelkiego rodzaju reaktywacje, plagiaty i autoplagiaty, bo "przecież" lubimy tylko te piosenki, które już znamy. Nie ma się co śmiać z Hacketta, bo choć robi skok na kasę nagrywając niemalże dźwięk w dźwięk te same utwory, co czterdzieści lat temu, i montuje najzwyklejszy w świecie coverband własnego ex-zespołu, to i tak robi to z dużą klasą.

Po pierwsze trafił w wielką, niewytłumaczalną lukę dyskograficzną. Do dziś zachodzę w głowę, jak to się stało, że zespół Genesis nie dorobił się wydawnictwa koncertowego podsumowującego dorobek okresu z zamaskowanym Gabrielem przy mikrofonie. Ostatnią przekrojówką jest bootleg DVD z 1973 roku, na którym można zobaczyć koncert promujący album "Selling England by the Pound". Ciekawa rzecz, ale niewyczerpująca tematu. Rok później (1974) do sklepów trafił koncept album "The Lamb Lies Down on Broadway", który zespół wykonywał na koncertach w całości, co sprawiło, że tamte występy nie prezentowały już przekroju materiału... rok później w zespole nie było już Gabriela. Nawet kiedy trzydzieści lat później rozmawiano o reaktywacji grupy w klasycznym składzie, planowano koncertowe wykonanie "The Lamb", co było kompletnie bezsensu, bo po pierwsze ten materiał nigdy w całości nie bronił się na żywo, a po drugie, takie podejście do sprawy, znów wykluczyłoby z repertuaru kilkadziesiąt minut naprawdę genialnej muzyki (choćby "Firth of Fifth", "Watcher of the Skies", "The Musical Box", nie wspominając o legendarnym "Supper's Ready"). Tak jakby zespół nie do końca zdawał sobie sprawę, jak fantastycznym repertuarem dysponuje. Hackett najwyraźniej zdał sobie z tego sprawę, bo odważnie sięgnął po najlepszy materiał z całego okresu swojej bytności w Genesis (za "The Lamb nigdy nie przepadał). Na prawie trzygodzinny koncert składa się swoisty "the best of" Genesis lat 70', jakiego jeszcze nigdy "nie grali".

Po drugie, Hackett po raz kolejny potwierdził, że jest świetnym selekcjonerem muzycznym i nauczycielem. Jego coverband to maszyna, która wykonuje nawet najtrudniejsze i najbardziej pogmatwane utwory Genesis z największą precyzją. Roger King to replika Tony'ego Banksa, a genialny Gary O'Toole to człowiek o potencjale wykonawczym zbliżonym do Phila Collinsa. Z taką dwójką za plecami, Steve ma prawo czuć się bezpiecznie grając nawet "Supper's Ready" w całości. Co tu dużo mówić, wykonania są niemalże bezbłędne i nawet jeśli Hackett dokonywał jakichś drobnych korekt już w studiu, to i tak wypada się nisko ukłonić muzykom. Nie ciągałby ich po świecie, gdyby nie potrafili tego wszystkiego zagrać choćby w 90 % tak dobrze, jak na płycie.

Trzeci atut to brak zmian aranżacyjnych. Wszystkie utwory zagrane są niemalże w idealnej zgodzie z oryginałami. Jeśli już słyszymy jakąś drobną korektę, to zwykle na korzyść utworu. Prawda jest taka, że np. świetne "Fly on a Windshield" i "Broadway Melody" nigdy nie brzmiały tak potężnie i poruszająco, jak tutaj z wokalem wszechstronnego Gary'ego O'Toole'a. Zespół sięga też szczytów wykonawczych we fragmentach instrumentalnych "The Musical Box" i "Supper's Ready" (wyborna "Apokalipsa na 9/8"!).

Jeśli chodzi o słabostki - nie do końca przekonują mnie wokale, ale umówmy się, tragedii nie ma, a siłą twórczości Genesis zawsze było to, co dzieje się "pod wokalem". Poza tym kilka utworów śpiewanych przez O'Toole rekompensuje wszystko. Jego wykonanie "Blood on the rooftops" jest chyba nawet lepsze, niż oryginał Collinsa.

Reasumując. Skoro już nadeszły czasy coverbandów, ten Hacketta jest naprawdę wart zainteresowania. DVD z Hammersmith potwierdza, to co sygnalizowała płyta "Genesis Revisited II". Hackett ze swoimi kompanami potrafi wskrzesić duchy Genesis z lat 70. Jeśli tak wyglądają obecnie jego koncerty, warto podjechać 5 maja do Zabrza, by to wszystko zobaczyć i usłyszeć na żywo. Na cofaniu się czasami można zyskać... jeśli jest po co się cofać.






wtorek, 28 stycznia 2014

Pierwsze genesisowe wspomnienia... tego jeszcze nie grali.

W 2007 roku ukazała się książka Łukasza Hernika "Genesis. W krainie muzycznych olbrzymów", która w dużym stopniu wyczerpuje temat kariery i dorobku artystycznego tej grupy. Można rzec - biografia kompletna, jakiej próżno szukać nawet poza Polską. Pamiętam jednak recenzję tej pozycji, w której dziennikarz, doceniając pracę wykonaną przez Hernika, dopatrzył się pewnej (rzekomo) słabości. Chwaląc szczegółowe opisy tras koncertowych, roszad składu grupy i analizy kolejnych albumów, zapytał wreszcie, nieco ironicznie i retorycznie - czy ci muzycy mieli jakieś życie prywatne?

No i faktycznie, jakby przejrzeć książkę Hernika, to historyjek spoza studiów nagraniowych i sal koncertowych jest tam niewiele. Nic w tym jednak dziwnego. Format tamtej biografii został jasno sprecyzowany. To miała być książka o artystycznych losach zespołu Genesis. Sprawy prywatne zostały zmarginalizowane i ograniczone do tych, które ściśle wiążą się z działalnością grupy (vide pierwszy rozwód Collinsa). Książek o Genesis i muzykach związanych z tym zespołem krąży po świecie już kilkadziesiąt, ale większość z nich swoją strukturą przypomina raczej prace Łukasze Hernika (i dobrze, bo to twórcze środowisko, które należy pamiętać przede wszystkim przez pryzmat dokonań artystycznych). Ale prywatne losy członków Genesis także nie są nudne. I choć w większości brak w nich pikantnych wątków romansowych, czy typowych przygód pod hasłem "sex, drugs and rock & roll", to i tak trudno nazwać je banalnymi. Jeśli ktoś ma już dosyć książek rozkładających kolejne progresywne dzieła przebojowych rockmanów na części pierwsze, wieść o brytyjskiej premierze autobiografii "Living Years" powinna go ucieszyć. Oto nadeszła bowiem pierwsza książka, która rzuci na historię Genesis nieco inne, bardziej prywatne, osobiste i emocjonalne światło. Na spisanie własnych wspomnień dał się namówić założyciel  zespołu i jeden z jego filarów - basista, gitarzysta i kompozytor Mike Rutherford. "The Living Years" to pierwszy "genesisowy memoir".

Dopiero zacząłem lekturę, więc na oceny i recenzję jest zbyt wcześniej, ale po zapoznaniu się z przedmową i sporym fragmentem pierwszego rozdziału mogę powiedzieć, że jest to książka, która myślenia o Genesis raczej nie przeformatuje, ale na pewno porządnie rozwinie ciekawe wątki prywatne, które w innych książkach zostały tylko zasygnalizowane. Już sam fakt, że Mike szczerze i bogato pisze o własnym ojcu, z którym podobno żył nieco skonfliktowany, daje nadzieję, że "Living Years" okaże się nie tylko ciekawym uzupełnieniem genesisowej biblioteczki. Zobaczymy na jaką szczerość względem swoich bliskich a także kompanów z zespołu zdobył się pan Rutherford. Znając jego wyborne maniery, nawet jeśli zdecydował się na jakieś grubsze wyznania, sformułował je tak, że skandali i rozpraw sądowych nie będzie. Wątpię, jednak, by ograniczył się do wyznań znanych już z wcześniejszych wywiadów i starszych "muzycznych" książek. Szkoda, że szanse na polskie wydanie tej pozycji są niewielkie, ale może kiedyś...? Memoir Mike'a Rutherfoda pięknie wyglądałby obok "Olbrzymów" Hernika i biografii Phila Collinsa i Petera Gabriela ;)



piątek, 4 października 2013

Tides From Nebula 'Eternal Movement"





Gdy w maju ubiegłego roku rozmawiałem z Maciejem Karbowskim, na pytanie o to, jaka będzie trzecia płyta Tides From Nebula, powiedział mi, że „niektórzy mogą się obrazić”. Miał na myśl to, że nowy materiał nie będzie wierną kontynuacją ani „Aury”, ani „Earthshine”. Wtedy trudno mi było wyobrazić sobie, jakie dźwięki powstają w sali prób zespołu. Wyciągnąłem z Maćka tylko tyle, że idą w stronę dynamiki, rezygnują z ambientu (charakterystycznego dla „Earthshine”) i że będzie więcej elektroniki. Od kilkunastu dni osłuchuję się z trzecią płytą TFN, zatytułowaną „Eternal Movement” i z pełnym przekonaniem mogę powiedzieć, że powodów do obrażania się na ambitnych postrockowców nie słyszę. I choć nie słyszę też wyraźnego zwrotu w stronę elektroniki – czego po cichu się spodziewałem – mogę ze spokojem zapewnić, że nie ma to najmniejszego znaczenia, bo Tides From Nebula i tak nagrali swoją najlepszą, najciekawszą i najrówniejszą płytę. „Eternal Movement” nie tylko łączy w sobie najlepsze cechy dwóch poprzednich wydawnictw, ale też prezentuje garść nowych pomysłów. Tides From Nebula to dziś zespół wyraźnie lepszy niż dwa lata temu.

Instrumentalny postrock to wyższa szkoła jazdy. Tu każda mielizna – nudne kilkanaście sekund, monotonny rytm, banalny riff – oznaczają „śmierć”. Słuchacz odchodzi znudzony. Panowie z TFN mają tego pełną świadomość, dlatego każda sekunda ich nowej muzyki jest interesująca, każdy zaprezentowany dźwięk zasłużył tu na swoje miejsce. Można się tylko domyślać, że wszystkie, nawet najdrobniejsze szczegóły nowych utworów przeszły najpierw w sali prób, a później jeszcze w studiu bardzo ostrą kontrolę jakości. Efekt jest taki, że na „Eternal Movement” nie ma się do czego przyczepić. To album pozbawiony słabości tak kompozycyjnych jak i wykonawczych. Nie mówiąc już o sferze emocjonalnej i energii, bo tu zawsze „tajdsi” dawali dwieście procent normy. Mamy osiem nowych utworów składających się na blisko pięćdziesięciominutową porcję muzyki. To instrumentalne granie oparte na ścisłej współpracy dwóch gitar i bardzo aktywnej, wyrazistej sekcji. Ta rockowa podstawa podlana jest oszczędnym, prostym, służącym budowie klimatu klawiszem. Siłą tej muzyki są dynamika, niebanalna melodyka i rosnąca różnorodność stosowanych rozwiązań. Tides From Nebula z coraz większą łatwością balansuje między różnymi rozwiązaniami konstrukcyjnymi. Lekką ręką stawia „ścianę dźwięku”, następnie zwalnia, ogranicza się do chłodnych i delikatnych partii gitary lub prostego klawisza, by po chwili rozpocząć porywający wyścig riffujących gitar i galopującej sekcji (świetnym przykładem tej różnorodności jest utwór „Emptiness of Yours and Mine”). Różnorodnie użyte są gitary, raz to uderzające potężnymi frazami, raz to drobniutko riffujące. Z taką samą łatwością budujące blok dźwięku, jak i serwujące delikatne, często nostalgiczne melodie. Rozsądnie i ze smakiem wykorzystano klawisze i elektronikę. 

Nie czuć w tym ani przypadkowości, ani żadnych schematów. Tu nie ma gotowców, ani sprawdzonych wzorców, dlatego nie ma nudy. Kontrolowana spontaniczność? Spontaniczny rozsądek? Utwory zdają się łączyć w sobie te na pozór sprzeczne cechy. Cieszą spontaniczną energią ale nie są zabałaganione, pulsują od emocji ale sprawiają wrażenie przemyślanych. Są inteligentnie skonstruowane, ale daleko im do matematycznej progresji, gdzie wszystko można policzyć i rozrysować. To tajfun energii, który nie wiadomo gdzie zaniesienie słuchacza, ale można mieć pewność, że nie zabłądzi. W tym szaleństwie jest logika, a każda dźwiękowa opowieść ma swoją puentę.

Tides From Nebula odważnie rozwija się z płyty na płytę, a „Eternal Movement” jest kolejnym dużym krokiem naprzód w artystycznej drodze tego zjawiskowego zespołu. Jest w „tajdsach” ta pożądana „progresja myślenia” o tworzeniu, o tym, że muzyka musi się rozwijać i nie tracąc cech swojego stylu za każdym razem musi być inna. Wykreowali swój własny, oryginalny świat dźwiękowy, który teraz spokojnie penetrują i regularnie poszerzają. Nie wypada pytać co będzie dalej, bo wiadomo, że nadchodzi czas koncertów, a na scenie Tides From Nebula czuje się jak ryba w wodzie. Po gorącej premierze zapowiadają się więc jeszcze gorętsze koncerty. O to, że ich mocnym punktem będą najnowsze kompozycje jestem spokojny. Jeśli na płycie brzmią bardzo dobrze, na koncertach będą porywać.

wtorek, 1 października 2013

'Plagiat' work in progress



Dziennikarz Marcin Faron wyszedł z klubu z lekka otumaniony. Po raz pierwszy poczuł się we Wrocławiu tak bardzo nieswojo. Odpalił silnik i wyjechał na jezdnię. Po chwili zorientował się, że na plecach czuje nie tylko podmuchy obcego wiatru, ale także silne reflektory jedynego auta jadącego jego pasem. Odchylił lusterko, tak aby światło żółtego Passata nie raziło go w oczy. Odruchowo sięgnął po komórkę. Miał nieodczytanego esemesa sprzed dwóch godzin. Jakiś gość dzwonił do redakcji, pisała Iwona, pytał gdzie cię złapie. Może oddzwoń na ten numer, to chyba pilne. Sprawdził godzinę. Dochodziła dwudziesta trzecia. Postanowił odłożyć tę sprawę na rano. Nie będę wydzwaniał do obcych ludzi po nocach, szepnął pod nosem. 

Szybko zbliżał się do domu. Wrocław o tej porze sprawiał wrażenie miasta zupełnie innego niż popołudniu. Był pusty i zachęcał do ulicznych szaleństw. Na prostych odcinkach Faron wrzucał piąty bieg i rozpędzał wóz do stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Kilkakrotnie gwałtownie skręcił i zerwał się z piskiem opon, jakby chcąc odreagować codzienne stanie w korkach. Nabrał kilka litrów powietrza i wypuścił je filtrując płuca z głośnym westchnięciem. Rozejrzał się uważnie, czy gdzieś w ciemnych zaułkach nie czyha radiowóz. Naprostował lusterko i ze zdziwieniem zauważył, że auto, które snuło się za nim tuż po wyjeździe spod klubu nadal siedzi mu na ogonie. Poczuł nieprzyjemne ukłucie na mostku.

Zwolnił licząc, że auto go wyminie, ale i ono zwolniło. Gdy zatrzymał się na światłach awaryjnych, zdał sobie sprawę, że ma problem. Kierowca Passata trzymając równą, około dwustu metrową odległość, zrobił dokładnie to samo. Stanął przy krawężniku i uruchomił oba migacze. Co jest, kurwa?! Warknął pod nosem Faron. Nie wiedział co robić, ale ostatnią rzeczą jakiej chciał, było zaprowadzenie kierowcy Passata pod własną bramę. Postanowił pokręcić się jeszcze chwilę po okolicy. Był niedaleko domu i zdążył już poznać niewielkie uliczki tutejszych osiedli. Ruszył, by po pięćdziesięciu metrach skręcić w prawo w niewielką ulicę osiedlową. Następnie kluczył między blokami czując na plecach żółte światła Volkswagena Passata. Rozglądał się bacznie. Było ciemno i pusto. Mimo wszystko bał się zabłądzić w podobnych do siebie uliczkach. Minął osiedlową Biedronkę, plac zabaw, aż rozpoznał miejsce, w którym kilka tygodni temu wysadził redaktor Iwonę. Ciągle nie był sam. Żółte auto uparcie siedziało mu na ogonie. Stanął, zgasił silnik i rozpiął pas. Pomyśli, że tu mieszkam i sobie pojedzie, szepnął pod nosem zerkając w lusterko. Będę miał go z głowy. Passat zaparkował sto metrów za nim. 

Było zimno, auto szybko się wychładzało. Zegar pokazywał w pół do dwunastej. Kurwa, jakbym mało miał kłopotów, westchnął i schował twarz w dłoniach. Nagle ktoś otworzył drzwi i wyszarpnął go z samochodu. Faron poleciał dobre dwa metry zanim uderzył o asfalt. Potrzebował kilku sekund, żeby się otrząsnąć. Podniósł się na łokciach i dostrzegł dwie pary nóg zmierzających w jego stronę. Jedna noga zrobiła potężny zamach na jego głowę, ale instynktownie zasłonił się przed ciosem. Napastnik trafił go w ramię. Drugi mężczyzna złapał go za poły kurtki, podniósł lekko do góry i strzelił otwartą dłonią w twarz. Tym razem nie zdążył się uchylić. Po chwili poczuł na twarzy drugi cios. Kątem oka zdołał dojrzeć trzeciego napastnika. Dyszał ciężko starając się rozeznać w sytuacji, ale widział tylko gwałtowanie migające ciemne obrazy i słyszał szuranie butów o asfalt. Ktoś kopnął go w plecy. Zacisnął pięść, resztką sił zdołał się odwinąć o sto osiemdziesiąt stopni. Jego pięść boleśnie zatrzymała się na czymś twardym. Najwyraźniej sięgnęła czyjejś szczęki.

– O ty, kurwa! – usłyszał zdziwiony i rozdrażniony głos, po czym padł na ziemię po ciosie w tył głowy. Do jego uszu dobiegł jeszcze stłumiony dźwięk otwieranego okna i krzyk kobiety.
 – Co tam się dzieje, do jasnej cholery?! Wzywam policję!
 Jeden z mężczyzn nachylił się nad nim.
 – Jeszcze raz się naprzykrzysz naszemu koledze, to cię do lasu wywieziemy! – wyszeptał.

Faron musiał stracić na kilka minut przytomność, bo kiedy otworzył oczy zobaczył przerażoną twarz redaktor Wilczek. Iwona kucała przy nim opatulona grubym różowym szlafrokiem.

– Marcin! – stęknęła. – Kto to był?
 Chciał odpowiedzieć, że nie ma bladego pojęcia, ale pokręcił tylko przecząco głową.
– Dasz radę wstać?
Dźwignął się na dłoniach, czując jak świat zaczyna wirować. Był słaby i mocno poobijany. Policzek pulsował miarowo, a oko powoli chowało się za opuchlizną. Stanął na nogi, a Iwona objęła go mocno ramieniem i zaczęła prowadzić.
 – Co ty tu w ogóle robiłeś?
– Jechali za mną spod klubu, chciałem ich zgubić.

Z trudem wdrapał się po schodach na półpiętro. Weszli do windy. Jaskrawe światło i wielkie lustro pokazały całą brutalną prawdę o stanie jego twarzy. Miał przetarty podbródek, podbite oko i rozbitą wargę. Bolała go też skroń i plecy. W nienajlepszej formie były też nogi. Spod przetartych na kolanach dżinsów sączyła się krew. Spojrzał odruchowo na prawą rękę, która także go rwała i piekła. Krwawiły mu kostki. Trafiłem jednego skurwiela, przypomniał sobie i poczuł dumę. Popatrzył na Iwonę. Nie odrywała od niego wzroku. Łzy szkliły się w jej zaniepokojonych oczach. Nie wiedział dlaczego, ale ucieszył go ten widok. 

Zaprowadziła go do mieszkania. Posadziła na łóżku w sypialni, a sama pobiegła do łazienki. Wróciła po minucie z niewielką saszetką, buteleczką wody utlenionej, chusteczkami i watą.
 – Siedź teraz spokojnie i nie ruszaj się – rozkazała polewając wacik.
Zapiekła go twarz, ale nie wydał żadnego dźwięku. Musiał być twardy. Iwona z miną doświadczonego chirurga przemywała jego rany.
– Czego od ciebie chcieli?
– Nie wiem.
– Nie rób ze mnie idiotki. – Spojrzała mu w oczy. – Ktoś cię szukał dzisiaj w redakcji. Śledzi cię jakieś auto przez pół miasta, a ty nawet nie masz pomysłu, kto to może być? Masz dług u dilera? Zbrzuchaciłeś córkę kogoś ważnego? Gadaj!
– Jeszcze tutaj – pokazał jej zdartą skórę na kostce prawej pięści.
Obejrzała mu rękę.
– Co ty mi tu jakieś zadrapanie pokazujesz! – Prychnęła. – Masz siniaka na pół twarzy, nim się trzeba zająć!
Wzięła do ręki kolejny wacik.
– Głowa cię nie boli? – zapytała dotykając lekko opuchlizny pod jego okiem. – Może trzeba z tym na pogotowie jechać?
– No co ty! – obruszył się ostrożnie. – Nie będę limem lekarzom dupy zawracał.
Nagle zabrała rękę, wyraz jej twarzy zmienił się w ułamku sekundy.
– Chyba nie chodzi o tych zabitych studentów? – jej ton nie pozostawiał złudzeń. Ta myśl musiała ją mocno wystraszyć.
Miał zamiar zaprzeczyć, żeby ją uspokoić, ale nerwy odmówiły mu posłuszeństwa. Krew napłynęła mu do głowy, twarz poczerwieniała jak uczniakowi przyłapanemu na onanizmie. Rany zapiekły jeszcze mocniej. Przymknął powieki.
– Marcin, o co tu chodzi?
Milczał, nie umiał zebrać myśli tak, aby w dwóch zdaniach wszystko sensownie wytłumaczyć.
– Dzwonię na policję – wstała gwałtownie z łóżka. – Nie wiem o co tu chodzi, ale nie chcę mieć nowych problemów, ani ciebie na sumieniu. Nie chcesz ze mną rozmawiać, okej, może policja coś z ciebie wyciągnie.
Złapał ją za nadgarstek.
– To ci narodowcy – rzucił, żeby ją zatrzymać.
– Co narodowcy?
Westchnął i pokręcił głową zniechęcony.
– Dotarłem do Dominika Przybylskiego, lidera tej ekipy.
– To on cię pobił?
– Jego kolesie, być może nawet ci sami, którzy zabili studentów.
Poczuł dreszcze na plecach mówiąc te słowa.
– Skąd wiedzieli…?
– Byłem u niego wczoraj rano.
– Wyciągnąłeś coś z niego?
Popatrzył na nią zadziwiony, że się domyśliła. Niepokój z jej twarzy zniknął. W jej oczach pojawiły się iskierki zaintrygowania.
– Ty kawał kozaka jesteś – szepnęła.

Usiadła obok niego na skraju łóżka. Poły jej szlafroka rozsunęły się, ale nie zamierzała ich zsuwać. Marcin siłą rzeczy dostrzegł koronkę białego stanika zgrabnie obejmującego jej piersi. Dopiero teraz zwrócił uwagę na jej zgrabne nogi, które w czarnych, grubych rajstopach wyglądały więcej niż apetycznie. Tylko różowe kapcie w kształcie króliczków psuły nieco efekt. Poczuł jej chłodną dłoń na obolałej skroni.
– Na pewno nie boli cię głową?
– Nie.
Przeczesała mu delikatnie dłonią włosy.
– Chcesz się położyć?
Potwierdził ruchem głowy.
– To cię położę – szepnęła rozpinając mu pasek u spodni. Szybkim ruchem kciuka i palca wskazującego rozpięła mu też guzik i rozporek. Pchnęła go delikatnie. Opadł plecami na łóżko. Ze zdziwieniem skonstatował, że chwilowo nic go nie boli. Krew z całego organizmu popłynęła najwyraźniej w kierunku krocza. Iwona dyskretnie zsunęła rajstopy i rzuciła je na dywan. Posiadła go ostrożnie ale zdecydowanie. Pocałowała go i wsunęła język do ust tak delikatnie, że zraniona warga rozsunęła się łagodnie i bezboleśnie.

niedziela, 1 września 2013

Artrockowe dźwięki i klimat jesiennego Paryża, czyli nowy singiel Lebowskiego.




Miałem przyjemność zapoznać się już z singlem „Goodbye My Joy” zespołu Lebowski. Pamiętając genialną płytę „Cinematic” sprzed trzech lat, z marszu uznałem zbliżającą się premierę nowej muzyki Lebowskiego za jedno z najciekawszych wydarzeń tego roku. Powiem krótko - nie rozczarowałem się. Pierwsze niespełna sześć minut zwiastujące drugi album niewątpliwie trzyma wysoki poziom debiutu. „Goodbye My Joy” na płycie singlowej pojawi się w dwóch wersjach – podstawowej i z gościnnym udziałem niemieckiego trębacza jazzowego Markusa Stockhausena. Siłą tej piosenki jest urokliwa melodia. Motyw proponowany raz to przez gitarę Marcina Grzegorczyka, raz przez piano Marcina Łuczaja, zachwyca genialną prostotą i ulotnością. Pachnie tu artystycznym jesiennym Paryżem. Dużo jest uczucia w tym graniu, dużo emocji i nostalgii. Jest też (w części środkowej) lekkie rockowe kopnięcie, którym grupa wyraźnie sygnalizuje, że potrafi w ramach artrockowego rozsądku "dołożyć do pieca".

Lebowski znów imponuje bardzo umiejętnym doborem proporcji. W tej muzyce każdy dźwięk zdaje się być zarówno odkrywczy, jak i bardzo oczywisty, i zawsze umieszczony w najlepszym dla siebie miejscu. Co ciekawe, wersja z trąbką Stockhausena brzmi tak samo naturalnie, jak piosenka w wersji podstawowej. Niemiecki trębacz zaproponował kilka klimatycznych zagrywek idealnie komponujących się z nastrojem i brzmieniem utworu. Jeśli reszta kompozycji na przygotowywaną właśnie płytę jest tak urokliwa jak „Goodbye My Joy” to fanów ambitnego, artystycznego rocka czeka niebawem wielka uczta.

Mała płytka pojawi się już we wrześniu w niewielkim nakładzie. Także we wrześniu muzycy wchodzą do studia, aby nagrać resztę materiału na dużą płytę. Jest szansa na premierę jeszcze w tym roku. Oby się wyrobili. Jesień z taką muzyką nie musi być szarobura.  


niedziela, 7 lipca 2013

Komplet premier i druga powieść

10 lipca na półkach księgarń i empików pojawi się moja biografia Phila Collinsa. "Człowiek orkiestra" to jedyna tak obszerna i aktualna biografia Collinsa nie tylko na polskim rynku. Wierzę, że usatysfakcjonuje ona sympatyków talentu tego wyjątkowego, bardzo wszechstronnego i wrażliwego muzyka. Książka trafiła na rynek nakładem wydawnictwa Anakonda w ramach serii "gwiazdy sceny". To bardzo dobra wiadomość, gdyż anakondowa seria poświęcona wybitnym rockowym muzykom cieszy oczy i dłonie pięknymi wydaniami. Duży format, efektowne twarde okładki i wysokiej jakości papier - to znaki rozpoznawcze biografii Anakondy. Książki powinny bronić się przede wszystkim treścią, ale dobrze, kiedy za zawartością literacką i merytoryczną nadąża też opakowanie. Anakonda działa jak stare, dobre i kochane przez melomanów wytwórnie płytowe, dla których dzieło zaczynało się już na okładce.


Od ponad miesiąca dostępna jest też książka biograficzna poświęcona Peterowi Gabrielowi. "Świat realny, świat sekretny", to także jedyna w tej chwili aktualna biografia Gabriela. Obie te pozycje, choć mają kilka wspólnych tematów i okresów nie powielają się wzajemnie. Zrobiłem też wiele, żeby nie dublować wiedzy zawartej w starszych biografiach Genesis.Wierzę, że powstały książki, które usatysfakcjonują przede wszystkim fanów Petera Gabriela i Phila Collinsa, choć nie powinny zawieść też sympatyków Genesis i muzyki popularnej w ogóle.

***

Nie będę ukrywał, że w tej chwili jestem daleko myślami od muzycznych światów Phila Collinsa i Petera Gabriela. Ich losy opisałem już jakiś czas temu. Moje rękawy są dziś zakasane bardzo wysoko, ale z innego powodu. We wrześniu ubiegłego roku rozpocząłem pracę nad drugą powieścią. Zasiałem w głowie kilka kryminalno - psychologicznych ziaren, które w mgnieniu oka wyrosły na potężną intrygę. W mojej głowie zrodziła się historia tłusta, obszerna, zawiła i bardzo zachłanna. Na razie pochłania mnie, mój czas i energię, a robię wszystko, wznosząc się na wyżyny dostępnego mi warsztatu literackiego, żeby za jakiś czas pochłonęła na kilka wieczorów polskich Czytelników. Jeśli "Okrągły przekręt" jest powieścią sensacyjną z elementami political fiction i kryminału, tak moja druga powieść kłania się nieco niżej tradycji kryminału, choć znów mocno podlanego sensacją. Nie jestem fanem czystości gatunku, dlatego z upodobaniem mieszam style. Wszystko dla bogactwa i przestrzenności historii oraz dobrej zabawy mojej i Czytelników.

Będzie to swobodna kontynuacja pierwszej powieści, a zarazem druga część trylogii. Dziennikarz Marcin Faron z Warszawy przeniósł się do Wrocławia, gdzie zajmuje się kulturą w jednym z wrocławskich dzienników. I pewnie pisałby spokojnie recenzje płyt, relacje z premier Teatru Polskiego, przeplatając to wszystko wywiadami z Bodo Koxem, Moniką Strzępką i Maćkiem Wasio, gdyby nie to, że pada ofiarą brutalnego zamachu na uczelnię. Wychodzi z niego cało, ale od tamtej pory widok podziurawionych kulami zwłok wrocławskich studentów nie da mu spokoju.

Rodzi się bardzo filmowy, współczesny kryminał, który mam nadzieję nie położy się cieniem na "Europejskiej Stolicy Kultury 2016", mimo że kilka kropel ofiar książkowego zamachu chlapnęło w kierunku pięknego szyldu tej prestiżowej imprezy. Szybko zbliżam się do finału. Oczami wyobraźni widzę już ostatnią kropkę. Planuję postawić ją wczesną jesienią. Premierę przewiduję na marzec przyszłego roku, w rocznicę premiery "Okrągłego przekrętu".