piątek, 4 października 2013

Tides From Nebula 'Eternal Movement"





Gdy w maju ubiegłego roku rozmawiałem z Maciejem Karbowskim, na pytanie o to, jaka będzie trzecia płyta Tides From Nebula, powiedział mi, że „niektórzy mogą się obrazić”. Miał na myśl to, że nowy materiał nie będzie wierną kontynuacją ani „Aury”, ani „Earthshine”. Wtedy trudno mi było wyobrazić sobie, jakie dźwięki powstają w sali prób zespołu. Wyciągnąłem z Maćka tylko tyle, że idą w stronę dynamiki, rezygnują z ambientu (charakterystycznego dla „Earthshine”) i że będzie więcej elektroniki. Od kilkunastu dni osłuchuję się z trzecią płytą TFN, zatytułowaną „Eternal Movement” i z pełnym przekonaniem mogę powiedzieć, że powodów do obrażania się na ambitnych postrockowców nie słyszę. I choć nie słyszę też wyraźnego zwrotu w stronę elektroniki – czego po cichu się spodziewałem – mogę ze spokojem zapewnić, że nie ma to najmniejszego znaczenia, bo Tides From Nebula i tak nagrali swoją najlepszą, najciekawszą i najrówniejszą płytę. „Eternal Movement” nie tylko łączy w sobie najlepsze cechy dwóch poprzednich wydawnictw, ale też prezentuje garść nowych pomysłów. Tides From Nebula to dziś zespół wyraźnie lepszy niż dwa lata temu.

Instrumentalny postrock to wyższa szkoła jazdy. Tu każda mielizna – nudne kilkanaście sekund, monotonny rytm, banalny riff – oznaczają „śmierć”. Słuchacz odchodzi znudzony. Panowie z TFN mają tego pełną świadomość, dlatego każda sekunda ich nowej muzyki jest interesująca, każdy zaprezentowany dźwięk zasłużył tu na swoje miejsce. Można się tylko domyślać, że wszystkie, nawet najdrobniejsze szczegóły nowych utworów przeszły najpierw w sali prób, a później jeszcze w studiu bardzo ostrą kontrolę jakości. Efekt jest taki, że na „Eternal Movement” nie ma się do czego przyczepić. To album pozbawiony słabości tak kompozycyjnych jak i wykonawczych. Nie mówiąc już o sferze emocjonalnej i energii, bo tu zawsze „tajdsi” dawali dwieście procent normy. Mamy osiem nowych utworów składających się na blisko pięćdziesięciominutową porcję muzyki. To instrumentalne granie oparte na ścisłej współpracy dwóch gitar i bardzo aktywnej, wyrazistej sekcji. Ta rockowa podstawa podlana jest oszczędnym, prostym, służącym budowie klimatu klawiszem. Siłą tej muzyki są dynamika, niebanalna melodyka i rosnąca różnorodność stosowanych rozwiązań. Tides From Nebula z coraz większą łatwością balansuje między różnymi rozwiązaniami konstrukcyjnymi. Lekką ręką stawia „ścianę dźwięku”, następnie zwalnia, ogranicza się do chłodnych i delikatnych partii gitary lub prostego klawisza, by po chwili rozpocząć porywający wyścig riffujących gitar i galopującej sekcji (świetnym przykładem tej różnorodności jest utwór „Emptiness of Yours and Mine”). Różnorodnie użyte są gitary, raz to uderzające potężnymi frazami, raz to drobniutko riffujące. Z taką samą łatwością budujące blok dźwięku, jak i serwujące delikatne, często nostalgiczne melodie. Rozsądnie i ze smakiem wykorzystano klawisze i elektronikę. 

Nie czuć w tym ani przypadkowości, ani żadnych schematów. Tu nie ma gotowców, ani sprawdzonych wzorców, dlatego nie ma nudy. Kontrolowana spontaniczność? Spontaniczny rozsądek? Utwory zdają się łączyć w sobie te na pozór sprzeczne cechy. Cieszą spontaniczną energią ale nie są zabałaganione, pulsują od emocji ale sprawiają wrażenie przemyślanych. Są inteligentnie skonstruowane, ale daleko im do matematycznej progresji, gdzie wszystko można policzyć i rozrysować. To tajfun energii, który nie wiadomo gdzie zaniesienie słuchacza, ale można mieć pewność, że nie zabłądzi. W tym szaleństwie jest logika, a każda dźwiękowa opowieść ma swoją puentę.

Tides From Nebula odważnie rozwija się z płyty na płytę, a „Eternal Movement” jest kolejnym dużym krokiem naprzód w artystycznej drodze tego zjawiskowego zespołu. Jest w „tajdsach” ta pożądana „progresja myślenia” o tworzeniu, o tym, że muzyka musi się rozwijać i nie tracąc cech swojego stylu za każdym razem musi być inna. Wykreowali swój własny, oryginalny świat dźwiękowy, który teraz spokojnie penetrują i regularnie poszerzają. Nie wypada pytać co będzie dalej, bo wiadomo, że nadchodzi czas koncertów, a na scenie Tides From Nebula czuje się jak ryba w wodzie. Po gorącej premierze zapowiadają się więc jeszcze gorętsze koncerty. O to, że ich mocnym punktem będą najnowsze kompozycje jestem spokojny. Jeśli na płycie brzmią bardzo dobrze, na koncertach będą porywać.