piątek, 13 lutego 2015

Peter Gabriel - Niezależność kolorów


NIEZALEŻNOŚĆ KOLORÓW
(fragment książki "Peter Gabriel. Świat sekretny, świat realny")
 
 

Życie już ma to do siebie, że lubi weryfikować nie tylko marzenia, ale też całkiem realne plany. Peter odchodząc z Genesis miał pewną mglistą wizję swojej przyszłości. Chciał w większym stopniu zadbać o rodzinę, odzyskać władzę nad życiem, tym codziennym i tym artystycznym, ale też rozszerzyć własną działalność. Funkcjonowanie na scenie muzycznej tylko w roli wokalisty szybko przestało go satysfakcjonować. Jednak w połowie lat siedemdziesiątych raczej nie zdawał sobie sprawy z tego, że kariera solowa może na długie lata pochłonąć go w takim stopniu, że uniemożliwi mu rozwijanie skrzydeł w innych dziedzinach. Jeśli myślał, że zaraz po opuszczeniu Genesis, czy rozpoczęciu działalności solowej, momentalnie będzie mógł wkroczyć także w inne artystyczne krainy, to grubo się pomylił. Szybko wpadł w monotonny rytm: komponowanie – nagrywanie – promocja –koncerty i zdał sobie sprawę, że musi w ten sposób działać, aby na nowo zapracować na własne nazwisko. Na pewien czas przestał zaniedbywać rodzinę, ale mimo większej władzy nad kalendarzem, nie rozwinął skrzydeł chociażby w światku filmowym, o czym marzył przecież już w okresie „The Lamb”.

W 1980 roku nagrywanie płyt i granie koncertów ciągle stanowiło jego główne i właściwie jedyne pole działania. Nadchodziła jednak zmiana tego stanu rzeczy. Głód poszerzania granic odezwał się w Gabrielu w 1979 roku. To wówczas wokalista rzucił swoim ex-towarzyszom z Genesis pomysł współpracy nad filmem „The Lamb Lies Down On Broadway”. Pomysł jednak dosyć szybko upadł, gdyż genesismani nie chcieli w projekcie brać udziału, a po kilku miesiącach rozeznań okazało się, że nie uda się zbudować odpowiedniego zaplecza finansowego. Projekt do dziś nie doczekał realizacji, a szkoda, bo wstępne zainteresowanie skryptem wyraził ceniony reżyser Alejandro Jodorowsky. Świat filmu musiał na Petera jeszcze trochę poczekać.

Nielicznymi nadprogramowymi aktywnościami Gabriela w tamtym czasie były gościnne udziały w produkcjach innych artystów. W roku 1979 Peter wspierał wschodzącą gwiazdę ambitnego popu Kate Bush, występując razem z nią w programie telewizji BBC. Uczestniczył też w sesji nagraniowej piosenki „Screaming Jets” Johnny’ego Warmana. W nagraniu wziął udział niemal cały ówczesny skład solowej ekipy Gabriela, a wszystko zaczęło się od producenta Hugh Padghama, który nadzorował proces powstawania „Screaming Jets”. Padgham próbował zwerbować do studia Phila Collinsa[1], ten nie mógł przybyć, ale polecił Johna Marottę. Gdy niebawem okazało się, że przydałby się też basista, w studio szybko pojawił ściągnięty przez Marottę Tony Levin, a po nim jeszcze Larry Fast. Johnny Warman przyjął wszystkich z otwartymi ramionami, wierząc że są to doskonali fachowcy, a skoro na nagraniach znaleźli się już Marotta, Levin i Fast, kwestią czasu było przybycie Gabriela. Peter prawdopodobnie dzwonił często do studia, w którym Warman rejestrował „Screaming Jets”, aby pogadać, z którymś ze swoich ludzi. Któregoś dnia po prostu, wręcz bezczelnie, zapytałem go, czy by nie przyjechał i nie dośpiewał mi czegoś – wspominał Warman. Gabriel rzeczywiście przyjechał i dośpiewał. Efekt okazał się wyśmienity. Do nieco monotonnego wokalu Warmana, Peter dołożył ekspresyjny, bardzo wyrazisty podkład, dublując partie głównego wokalisty, nadając charakterystycznego smaczku tej niezłej, przebojowej piosence. Praca muzyka sesyjnego nie pociągała go jednak, więc gościnne towarzyszenie innym twórcom okazało się epizodyczne.

Lata osiemdziesiąte miały wreszcie stanowić okres rozkwitu Gabriela już jako w pełni ukształtowanego artysty, ambitnego twórcy sceny muzycznej i filmowej, a także odważnego organizatora. Pierwsze lata nowej dekady okazały się jeszcze bardzo trudne, ale przecież na każde spektakularne rozwinięcie skrzydeł trzeba zapracować. Artysta musi swoje odcierpieć, a Peter choć funkcjonował na scenie pop, mimo wszystko zawsze był przede wszystkim artystą. Jeśli jego płytom podejście ze wszech miar artystyczne zwykle służyło, tak nieumiejętność wyłączania w sobie artysty w obliczu spraw organizacyjnych mogła doprowadzić go do… więziennej celi lub przytułku. Twórca już ma to do siebie, że często widzi coś, czego przeciętny człowiek dostrzec nie potrafi, a twórca o zacięciu wizjonerskim, jakim jest Peter, nie tylko widzi i słyszy nieco więcej, ale też potrafi przewidzieć, co ludzie pokochają jutro, za tydzień, czy za rok. To cenna umiejętność, wielki talent, ale nie w świecie finansów, bo jeśli chodzi o rachunki, te w latach osiemdziesiątych musiały się zgadzać „tu” i „teraz”[2]. Peter chyba zapomniał o tym fakcie zabierając się za organizację wielkiego, ambitnego festiwalu WOMAD (światowy festiwal muzyki, sztuki i tańca) nastawionego na promocję muzyki orientalnej, afrykańskiej, etnicznej i właściwie każdej spoza „cywilizowanego świata”. Przewidział, że ludzie pokochają takie dźwięki, ale nie spodziewał się, że próba zaszczepienia ich na brytyjskim gruncie wpędzi go w olbrzymie długi.

Kraina muzyki afrykańskiej wprowadziła się do artystycznego życia Petera pod koniec lat siedemdziesiątych i stanowiła przeciwwagę dla jego zainteresowań nowoczesną elektroniką. Ot, typowa dla niego dwoistość. Dźwięki etno były od dawna pożywką dla muzyki pop, ale jako takie ciągle nie doczekały odpowiedniej prezentacji. Pod koniec lat siedemdziesiątych zacząłem słuchać więcej muzyki z innych krajów – wspominał Peter. – Miałem przyjaciela, dziennikarza pracującego w Bristolu, z którym dzieliłem tę fascynację. Obaj byliśmy niedoszłymi perkusistami, którzy dali się porwać afrykańskim rytmom, a później także melodiom i wokalom, oraz pasjonującym występom. W tamtym czasie, jeśli dobrze pamiętam, w Londynie znajdowały się dosłownie dwa sklepy, które miały na składzie płyty z World Music, a trafić na koncert z tego typu muzyką w ogóle było bardzo trudno. Postanowiłem to zmienić. Kiedyś jadąc pociągiem pomyślałem sobie, że dobrze byłoby zorganizować wielki festyn, w ramach którego na scenie obok białych, rockowych zespołów, wystąpiliby artyści z nurtu Muzyki Świata. Dziennikarz, o którym wspomniał Peter, Thomas ‘Thos’ Brooman pracował w „Bristol Recorder” wespół z kilkoma kolegami – Martinem Elbournem, Stephanem Pritchardem i Jonathanem Arthurem. Dziennikarski kwartet nie tylko podzielał gabrielowe fascynacje muzyką etniczną, ale też podobnie jak on zamieszkiwał okolice Bath. Panowie od wstępnych rozmów dosyć szybko przeszli do konkretnych działań. Wymarzyli sobie duży festiwal (WOMAD), kilkudniowe święto muzyczne, którego główną atrakcję stanowiłyby występy muzyków z krajów egzotycznych. Oprócz tego, miałyby odbywać się przy okazji przeróżne warsztaty muzyczne, wykłady kulturalne, pokazy, a także wielka giełda kuchni świata.

Cel interesujący, ale plany prowadzące do niego niestety bardzo naiwne. Peter, który powoli zbierał już piosenki na swoją czwartą płytę nie mógł zaangażować się na sto procent w prace organizacyjne, a działając na „pół etatu” nie chciał w poczynania swoich współpracowników zbyt mocno ingerować. Co za tym idzie nie wniósł do projektu tego, czego wszyscy mieli prawo od niego oczekiwać, czyli rozeznania w kwestiach biznesowo – organizacyjnych i zdrowego rozsądku. Gail Colson, gdy tylko usłyszała, że Peter angażuje się w WOMAD, będąc jednym z jego pomysłodawców, z miejsca odradziła mu to i zaznaczyła, że nie przyłoży do projektu ręki. Nie miałam absolutnie nic wspólnego z organizacją festiwalu, powiem więcej, odwodziłam Petera od tego pomysłu – zapewniała pani menadżer. Niektórzy współpracownicy z mojego otoczenia mieli bardzo sceptyczne nastawienie do tego projektu – przyznawał Peter. – Na przykład Gail uparcie powtarzała, że to nie ma prawa się udać. Ja jej odpowiadałem, że owszem uda się, ludzie będą zachwyceni. Byliśmy bardzo naiwni.

I to właśnie naiwność zdominowała proces organizacji całego przedsięwzięcia. Naiwność o podłożu artystycznym. Przygotowania wystartowały już w 1980 roku: Rozpoczęliśmy rozmowy z ludźmi, a cały proces odnajdywania artystów przypominał szlak detektywistyczny. Ten pomysł miał olbrzymi potencjał. Później doszliśmy do wniosku, że powinniśmy zaprosić muzyków nie tylko z Afryki. Artystycznie idea się rozrastała, w odróżnieniu od budżetu i innych aspektów związanych z tak zwaną prozą życia. Reklamodawcy i sponsorzy jakoś nie chcieli podzielić entuzjazmu organizatorów. Ci z kolei nawet nie próbowali pogodzić się z faktem, że ich pomysł jest bardzo ryzykowny, a rozmach imprezy może okazać się dużym problemem. W 1981 roku udało się zorganizować podstawowy budżet, który jednak nijak miał się do ambitnych planów. WOMAD miał trwać sześć dni i ściągnąć na rozległe pola Shepton Mallet kilkadziesiąt tysięcy słuchaczy. Obok artystów z dalekich krain główny magnes dla publiczności mieli stanowić znani brytyjscy artyści – Simple Minds, Echo and the Bunnyman i sam Gabriel.

Do ostatniej chwili nikt z festiwalowego obozu nie dopuszczał myśli o klęsce. Tymczasem wraz z biegiem wydarzeń problemy zamiast znikać, pomnażały się, a sztab kompletnie sobie z nimi nie radził: Pracowałem wówczas nad swoją czwartą płytą, więc nie uczestniczyłem w organizacji WOMAD na pełen etat – wspominał Peter. – Co za tym idzie, nie chciałem ekipie festiwalowej mówić co i jak mają robić, gdyż nie ze wszystkimi sprawami byłem na bieżąco. Rady „womadowcom” przydałyby się przede wszystkim w kwestiach marketingowych, gdyż jeśli chodzi o dobór artystów radzili sobie bardzo dobrze. Kulał natomiast sponsoring, fatalnie wyglądała reklama. Dobrze, że na ostatniej prostej skrócono festiwal z sześciu dni, do trzech, bo gdyby nie to, klapa i rozczarowanie byłyby jeszcze większe. Pierwsza edycja WOMAD odbyła się ostatecznie w dniach 16 – 18 lipca 1982 roku na obiektach Royal Bath and West i już pierwszego dnia stało się to, czego większość rozsądnych obserwatorów przedsięwzięcia mogła się spodziewać. Artystycznie całość zasługiwała na mocną szkolną czwórkę, ale komercyjnie ekipa poniosła sromotną klęskę, nie zdając egzaminu. Do słabej reklamy doszły jeszcze problemy, na które Peter i jego współpracownicy nie mieli wpływu, jak strajk kolei i kiepska pogoda. Wystraszeni olbrzymim muzycznym przedsięwzięciem radni Bath nie zezwolili też na koncerty Gabriela, oraz Echo and the Bunnyman na otwartej przestrzeni, nakazali zorganizowanie tych występów w hali o pojemności czterech tysięcy ludzi, co już ostatecznie rozłożyło festiwal. W efekcie zamiast kilkudziesięciu tysięcy widzów, w Shepton Mallet pojawiło się raptem kilka tysięcy. Dobry dobór artystów i ogólnie dosyć wysoki poziom zarówno muzycznych jak i pozamuzycznych atrakcji sprawił, że ci którzy przybyli w większości byli zadowoleni, ale wpływy z biletów okazały się zatrważająco niskie.

Wszyscy mieli świadomość dziejącej się na ich oczach katastrofy. To było trochę przerażające, bo doskonale wiedzieliśmy, że Peter stracił naprawdę dużo pieniędzy – wspominał David Rhodes. – Jak dobrze pamiętam wpływ na to miał cały łańcuszek wydarzeń: strajk kolei, fatalna pogoda, a co za tym idzie zbyt mało ludzi przybyło na koncerty. Zagraliśmy nasz koncert w dziwnym składzie. Na gitarze grał chyba też Peter Hammill. Nie mieliśmy basisty, więc Larry Fast zagrał partię basu z klawisza, byli z nami też Shankar i Stewart Copeland. Dziwny wieczór. Sam pomysł festiwalu był świetny i ciągle jestem dumny, że w tym uczestniczyłem.

Momentalnie rozpoczęło się podliczanie kosztów i określanie debetu. Ten osiągnął kwotę około 200 tysięcy funtów. Brooman, Elbourne, Pritchard, Arthur – skromni dziennikarze z Bath – siłą rzeczy nie mogli wziąć całej odpowiedzialności na siebie, a jeśli ktoś już na starcie idealnie pasował do roli kozła ofiarnego, to Gabriel. Nie czułem się osobiście odpowiedzialny, stanowiłem tylko jeden z trybików przedsięwzięcia. Wiele decyzji, które w ogólnym rozrachunku okazały się brzemienne w skutkach, zapadło bez mojego udziału. Jednak gdy wierzyciele zaczęli uważnie przeglądać listę osób zaangażowanych w przedsięwzięcie, z oczywistych względów to ja wydałem się najsmakowitszym kąskiem – wspominał Peter. – To było bardzo nieprzyjemne doświadczenie. Potraktowano mnie jako jedynego dostępnego „tłustego kota”, którego warto pogonić, by odzyskać pieniądze. Gonienie „tłustego kota” przyjęło na tyle ostrą formę, że nazywanie tego procesu „nieprzyjemnym” jest niezbyt adekwatne. Jill odbierała w tamtym czasie przerażające telefony, w których jacyś anonimowi rozmówcy grozili mi śmiercią. Mówili, że zabiją najpierw mnie, a później ją. To było obrzydliwe, nie chciałbym więcej czegoś podobnego przeżywać.

Z pomocą pospieszyli przyjaciele. Trzymająca się do tej pory na uboczu Gail Colson uruchomiła znajomą księgową, która w ciągu kilkudziesięciu godzin pozbierała wszystkie rachunki i pozałatwiała najpilniejsze sprawy. Wieści o krachu dotarły także do kolegów z Genesis. Tony Smith zaproponował, że pogada z chłopakami i zapyta czy mogliby jakoś pomóc, a oni okazali duże zainteresowanie moimi problemami. Wydaje mi się, że gdy ja odchodziłem z Genesis wykazałem się pewną wspaniałomyślnością i oni mi się podobną wspaniałomyślnością zrewanżowali w obliczu tamtych tarapatów finansowych.

Wspaniałomyślność genesismanów polegała na organizacji specjalnego koncertu w Milton Keynes, z którego cały dochód miał trafić na konto WOMAD. Peter stał na granicy przepaści i niewątpliwie potrzebował naszej pomocy – twierdził Collins. – Bez tego byłoby mu bardzo trudno wykaraskać się z tych długów, więc ta pomoc miała wyjątkowe znaczenie. Początkowo planowali dołożyć po prostu jedną datę do kończącej się regularnej trasy, ale Peter nie chciał na to przystać. Czuł, że byłoby to z jego strony pójście na łatwiznę. Widząc chęć współpracy i poświęcenia ze strony kolegów, zaproponował połączenie sił. Zamierzał raz jeszcze wystąpić jako członek Genesis. Tym sposobem ratunkowy koncert przerodził się w wielką, jednorazową reaktywację starego składu grupy[3]. Imprezę przygotowano z rozmachem, muzycy umówili się na kilka wspólnych prób, celem przypomnienia sobie starego repertuaru, gdyż oczywistym było, że podczas reunion zespół nie zagra aktualnego materiału z płyt „abacab”, czy „Duke”. Nie miałoby to sensu. Wszyscy musieli więc przypomnieć sobie własne partie takich kompozycji jak „The Knife”, „Back In New York City”, czy „The Musical Box”. Peter na tę okazję odkurzył nawet swoje stare kostiumy. Koncert sygnowany tytułem „Six of the Best” zorganizowano 2 października 1982 roku w Milton Keynes i choć muzycznie nie odnotowano sukcesu, a z nieba lały się litry wody, blisko pięćdziesięciotysięczna widownia była oczarowana. Cała akcja okazała się zjazdem niemalże rodzinnym – wspominał Gabriel. – Choć pogodę mieliśmy paskudną, panowała bardzo ciepła atmosfera. Pod względem muzycznym wypadło to przeciętnie, ale emocjonalnie osiągnęliśmy bardzo mocny efekt. Nawet Strat był tym wszystkim mocno poruszony i napisał o tym w swoim pamiętniku, który dostałem po jego śmierci.

Przed Genesis wystąpili wówczas John Martyn i zespół Talk Talk. Peter wraz z dawnymi kompanami wykonał następujący zestaw utworów:

Back in NYC / Dancing With Moonlit Knight (fragment)[4] / Carpet Crawlers / Firth of Fifth / The Musical Box / Solsbury Hill / Turn It On Again / The Lamb Lies Down on Broadway / Fly on a Windshield – In The Cage / Supper’s Ready / I Know What I Like / The Knife

Publiczność pod sceną była zmoknięta, ubłocona, ale szczęśliwa. Muzycy na scenie przede wszystkim zagubieni i zadziwieni „nową – starą” sytuacją. Petera wniesiono na scenę w trumnie – odświeżał koncert w pamięci Collins. – Nawet przy takiej okazji stać go było na kilka niespodzianek. Gabrielowi towarzyszyło przekonanie, że jest winny ludziom choćby namiastkę swojego dawnego „teatru”, choć z drugiej strony zdawał sobie sprawę, że jest to dla niego budzenie bardzo odległych i odrobinę zapomnianych demonów. Czułem się trochę jakbym wrócił do szkoły – przyznawał później. – Nie było mnie w zespole właściwie dopiero sześć lat, ale miałem wrażenie, że minęły całe wieki. Tony Banks, mózg zespołu i człowiek który na scenie słyszy najwięcej, z przyjemnością pomagał przyjacielowi, ale koniec występu przyjął z ulgą. Byłem bardzo szczęśliwy, kiedy koncert dobiegł końca – przyznał szczerze. – To wszystko było trochę jak sen i muszę się przyznać, że granie wówczas tego repertuaru nie sprawiało mi satysfakcji. Myślami byłem raczej przy naszej ówczesnej muzyce i planowaniu następnych płyt, a wtedy musiałem wykonać utwory, które już kiedyś ku mojej uciesze wyrzuciliśmy z repertuaru. W ogóle cały wieczór był dosyć dziwny. Phil większość koncertu spędził za perkusją, co już zaburzyło nasze zwyczaje i naturę występów. Peter z kolei próbował grać na bongosach w utworze „Turn It On Again” nie zdając sobie sprawy, że jest tam dodatkowe uderzenie w co czwartym takcie. Gdy słucha się tego wykonania można na to nie zwrócić uwagi, ale wówczas grając człowiek ciągle myślał: „co do cholery robię źle?”. Pamiętam widok Petera wyrzucającego w górę ręce w geście frustracji lub zagubienia. Na szczęście publiczność reagowała fantastycznie i z tego co wiem, dochód z koncertu wydatnie pomógł spłacić długi i rozwiązać problemy festiwalu WOMAD.

Tak w istocie było. Festiwal mimo sromotnej komercyjnej klęski pierwszej edycji, miał na szczęście przetrwać. Wszyscy uczestnicy tego eksperymentu błyskawicznie wyciągnęli wnioski z popełnionych błędów i od roku 1983 WOMAD nie przynosił już strat. W latach dziewięćdziesiątych miał nawet zacząć generować niewielkie zyski. Tamta klęska i długi stanowiły dla mnie znakomity punkt zwrotny – twierdził Peter. – Mimo mnóstwa przykrości, jakie mnie wówczas spotkały wolę pamiętać to, co było dobre. A faktem jest, że już pierwszy festiwal był artystycznym sukcesem. Prawdę powiedziawszy uważam, że wyprzedziliśmy trochę swój czas. Wszystko było ekscytujące, świeże, pasjonujące. Dlatego warto było pomysł kontynuować, a wyciągnąć wnioski z aspektów biznesowych. Tamte doświadczenia sprawiły, że stałem się rozsądniejszy, wyzbyłem się szkodliwej naiwności, zacząłem twardziej stąpać po ziemi. Od tamtej pory nie jestem już w zarządzie WOMAD, pełnię tylko funkcję zewnętrznego konsultanta, promotora.

Historia WOMAD uczyła Gabriela racjonalnego myślenia, leczyła z naiwności, ale ta nowa lekcja życia artysty w świecie biznesu miała dopiero przynieść owoce. Jej oddziaływanie nie miało jeszcze żadnego wpływu na powstającą w latach 1981/82 czwartą porcję solowych piosenek. Na całe szczęście, bo płyta która wówczas rodziła się w domowym studio Petera okazała się jego szczytowym dokonaniem, i co ważne, nosiła bardzo wyraźne znamiona „artystycznej naiwności”. Tej cudownej „naiwności”, która projekty biznesowe zwykle skazuje na porażkę, ale w świecie muzyki jest motorem tworzenia dzieł niezwykłych, nieszablonowych, odważnych, ponadczasowych. Tej samej, z której Peter powoli się leczył, otwierając sobie drogę do sukcesu komercyjnego.

Pracując nad „Czwórką” nie musiał już całościowo zajmować się ogólnym stylem. Ten wypracował sobie przy okazji poprzedniej płyty. Tym razem wystarczyło tylko rozwinąć pomysły, pootwierać te wszystkie dźwiękowe drzwi, odkryte i uchylone na albumie numer trzy. Podstawę stanowił rytm, dlatego też do podziałów i motywów rytmicznych Peter podchodził ze szczególną starannością. Postanowiłem wykasować wszystkie rzeczy z pamięci mojego automatu perkusyjnego i wymyślić czterdzieści, może nawet pięćdziesiąt nowych rytmicznych patentów – opowiadał później. – Zajęło mi to trochę czasu. Słuchałem dużo nieeuropejskich bitów, sporo nagrań spod znaku Tamla Motown i tworzyłem na tej podstawie własne rzeczy. Do perfekcji rozwinął swój patent pracy pointylistycznej, bardzo szczegółowej, rozkładającej muzykę na części pierwsze. Na taśmach demo[5] długo nie pojawiały się kompletne utwory, gdyż wszystkie pomysły do ostatniej chwili stanowiły osobne ścieżki. Peter niemal całkowicie zrezygnował ze spontaniczności, nie ufał „magii chwil”, postawił zdecydowanie na dogłębne analizowanie koncepcji każdego utworu, dążąc do uzyskania najlepszych rezultatów. Z drugiej jednak strony zrobił dużo, aby nie zgubić silnego pierwiastka emocjonalnego, bez którego muzyka zawsze przecież jest niekompletna. Bardzo skrupulatnie podszedł do układania linii wokalnych i pisania tekstów. To tu musiał osiągnąć idealną równowagę między uczuciami, a konkretnym przekazem. Używałem różnych dziwnych dźwięków i wrzasków, które nazywam Gabrielese – wspominał. – Często myślę, że sam nagi głos wokalisty, jeszcze bez tekstu, jest najbardziej emocjonalny i poruszający.

Podczas sesji towarzyszył mu stały zestaw współpracowników – m.in. Fast, Levin, Marotta i Rhodes. Na album trafiło osiem premierowych kompozycji.

The Rhythm of the Heat – niespiesznie rozwija się ten utwór wprowadzając słuchacza w tajemniczy świat dźwięków, jakby z pogranicza kultur europejskiej i afrykańskiej. Rytm, klimat i dźwięk to najważniejsze składniki tej potężnej, znakomicie poprowadzonej kompozycji. Mroczny, odrobinę niepokojący nastrój opowieści zostaje ostatecznie rozładowany przez gwałtowny, narastający popis bębnów. To właśnie plemienna, bardzo gęsta partia perkusistów stanowi kulminację utworu, który jest w gruncie rzeczy hołdem oddanym afrykańskiemu kultowi rytmu. Także tekst przenosi słuchacza w sam środek dzikiego obrządku. Roboczy tytuł utworu „Jung In Africa” wyraźnie sugeruje, że słowa są wariacją na temat przemyśleń Karola Gustawa Junga, cenionego psychologa, który w latach dwudziestych XX wieku sporo czasu spędził na „Czarnym Lądzie” badając zwyczaje dzikich plemion. „The Rhythm of The Heat” można rozumieć, jako próbę ucieczki od nadgorliwej, męczącej cywilizacji Europy (Rozbij radio / nie ma tu miejsca na głosy z zewnątrz / rozbij zegarek / nie rozedrzesz dnia na strzępy / rozbij aparat / nie skradniesz duchów) w ramiona dzikiej, pulsującej rytmicznie afrykańskiej dżungli (rytm mnie otacza / rytm panuje nade mną / rytm mnie przenika / rytm zawładną moją duszą). Dżungla jednak też potrafi być niepokojąca… W książce „Wspomnienia, marzenia, refleksje”, opartej na wywiadach z Jungiem u schyłku jego życia, jest opis spotkania Carla Gustava z pewnym plemieniem w Sudanie – przybliżał genezę tekstu Gabriel. – Było to podobno tak przerażające, że tragarze Junga uciekli. Wtedy tubylcy rozpalili ognisko wokół którego zaczęli tańczyć. Jung dołączył do nich, po chwili przezwyciężając wstyd i zakłopotanie. Cały ten obrządek „wszedł” w niego i szczerze go przeraził. Ostatecznie spanikował i próbował całą tę rytmiczną machinę zatrzymać, biegał od bębniarza do bębniarza i przekupywał ich, żeby przestali grać i rozeszli się do domów. Spodobał mi się pomysł, że zachodni myśliciel, który rozwinął koncepcję „cienia”, został zawładnięty własnym „cieniem”.

San Jacinto – znów udane połączenie tradycji europejskiej z nie-europejską, tym razem północnoamerykańską. Choć kompozycja zaczyna się sielankowym pobrzękiwaniem syntezatorów i łagodnym śpiewem, od początku, gdzieś między dźwiękami, czai się intrygujący niepokój. Instrumenty klawiszowe oszczędnymi wejściami budują atmosferę. W czwartej minucie następuje decydujące uderzenie, kompozycja dzięki pełnym patosu ciosom prostych gitarowych fraz i monumentalnych, choć schowanych nieco plam keyboardów robi się bardzo przestrzenna. Gabriel literacko przeniósł się z Afryki do Ameryki. Tak opowiadał o historii czającej się w tekście: San Jacinto to góra na kalifornijskiej pustyni. Po jednej jej stronie znajduje się Palm Springs, z klimatami a’la Frank Sinatra, basenami, polami golfowymi, a po drugiej stronie, tak inne, indiańskie kaniony. Pieśń jest więc mieszanką obrazów z obu tych miejsc. Kiedyś wpadłem przypadkowo na Apacza, pracującego jako portier w hotelu w Cleveland. Wracaliśmy akurat z koncertu a on pośpiesznie szukał taksówki. Nie panikował, ale widać było, że mu się bardzo spieszy. Dowiedział się właśnie, że pali się jego mieszkanie i chciał jak najszybciej się tam dostać. Postanowiłem go podrzucić. Ostatecznie, po wszystkim, bardzo długo rozmawialiśmy. Opowiedział mi między innymi o procesie inicjacji, jaki musiał przejść w swoim plemieniu. Polegało to na tym, że jako młody chłopak został zaprowadzony w góry przez szamana. Szaman miał w torbie jadowitego węża, którego w pewnym momencie sprowokował do ukąszenia chłopaka. Poddany inicjacji młodzieniec musiał sobie od tego momentu radzić sam. Jeśli wrócił z gór w ciągu czternastu dni, zostawał wojownikiem, jeśli nie, wiadomo było, że nie przeżył. Oczywiście większość chłopców przeżywała inicjację. Apacz opowiedział mi też o halucynacjach, jakie mu wtedy towarzyszyły. Był to zapewne skutek ukąszenia.

I Have the Touch – pierwsza na tym albumie nieco krótsza, piosenkowa forma. Utwór określają mechanicznie brzmiące bębny, ze smakiem użyta elektronika i interesująca produkcja dźwięku.  Ciekawy, zapadający w pamięć refren, posiada niewątpliwie potencjał radiowy. Choć muzycznie jest na pierwszy rzut oka dosyć przebojowo, to tekst należy do tych „zaangażowanych”. To znamienne dla Gabriela nieco satyryczne spojrzenie na ludzką naturę. W tym przypadku na tapetę poszedł typowy dla Anglików chłodny dystans panujący w większości relacji międzyludzkich. Peter śpiewa o chorobliwej wręcz potrzebie dotyku, stając w opozycji do ogólnie przyjętych brytyjskich tendencji. Bohater piosenki nie potrafi jednak przełamać barier, korzysta więc z każdej nadarzającej się okazji, aby dotknąć choćby ręki drugiego człowieka. (Na każdym towarzyskim spotkaniu / jest „witaj!”, „jak się masz?/ Wszystkie ceremonie przedstawiania / nigdy nie przegapiłem swojej kolejki / Bez zbędnych pytań / bez wątpliwości / moja ręka wyciągnięta / I.. mam dotyk!). To jednak za mało, bo marzenia zdecydowanie wykraczają poza oficjalne grzeczności, o czym Peter śpiewa pod koniec kompozycji (Czekam na kontakt / czekam na kontakt z tobą / uściśnij mi rękę / pociągnij mnie za brodę / pogłaszcz mnie po włosach / podrap mnie po nosie / złap za kolano).

The Family and the Fishing Net – dłuższa, hipnotyczna konstrukcja przepełniona orientalizmami. Gabriel wskazywał tu wpływy muzyki etiopskiej. Nawet jak na Petera jest to dziwna kompozycja, żyjąca jakby swoim własnym życiem, z charakterystycznym dla siebie (i tylko dla siebie) klimatem i tempem. Tekst, celowo utrzymany w stylu poety Dylana Thomasa, opowiada o ceremonii zaślubin, łącznie z całą jej otoczką.

Shock the Monkey – to „kuzynka” „I Have the Touch” zarówno pod względem dźwiękowym, jak i tekstowym. Muzycznie mniej tu mamy mechaniczności, a więcej nieco funkowego polotu. Wyeksponowana partia basu Levina i efektownie punktujący Marotta wiodą utwór, a główny motyw melodyczny podają oszczędnie klawisze. Tekst znów prowokacyjny i chyba dosyć innowatorski jak na początek lat osiemdziesiątych. Niewielu przed Gabrielem zdecydowało się na liryk o seksie oparty na skojarzeniach zwierzęcych. Zamiast oklepanych banałów na temat ludzkich ciał i uczuć, Peter postawił na kontrowersyjne i bezpośrednie hasło: „pokryj mnie”.

Lay Your Hands on Me – przyczajona, umiejętnie skonstruowana i wyważona opowieść kontynuująca wątek „dotyku” zapoczątkowany utworem „I Have the Touch”. Zestawiono tu łagodne dźwięki keyboardów ze złowrogo grzmiącą perkusją i powarkującą, od czasu do czasu, gitarą. Napięcie narasta aż do finałowej kulminacji opartej na popisie Marotty i śpiewnym motywie „połóż na mnie ręce swe”. Utwór nabierze symbolicznego znaczenia podczas koncertów, gdy Gabriel pod koniec wykonań będzie rzucał się ze sceny na ręce publiczności… Peter: To pieśń o zaufaniu, o uzdrawianiu i poświęceniu. Czuję, że tym, co robię muzycznie podejmuję próbę stopniowego związania się emocjonalnego z publicznością. To taka propozycja wzajemnego zaufania. Bo przecież do czego dąży artysta, jeśli nie do zaangażowania widza, słuchacza. Chodzi o to, aby słuchacz, obserwator poczuł i stał się częścią doświadczenia, a nie odseparowanym elementem. Nie przeczę, że jest to bardzo trudne, ale efekt moim zdaniem jest mocny.

Wallflower – ballada oparta na brzmieniu fortepianu z ładnym rozwinięciem, od oszczędnego początku po całkiem bogate zamknięcie. Gabriel z tradycyjną dla siebie przekorą nie napisał tekstu o miłości, który świetnie by do tej melodii pasował. Piosenka odnosi się więc do różnego rodzaju opresji, reżimu i prześladowań. Nie bez znaczenia pozostaje tu fakt, że Peter czynnie udzielał się już wówczas w organizacji Amnesty International, a nieco wcześniej doszło do głośnego starcia między Wielką Brytanią, a Argentyną o niewielki archipelag wysp, zwany Falklandami[6]. Gabriel był w tych sprawach na bieżąco między innymi dzięki biuletynom wydawanym przez Amnesty International. W miejscowości w której mieszkam żyje małżeństwo angielsko argentyńskie – opowiadał muzyk. – Rozmawiałem z nimi w okresie tamtego konfliktu zbrojnego. Było coś przerażającego w tym, że ci ludzie, którzy przedtem byli zupełnie normalnymi przyjaciółmi dla Anglików, nagle, w bardzo szybkim tempie stawali się wrogami. „Wallflower” nie ogranicza się jednak tylko do tematyki krótkiej „wojny” brytyjsko – argentyńskiej. To wielofunkcyjny hymn o nadziei.

Kiss of Life – album zamyka nieobarczona żadną głębszą ideologią radosna, rozbujana brazylijskimi rytmami piosenka o dużej brazylijskiej kobiecie posiadającej tak potężną moc witalną, że jest w stanie przywrócić do życia zmarłego mężczyznę. Prawdopodobnie pocałunkiem, stąd tytuł…

*

Przysłuchując się zawartości tej płyty trudno oprzeć się wrażeniu, że Gabriel miał świadomość na jak rozległy, niepenetrowany dotychczas teren muzyczny wkroczył dwa lata wcześniej. Jeśli „Trójka” określiła w dużym stopniu oryginalny styl tworzenia muzyki pop, tak „Czwórka” udowadnia, że ów styl jest ze wszech miar „progresywny”. To bardziej baza do odważnych wycieczek w różne dźwiękowe i emocjonalne zakamarki świata muzyki, niż gatunkowa pułapka. Peter miał oryginalne pomysły i równie oryginalny koncept ich materializacji, dzięki czemu dostarczał piosenki, które mógł napisać tylko i wyłącznie on. Osiągnął więc to, o czym marzy każdy ambitny twórca. Konsekwentnie otoczony syntezatorami i automatami perkusyjnymi, ukierunkowany na rytmikę czerpiącą z jak najróżniejszych części globu, stworzył po raz drugi płytę udaną od początku do końca, odważną, ale przy tym elegancką i tradycyjnie już ciekawą fabularnie. Typowe dla Petera mroczne opowieści dobrze równoważą teksty pełne humoru, dzięki czemu płyta nie trąci tanim moralizatorstwem. Ponownie zabrał głos na tematy będące artystyczną „skórką od banana”, na której o kiczowaty poślizg niezmiernie łatwo, i ponownie uniknął wpadek. Z wyczuciem wybrał na przykład poetyckie konstrukcje i słowa dla opowieści o afrykańskich przygodach Junga, a to temat trudny dla formatu piosenki rockowej, łatwo tu popaść w banał, lub tony pretensjonalne. Warto też zwrócić uwagę na fakt, że album wypełniają w większości utwory nieco dłuższe (tylko „I Have The Touch” i „Kiss of Life” nie przekraczają pięciu minut), co świadczy, że Peter ponownie miał ochotę na odważniejsze majsterkowanie przy samych konstrukcjach piosenek, jakby nieco w opozycji do płyty poprzedniej.

To prawdopodobnie najlepszy studyjny album w dorobku Gabriela, tym bardziej szkoda, że w okresie premiery rynek tak chłodno go przyjął. „Czwórka”, w Stanach znana jako „Security”, trafiła do sklepów we wrześniu 1982 roku. W zestawieniu brytyjskim spędziła szesnaście tygodni, docierając najwyżej do pozycji szóstej. Za oceanem wydawnictwo walczyło aż 31 tygodni, ale szczytem możliwości okazało się miejsce 28. Wiodący singel „Shock The Monkey”, również nie powtórzył niezłych osiągów „Games Without Frontiers”, docierając odpowiednio do miejsc 59 (UK) i 29 (USA). Album ostatecznie pokrył się „złotem” w ojczyźnie muzyka i platyną w Kanadzie, jednak Gabriel musiał pogodzić się – może z niewielkim ale jednak – regresem komercyjnym. Poza tym pojawiło się kilka wyjątkowo kiepskich recenzji, być może nawet najgorszych w całej twórczej historii Gabriela. Na łamach poczytnych tygodników „New Musical Express” i „Sounds” opublikowano teksty, które nie tylko umniejszały jakość albumu, ale do tego atakowały samego Petera. Kiedy słucha się płyty, przed oczami staje obraz wyalienowanego artysty, pięknoducha zamkniętego w Bath jak w wieży, który zmaga się z problemami cywilizacji, duszy i samego sedna naszej egzystencji – twierdził dziennikarz Gavin Martin. – Gabriel sprawia wrażenie białego liberała, trawionego poczuciem winy i przeświadczonego, że aby tworzyć trzeba cierpieć o każdej porze dnia i nocy, i ustawicznie skręcać się w twórczych konwulsjach. Słychać to także w muzyce, w tej nieprzerwanej kanonadzie pompatycznej elektroniki, w tych nieprzemyślanych, żałosnych próbach stworzenia dynamiki i nastroju.

Mnóstwo mocnych słów padło też w tekście pióra Dava McCollougha, który tak skwitował „Shock The Monkey”: to utwór tak pod każdym względem przeciętny, tak średniacki, jak białe reggae, co to niby nieszkodliwe, a zaśmieca, wycelowany prosto w listy przebojów, z odmierzoną poprawką i obleśnym uśmieszkiem. Dostało się także samemu Gabrielowi żyjącemu w zbytku, zamożnemu, podstarzałemu i utytułowanemu tandeciarzowi, zaskorupiałemu w kołtuństwie, zorganizowanemu w bezpiecznych quasi – faszystowskich strukturach menadżerskich, który poci się by co parę lat wytrzepać z siebie trochę ckliwej, słodko – faszystowskiej muzyczki. Przykre to słowa, ale nie trzeba być ani medioznawcą, ani socjologiem, żeby zorientować się, że były to teksty wynikające z panującej w tamtym czasie mody, niemające wiele wspólnego z rzetelną, obiektywną oceną zawartości płyty. Peterowi upiekło się w czasie pierwszego punkowego okresu, z lat 1976 – 1978, ale teraz, gdy na czołówki gazet mieli wypłynąć nowi, „piękni” chłopcy, spod znaku noworomantycznej fali, Gabriel stał się poważnym intruzem. Peter miał tego świadomość. Przed krytyką dotyczącą samej muzyki nie zamierzam się uchylać – mówił w jednym z wywiadów. – Ale znaczna część krytyki, jaka na mnie spadła, jest wynikiem obecnie panującej mody[7].

Gdy tylko dziennikarze nie poddawali się „poprawności muzycznej”, ani zawistnej chęci krytykowania dla samej krytyki, byli w stanie bez trudu dostrzec kunszt i pomysłowość Gabriela, tak jak choćby Simon Scott piszący dla „Melody Maker”: Tą płytą Gabriel kontynuuje swe dzieło poszerzania perspektyw muzyki rockowej i konsekwentnie realizuje swoje pomysły śmiało przekraczające tradycyjne granice. Folgując swej pasji, jaką są rytmy egzotyczne, osiąga zdumiewające efekty. Chociaż nie jest to łatwa płyta, to cierpliwość jakiej wymaga ona od odbiorcy, zostaje hojnie wynagrodzona. Talent z jakim Gabriel realizuje swoje pomysły sprawia, że jest to jeden z najbardziej odkrywczych albumów roku, ukazujący wielu artystom poziom, do którego mogą jedynie pretendować.

Gabriel choć miał prawo czuć się dotknięty niektórymi atakami prasy, czerpał z tych trudnych doświadczeń naukę i siłę na przyszłość. Po wielu latach zapytany o swój stosunek do recenzji odpowiedział: Zwracam uwagę na opinie krytyków, każdy chciałby zbierać dobre recenzje. Zapamiętuje się zwykle te słabe, albo bardzo osobiste. Jednak teraz chyba wolę być nielubiany. Sądzę, że artyści często starają się być lubiani, bo w dzieciństwie otrzymali za mało miłości i aprobaty. Gdy człowiek staje się starszy zaczyna rozumieć, że to nie jest takie ważne.

Tradycyjna trasa ruszyła jesienią ’82 w USA. Po drugiej stronie Atlantyku zespół Petera spędził całą końcówkę roku objeżdżając kawał Stanów Zjednoczonych i Kanady. Publiczność europejska musiała poczekać do lata ’83, gdyż dopiero w lipcu Gabriel pokazał się na Starym Kontynencie występując na kilku festiwalach we Francji, Belgii i we Włoszech. We wrześniu wreszcie pojeździł trochę po ojczyźnie, jesienią prezentował się fanom krajów z zachodniej Europy, ale już nie jako festiwalowy gość. Repertuar wieczorów zwykle prezentował się następująco:

Rhythm of the Heat / I Have the Touch / Not One of Us / The Family and the Fishing Net / Shock the Monkey / Family Snapshot / Intruder / Games Without Frontiers / Humdrum / Lay Your Hands on Me / Solsbury Hill / I Don't Remember / San Jacinto / On the Air / Biko / Here Comes the Flood / Across The River / Milgram's 37

Paul Wiffen z „Electronics & Musics Makers” przygotował szczegółową relację z londyńskiego koncertu zorganizowanego na stadionie Selhurst Park we wrześniu ’83. Tekst, choć nieco chaotyczny, pozwolę sobie zacytować w obfitym fragmencie, gdyż jak sądzę całkiem nieźle oddaje atmosferę ówczesnych koncertów: Tłum obficie wypełnił obiekt klubu Crystal Palace. Ludzie w trakcie występu supportów, grup Gaspar Lawal i The Undertones, wylegiwali się w promieniach słońca. Wszyscy mieli świadomość na kogo czekają. Wieczorem pojawiły się wreszcie legendarne transparenty z napisem „Gabriel jest bogiem”. Peter i jego ekipa wkroczyli na scenę o godzinie 8:40, tuż po zachodzie słońca, rozpoczynając od „Across The River”. Ciche zakończenie tej kompozycji zostało przerwane przez muzyków mocnym uderzeniem w postaci wstępu do „I Have the Touch”. W trakcie refrenu tej piosenki Gabriel śpiewając o potrzebie kontaktu i dotyku ściskał dłonie publiczności, a także członków swojego zespołu. „Not One Of Us” podtrzymał agresywny nastrój także dzięki publiczności, która głośno skandowała refren. „The Family and the Fishing Net” przyniósł wyraźną zmianę nastroju, a Gabriel skradał się monotonnie recytując intrygujący tekst na tle mocnego tła muzycznego, opartego głównie na samplowanych dźwiękach syntezatora Fairlight. Chórki dołożyła reszta grupy śpiewając z niemalże liturgiczną emfazą. Tony Levin użył bezprzewodowej klawiatury, aby zagrać linię basu, odkładając chwilowo swojego Chapman Sticka. Cichsza część środkowa zaprezentowana przez Gabriela na siedząco u skraju sceny elektryzowała.  Na początku „Shock The Monkey” Gabriel zniknął ze sceny, a gdy na nią powrócił był znów innym człowiekiem. Zaczął „małpować małpę”, używając radiomikrofonu mógł nieskrępowanie przemieszczać się po całej scenie. Dla kontrastu, wykonując „Family Snapshot” zasiadł do fortepianu, śpiewał na siedząco do tradycyjnego mikrofonu, tak jakby charakter piosenki zmuszał do rezygnacji z wszelkich komplikacji. Zresztą utwór ten okazał się jednym z najbardziej wzruszających fragmentów koncertu. Bas kontrapunktował melodię w pięknych, bardzo osobistych pasażach, a w szybszych fragmentach pełna moc zespołu podkreślała napięcie i nieuchronność zabójstwa. „Intruder” znów ukazał Gabriela jako króla rytmu, który perkusyjnym patentem kreuje atmosferę grozy i napięcia. Samplowane dźwięki drapania i stukania, a także szarpane akordy gitarowe Davida Rhodesa złożyły się na nieprzyjemne tło dla niepokojącego śpiewu. Tak skonstruowana całość umiejętnie wytrącała z równowagi. Końcowe pogwizdywanie powodowało uczucie mrowienia na plecach. „Humdrum” rozpoczął się dosyć niewinnie, ale wyrósł w całkiem potężną epicką opowieść, a to głównie dzięki Larry’emu Fastowi, który budował orkiestrowe tekstury na elektrycznym pianinie i smykach Prophet. Wtedy przyszedł czas największej niespodzianki wieczoru. Od początku koncertu tuż obok zestawu Jerry’ego Marotty stała dotychczas nieużywana perkusja. Teraz jednak, przy okazji utworu „Lay Your Hands on Me” miała zostać użyta. Gabriel wyjaśnił, że istniało ryzyko iż Marotta nie będzie mógł wystąpić z powodu kontuzji pleców, a Phil Collins zgodził się go zastąpić. Ostatecznie Marotta mógł wystąpić, ale Phil pojawił się mimo to. Piosenka okazała się szczytowym fragmentem koncertu. Wyrosła z dźwięków marimby, powoli budowanego wokalu, syntezatorów i partii gitarowych aż do ekstatycznego finału i refrenu wyśpiewanego wspólnie przez zespół i publikę. Zapanowała atmosfera niemalże religijnego uniesienia kierowana przez Gabriela, niczym przez Mesjasza. „Solsbury Hill” podtrzymało tę atmosferę, gdyż fani zaśpiewali każde słowo za wokalistą, jednak optymizm i wspólnota zostały rozmyślnie rozwiane przez surowy „I Don’t Remember”. Obraz pozostawionej samej sobie jednostki został też przedstawiony w piosence „San Jacinto”, opowiadającej o indiańskiej inicjacji. Partia syntezatora Fairlight została tu nieśpiesznie wzmocniona za pomocą punktującego basu. W finale kompozycji Peter został sam na scenie, akompaniowały mu tylko nieziemskie tła syntezatorów. Podświetlało go zaledwie jedno białe światło umocowane w podłodze tuż pod jego stopami. Po czym wszystko – głos, syntezatory, światło – nagle zgasło. Podstawowy set został zakończony. Ten ostatni, monumentalny obraz utrzymywał się w pamięci aż do początkowych arpeggiów „On The Air”, którym zespół powrócił na scenę, by bisować. Na chwilę zapanowała atmosfera ogólnej zabawy, ale po kilku minutach zespół znów opuścił scenę. Na kolejny bis Gabriel wrócił już w bardziej ponurym nastroju i gdy tylko Collins z Marottą zaczęli wybijać afrykański rytm kompozycji „Biko”, on wyjaśnił powody organizacji tego koncertu. Dochód z biletów przeznaczony był bowiem na rzecz organizacji Lincoln Trust, której celem jest walka z Apartheidem. „Możesz zgasić świeczkę, ale nie ugasisz ognia” zaśpiewała cała widownia, jak jeden mąż, powróciła atmosfera religijnego uniesienia, ale tym razem z podtekstem walki z politycznym uciskiem. Po wybrzmieniu ostatnich dźwięków „Biko” Peter powiedział: „teraz do was należy decyzja, co z tym zrobicie”, a fani ciągle śpiewali, choć muzycy opuścili już scenę. Głośne nawoływanie o więcej nie poszło na marne, bo grupa po chwili wróciła w jeszcze liczniejszym składzie, z dodatkowym perkusjonistą Allanem Schwartzbergiem. W tym poszerzonym składzie grupa wykonała płomienny rytmicznie „Kiss of Life”, który zabrzmiał zdecydowanie mocniej niż na płycie. Brawa i owacje trwały bardzo długo.

Po raz pierwszy z koncertowych wykonań zmontowano płytę. „Plays Live”, pierwsze wydawnictwo „z oklaskami”, ukazało się w dwóch wersjach – w pełnej, dwupłytowej i tak zwanej „Highlights” (Skrótowej). Szczególnie zestaw „pełny”, złożony z szesnastu piosenek, trwający niemal dokładnie półtorej godziny, to bardzo ciekawy i dużo mówiący o Gabrielu dokument koncertowy. Na repertuar złożyły się przede wszystkim kompozycje z „Trójki” (6 piosenek) i „Czwórki” (5 piosenek), czyli albumów najbardziej udanych. Dwa pierwsze studyjne wydawnictwa dostarczyły zgodnie po dwie piosenki, a zestaw uzupełnia jedna premierowa kompozycja – „I Go Swimming”, oryginalnie przewidziana na „Czwórkę”. Mimo, że nagrania pochodzą z trasy promującej ostatnie dzieło studyjne, jest to też całkiem sprawna przekrojówka, ciekawy obrazek całego solowego dorobku Petera. Gdyby znalazły się na niej „Games Without Frontiers”, „Lay Your Hands On Me” i „Here Comes The Flood” (wszystkie trzy pojawiały się wówczas w secie koncertowym) można by nawet pokusić się o etykietkę „The Best of…”. Zespół nie szaleje aranżacyjnie, Gabriel ewidentnie kontynuuje genesisową tradycję starannego wykonywania studyjnych wersji. O tym, że mamy do czynienia z koncertem przypomina przede wszystkim nieco inny dźwięk i brawa publiczności. Trochę szkoda, że tak niewiele tu tych koncertowych atrybutów, bo całość sprawia wrażenie nieco sterylne. Niewykluczone, że powodem tego stanu rzeczy są liczne dogrywki i poprawki studyjne. Większość partii została później na nowo nagrana już w studio – przyznał po latach David Rhodes. – Ludzie nie lubią przyznawać, że poprawiają na przykład wokale już w studio. A to przecież nie jest nic takiego, bo gdy zgrywasz wokal koncertowy, dźwięk jest bardzo często po prostu fatalny, nie do zaakceptowania. O komicznych wpadkach i pomyłkach już nie wspominając. Rhodes nie precyzował które partie, czy utwory doczekały największego studyjnego remontu i zapewne przesadził nieco mówiąc, że niemal wszystkie, ale faktem jest, że płyta „Plays Live” rzeczywiście brzmi jak koncertowo – studyjny kompromis.

*

Początek lat osiemdziesiątych miał przynieść nową jakość w życiu Gabriela. Sukces „Trójki” zaowocował odpowiednim zastrzykiem gotówki i upragnionym spokojem duszy, niewątpliwie zmęczonej walką o ponowne zaistnienie na rynku muzycznym. Zapanowała stabilizacja, która zawsze jest dobrym podłożem do kolejnych zmian, podejmowania wyzwań. Jednym z nich był opisany już wcześniej festiwal WOMAD. Drugi krok naprzód stanowić miała przeprowadzka do większego domu i zarazem większego, lepiej wyposażonego „domowego” studia (1981 rok). Niestety, dla rodziny zmiana ta miała przynieść więcej problemów niż korzyści. Jill w nowym domu czuła się źle, a Peter jak na złość dla niej, świetnie czuł się w studio, w którym spędzał coraz więcej czasu, codziennie na długie godziny izolując się od bliskich. To był początek rozłamu, pierwsza od kilku lat poważna rysa na małżeństwie, która niebawem miała doprowadzić do separacji, a w perspektywie kilku następnych lat, do rozwodu.

Sytuacja, jaka zapanowała u Gabrielów zadziwiająco przypominała proces rozstania Phila Collinsa z jego pierwszą żoną Andreą[8]. Peter w 1981 roku, podobnie jak Phil kilka lat wcześniej, zaczął przejawiać syndromy pracoholizmu. Ilość projektów i godzin spędzanych w „muzycznym świecie” chwiały domową równowagą życia prywatnego, które najzwyczajniej w świecie powoli przestawało istnieć. Zapewnienia o tym, że rodzina jest najważniejsza coraz mocniej rozmijały się z rzeczywistym stanem rzeczy. A faktem jest, że życie z Peterem nigdy nie było łatwe. Ciekawie ujął to znajdujący się dosyć blisko wydarzeń dziennikarz Chris Welch, tak pisząc w książce „The Secret Life of Peter Gabriel”: Wszystkie najważniejsze kobiety w życiu Petera musiały umieć znaleźć dla siebie miejsce w ciągle rozwijającym się wszechświecie Gabriela. Powinny też pogodzić się z faktem, że są orbitującymi wokół niego satelitami dostarczającymi ciepło i światło, bez szans na nawiązanie pełnego kontaktu. Jill długo godziła się na rolę „orbitującej satelity”, ale wzmożona aktywność jej męża znów doprowadziła ją do skraju emocjonalnej przepaści. Peter zbliżył się do publiczności, przed którą coraz częściej i odważniej demonstrował własne uczucia, ale to czego udało się dokonać Gabrielowi artyście na scenie, nie udało się Gabrielowi mężowi w jego własnym domu. Angielskie hamulce emocjonalne trzymały ciągle zbyt mocno.

Proces rozkładu małżeństwa rozpoczął się na początku 1982 roku, gdy Peter poleciał na kilka dni do Stanów Zjednoczonych, aby zaprezentować nowe taśmy demo w siedzibie firmy wydawniczej. Jill wykorzystała ten czas na ukojenie smutku w ramionach innego mężczyzny. Podobnie jak w 1973 roku skierowała swoje uczucia w kierunku bardzo bliskiego współpracownika Gabriela – producenta i inżyniera dźwięku Davida Lorda. Sprawa bardzo szybko wyszła na jaw i tym razem nie rozeszła się po kościach, stanowiąc swoisty prolog długiego i przykrego rozwodu. Romans Jill z Lordem ćmił się słabiutkim światełkiem w okresie przygotowań festiwalu WOMAD, nie przerodził się w poważniejszy związek, ale trwał ostatecznie kilka lat. Coraz bardziej zagubiona pani Gabriel na początku 1983 roku spakowała walizki i wraz z córkami wyniosła się do innej miejscowości. Peter nie pozostawał dłużny żonie. W tamtym okresie rozkwitał jego romans z popularną amerykańską aktorką Rosanną Arquette, którą poznał dzięki reżyserowi Martinowi Scorsese. Celem jego ówczesnych kontaktów z tym wybitnym filmowcem było ustalenie szczegółów współpracy nad obrazem „Ostatnie Kuszenie Chrystusa”[9]. Znajomość z Arquette przydarzyła się niejako przy okazji.

Blisko dekadę młodsza od Petera, Rosanna Lauren aka Arquette urodziła się w sierpniu 1959 roku w Nowym Jorku. Talent aktorski odziedziczyła po ojcu, Luisie – wziętym aktorze i reżyserze. Już jako dziecko grywała małe rólki pod okiem ojca. W przyszłości miała zasłynąć jako bardzo ekspresyjna, odważna aktorka, umiejętnie balansująca między ambicją, a komercją. Długo utożsamiano ją ze sceną niezależną, ale gdy w 1985 roku zagrała w filmach „Po godzinach” i „Rozpaczliwie poszukując Susan” stała się postacią rozpoznawalną w całym cywilizowanym świecie. Jej związek z Peterem nie był pierwszym przejawem słabości do świata muzyki. Okres jej wczesnego dzieciństwa przypadł na czas rewolucji hipisowskiej, która miała spory wpływ na jej sposób bycia i postrzeganie świata, podobnie jak rozbujane rockowymi rytmami lata siedemdziesiąte. Jednym z jej pierwszych stałych partnerów był Steve Porcaro, klawiszowiec zespołu Toto[10].

Rosanna raczej nie miała problemów z okazywaniem uczuć, brytyjski chłód był jej obcy, podobnie jak dziwna niekonsekwencja charakteryzująca Jill. Peter miał prawo ulec urokowi przebojowej aktorki, prawdopodobnie dostrzegał w niej ucieleśnienie własnych dążeń – osobę wyzwoloną, otwartą, komunikatywną. Gdy więzy między panną Arquette, a Gabrielem powoli zacieśniały się, Jill w odruchu desperacji podjęła próbę samobójczą. Pewnego wieczoru wsiadła do samochodu zabierając ze sobą woreczek leków i udała się na wzgórze Solsbury. Trudno przewidzieć, czy zażyłaby leki, gdyby dotarła na miejsce… na szczęście nie dotarła, gdyż droga prowadząca do wzgórza okazała się zamknięta. Zapora drogowa pomogła jej odzyskać trzeźwość umysłu i porzucić pomysł targnięcia się na własne życie. Pomyślałam, że to jakiś znak – wspominała później. – Byłam przerażona, bałam się Boga. To był mój pierwszy i ostatni zamiar samobójczy.

Związek Petera z Rosanną początkowo funkcjonował na odległość, ale gdy Rosanna przeniosła się do Europy sprawy przybrały realniejszych kształtów. Mimo to, Peter nie poddał swojego małżeństwa. Wakacje roku 1983 spędził z kochanką na wyspie Antigua, ale tuż po wspólnym odpoczynku zadecydował, że musi wrócić do Jill, choćby tylko ze względu na dzieci. Zwaśniona para podjęła nawet terapię małżeńską, którą niestety trzeba było zawiesić, gdyż Peter niebawem wyjechał w długie tournee. Próba posklejania małżeństwa spaliła więc na panewce. W 1984 roku Jill zamieszkała wraz z Malenie i Anną u swoich rodziców w Szkocji. Mimo upływających miesięcy (a nawet lat) sprawy nie przestawały się komplikować. Gdy Rosanna przerwała romans z Gabrielem, zawierając związek małżeński z producentem i kompozytorem Jamesem Newtonem Howardem, Peter zorganizował spotkanie w Nowym Jorku, na którym cała zainteresowana czwórka miała się wreszcie dogadać. Kolacja w jednej z nowojorskich restauracji nie przyniosła jednak oczekiwanych rezultatów, a Jill, która jechała tam z największymi obawami, przez wiele lat źle wspominała konfrontację z Rosanną. Tamten wieczór kojarzy mi się z bardzo intensywnymi, histerycznymi wspomnieniami – przyznała później.

Kolejną poważną rotację na tej „uczuciowej ruletce” przyniósł rok 1987. To wtedy definitywnie rozpadło się szesnastoletnie małżeństwo Petera z Jill, a także dwuletni związek Rosanny z Newtonem Howardem. Gabriel i Arquette odnowili intensywną znajomość, która miała trwać tym razem aż do początku lat dziewięćdziesiątych. Trudno nie ulec wrażeniu, że przez całe lata osiemdziesiąte w życiu prywatnym Petera panował bałagan, którego nijak nie potrafił uporządkować[11]. Jak sądzę relacje międzyludzkie, a w szczególności te z kobietami, to jedna z najbardziej zagmatwanych części mojego życia – podsumował w 1992 roku. – Wiele spraw w moim życiu potoczyło się niewiarygodnie dobrze. Mam tu na myśli pracę i karierę artystyczną. Natomiast jeśli chodzi o związki, jest tu sporo do poprawienia. Mam za sobą rozbite małżeństwo, po którym wdałem się w kolejny związek, także zakończony rozpadem. Terapia, jaką rozpocząłem po rozstaniu z Jill trwała pięć lat. Cały ten proces był dla mnie bardzo istotny, pozwolił mi spojrzeć na wszystkie te sprawy z odpowiedniego dystansu. Pojawiły się we mnie uczucia, do których wcześniej nie umiałem się przyznać, jak złość i agresja.

Rosanna nieczęsto opowiadała o związku z Gabrielem, jednak w kilku wywiadach z początku lat dziewięćdziesiątych zdarzało się jej naświetlać kulisy dziesięcioletniego romansu: Peter i ja mieliśmy długoletni, burzliwy romans, który okazał się bardzo bolesny dla wielu osób, wliczając w to w jego żonę. Przez trzy lata mieszkaliśmy razem w Anglii. Najważniejszy w tym wszystkim był on, jego życie, jego świat. Mieliśmy sporo nieporozumień i oddalaliśmy się od siebie zmierzając w innych kierunkach. Straciliśmy na pewien czas kontakt, ale później udało się wszystko poskładać i wróciliśmy do siebie. U mężczyzn najbardziej denerwuje mnie dystans i pracoholizm. Nie twierdzę, że praca to zła rzecz, ale nienawidzę, gdy praca zajmuje miejsce związków emocjonalnych. Prawdziwy związek to nie jest tylko radosny taniec w świetle zachodzącego słońca, tu chodzi o to, aby iść razem, ramię w ramię, przez całe to życiowe bagno. To jest rzeczywistość. Wiem, że czasami trudno jest zrezygnować z fantazji, ale na pewno trzeba spróbować połączyć je z rzeczywistością.

Między 1982 a 1987 rokiem Peter pozostawał uwikłany w mniejszym lub większym stopniu w dwa związki. Od roku 1987 kontynuował romans z Rosanną. Ten zakończył się definitywnie pięć lat później, niedługo po publikacji krępujących fotografii nagiej Arquette w magazynie „Playboy”. Tamte zdjęcia nie były robione dla „Playboya” – tłumaczyła później aktorka. – To były zupełnie niewinne fotki zrobione na własny użytek, a nie dla prasy. Zostały sprzedane bez mojej zgody. Czułam się wtedy jakby mnie ktoś zgwałcił. Ludzie często mnie wówczas pytali dlaczego się rozebrałam, a ja po prostu pływałam w morzu. Podobno afera z nagimi zdjęciami stanowiła symboliczną kroplę przelewającą czarę goryczy dla tego, w gruncie rzeczy, nieudanego związku.

Mimo nieustannego uwikłania w życiu prywatnym, Peter przez cały ten czas bardzo dobrze funkcjonował jako kompozytor i piosenkarz. Między 1985 a 1993 rokiem miały powstać jego najpopularniejsze albumy.



[1] Działo się to tuż po zakończeniu nagrań „Face Value”, solowego debiutu Collinsa, produkowanego właśnie przez Padghama.
[2] Celowo zaznaczam, że chodzi o lata osiemdziesiąte. Dziś, na początku drugiej dekady XXI wieku, niemal cały cywilizowany świat żyje na kredyt, więc teza o zgodności rachunków „tu” i „teraz” przestała być chyba aktualna.
[3] W dodatku całego. W Milton Keynes pojawił się też „na chwilę” (na bisy) Steve Hackett, który opuścił Genesis dwa lata po Gabrielu, w roku 1977.
[4] Genesis mieli wówczas w zwyczaju łączenie wstępu „Dancing With the Moonlit Knight” (pierwsze półtorej minuty) z „The Carpet Crawlers”.
[5] Tych w pewnym momencie było aż 27. Każda z nich trwała około 15-16 minut.
[6] Z tego samego powodu rok wcześniej dostało się premier Margaret Thatcher od Rogera Watersa na albumie Pink Floyd „The Final Cut”. Maggie, cośmy uczynili…
[7] Wracając jeszcze do osoby agresywnego recenzenta pisma „Sounds” Dava McCollougha, warto też pamiętać, że zwracał on na siebie uwagę „odważnymi” sądami, ale niestety rzadko kiedy były to sądy prawdziwe i trafione. Dla przykładu przytoczę fragment jego tekstu na temat Depeche Mode z 1981 roku: Depeche Mode są bardzo skrępowani. Indywidualnie, bo wyglądają jak staruszkowie, i muzycznie, ponieważ ich syntezatory i celowy pop swing razem nie trzymają się kupy. To bardzo zimny zespół i nieudane przedsięwzięcie. Wszystko na świecie prędzej czy później się rozpadnie – Depeche Mode zapewne prędzej. Delikatnie mówiąc, recenzent nie trafił z przepowiedniami…
[8] Szczegółowo opisałem tamte wydarzenia w książce „Phil Collins. Człowiek orkiestra” (2008, GAD Records)
[9] Kontrowersyjny film i muzyka Gabriela napisana na potrzeby ścieżki dźwiękowej miały powstać ostatecznie dopiero pod koniec dekady.
[10] Mimo to, ich przebój „Rosanna” z roku 1982 podobno nie ma z nią nic wspólnego. Ciekawy zbieg okoliczności.
[11] Opisując sytuację prywatną byłem zmuszony wybiec nieco w przyszłość. Zrobiłem to celowo, gdyż uważam, że przedstawione tu wydarzenia są ważne (choćby w perspektywie treści albumu „Us” z 1992 roku), ale z drugiej strony nie chciałem, aby rozbite na kilka cząstek, co jakiś czas odrywały Czytelnika od sedna sprawy, czyli od muzyki.

czwartek, 29 stycznia 2015

Phil Collins. Własna twarz



 
 
 
(fragment książki biograficznej „Phil Collins. Człowiek orkiestra”)

Po nieudanej kanadyjskiej wycieczce, Phil w kwietniu 1979 roku wrócił do domu w Shalford samotnie. Działania Genesis zostały zawieszone, więc nie miał żadnych naglących obowiązków. Jednak ostatnią rzeczą na jaką miał wówczas ochotę była bezczynność. Duży, opuszczony przez bliskich dom stał się naturalnie miejscem pracy. Jeden z pokojów perkusista przerobił na małe, amatorskie studio nagraniowe, w którym zainstalował swoje instrumenty – perkusje, keyboard i automat perkusyjny – a także ośmiościeżkowy magnetofon w celu rejestracji muzycznych pomysłów. To tam przelewał smutek i rozczarowanie na taśmy, komponując tym samym swoje pierwsze w pełni autorskie piosenki. Miałem ośmiościeżkowy magnetofon, który umieściłem w głównej sypialni – wspominał. – Zacząłem sypiać w innym pokoju. Jak tylko nauczyłem się obsługiwać maszynę zacząłem nagrywać. Miałem duże pianino, syntezator Prophet 5, piano Fender Rhodes i oryginalny automat perkusyjny Rolanda.
 
 
 
Najczęściej pisał spontanicznie. Włączał magnetofon i grał to, co podpowiadało mu serce, śpiewając do tego spontaniczny tekst. W tamtym czasie powstały szkice i robocze wersje takich utworów jak „In The Air Tonight”, „Misunderstanding”, „Please Don’t Ask”, czy „If Leaving Me Is Easy”. Składały się one na dość intymny cykl nieoficjalnie nazywany „muzycznym pamiętnikiem”.

Powstające piosenki nie zostały z góry przeznaczone na solowy album. Phil jesienią 1979 roku zaprezentował je Tony’emu i Mike’owi mając nadzieję, że przypadną im do gustu i trafią na następną płytę Genesis zatytułowaną „Duke”. Zdaniem Banksa i Rutherforda na album grupy pasowały tylko dwa napisane przez perkusistę utwory – „Please Don’t Ask” i „Misunderstanding”. Oba opowiadały o trudnych relacjach damsko – męskich, z tym że pierwszy z nich stanowił bardzo szczerą, autobiograficzną wypowiedź Collinsa. Niczym list do byłej żony:

Proszę nie pytaj mnie jak się czuję, czuję się dobrze

Trochę płakałem, mało spałem, ale jest w porządku

Kiedy będę mógł cię zobaczyć?

Kiedy będę mógł cię dotknąć?

 

Drugi wybrany utwór – „Misunderstanding” – dla odmiany stanowił jakby przeciwległy biegun emocjonalny. Choć opatrzony „smutnym” tekstem, budzi raczej uśmiech na twarzy słuchacza. Muzycznie jest celową podróżą w kierunku lat sześćdziesiątych. W efekcie okazał się sporym przebojem, szczególnie w Stanach Zjednoczonych, docierając tam do czternastej pozycji zestawień Billboardu, stał się tym samym jednym z hitów wakacji 1980 roku.

Tony i Mike nie chcieli natomiast kompozycji „In the Air Tonight” i „If Leaving Me Is Easy”. Zagrałem im te numery, ale były one zbyt proste dla zespołu[1] tłumaczył perkusista, zapewniając, że wolał odrzucenie tych kawałków, niż wnoszenie do nich jakichkolwiek poprawek, czy zmian. Nie naciskał na Banksa i Rutherforda zbyt mocno, bo przeczuwał, że napisane piosenki i tak się nie zmarnują. Prędzej czy później planował nagranie solowej płyty, więc wszystkie odrzucone przez zespół pomysły miały mu się kiedyś przydać.

 

Do pracy nad pierwszym w pełni autorskim dziełem mógł wrócić po trasie koncertowej Genesis, czyli w lipcu 1980 roku. Podczas amerykańskiego tournee poznał Jill Tavelman, która przyjechała razem z nim do Shalford. Nowa miłość znalazła oczywiście swoje odzwierciedlenie w pisanej muzyce. Najlepszym tego przykładem jest „This Must Be Love”, piosenka skomponowana latem 1980. Wieść o tym, że Collins ma dużo gotowej muzyki nie stanowiła tajemnicy. O prezentację napisanych piosenek poprosił menadżer Genesis Tony Smith. Po sukcesie „Misunderstanding” zżerała go ciekawość, jakie dźwięki powstały jeszcze w domowej sypialni perkusisty. Wiedział, że Phil odreagowywał rozstanie z rodziną komponując i że tylko część efektów jego pracy trafiła na „Duke”. Collins prezentował mu taśmę z roboczymi wersjami utworów i zarysami kompozycji tak naprawdę nie wiedząc, ile są one warte.

To jeszcze nie był album – zapewniał Phil. – Nie miałem nawet porządnej taśmy demo. Zarejestrowałem tylko pomysły, które w pewnym sensie miały dopiero stać się piosenkami. Na tamtych taśmach słychać było kliknięcia włączającej i wyłączającej się podczas nagrań lodówki, czasem dzwonek telefonu. Ale to nie miało znaczenia, bo wtedy nie wiedziałem, że te nagrania będą wykorzystane. Nie nagrywałem płyty, ja tylko zrobiłem kilka piosenek w moim pokoju. Tony Smith po odsłuchaniu materiału był zadowolony i mimo domowego charakteru tych nagrań, wyczuł ich olbrzymi potencjał. Nie tracił czasu. Od razu zaczął namawiać Collinsa na zrobienie solowej płyty. Phil: Pamiętam jak siedzieliśmy w aucie, puszczałem Tony’emu kasetę z tymi piosenkami, a on powiedział do mnie: „to brzmi świetnie, powinieneś zrobić z nich album”.

Piosenki wymagały dopracowania, ale zarówno Philowi, jak i Smithowi zależało także na tym, żeby muzyka nie straciła swojego ładunku emocjonalnego i swoistego niedoszlifowania. Muzyk stwierdził wręcz, że nie wyobraża sobie ponownego nagrywania. Puściłem demo Hugh Padghamowi, który miał pomagać w produkcji płyty i powiedziałem mu, że nie mógłbym zagrać tego materiału raz jeszcze, bo stracilibyśmy tego ducha i tę atmosferę. Na szczęście udało się przetransferować domowe, ośmiościeżkowe nagrania na profesjonalne dwadzieścia cztery ścieżki. Phil chciał mieć pełną kontrolę nad swoim pierwszym w pełni autorskim dziełem, dlatego sam zajął się jego produkcją. Jako pomocnik towarzyszył mu młody, dwudziestopięcioletni wówczas inżynier dźwięku Hugh Padgham.

Hugh Padgham, mimo młodego wieku, miał już na koncie współpracę z kilkoma znanymi artystami brytyjskiej sceny. Uczył się fachu jako operator taśm podczas nagrań zespołów Yes i Emerson, Lake and Palmer. Później, będąc inżynierem dźwięku, w duecie z producentem Stevem Lillywhitem uczestniczył m.in. w nagraniu trzeciej płyty Petera Gabriela. To wówczas na spółkę z Gabrielem i Collinsem uzyskał efekt dźwiękowy bębnów zwany „gated reverb”. Nikt nie dziwił się więc, że Phil zabierając się za rejestrację swojego albumu poprosił o pomoc właśnie Padghama. Młody inżynier stanowił dla perkusisty swoistą gwarancję otrzymania pożądanego dźwięku. Miał też odpowiedni dystans do intymnych kompozycji Collinsa, gdyż nie został specjalnie wtajemniczony w jego problemy rodzinne.

Phil nie lubił muzyki lat siedemdziesiątych. Starał się odcinać zarówno od pompy i patosu progresywnego rocka, jak i wszystkich póz związanych z hardrockiem i heavy metalem. Ciągle najbardziej przemawiały do niego dźwięki stworzone w latach sześćdziesiątych. Wtedy najmocniej chłonął muzykę i ówczesne dokonania wywarły na niego najsilniejszy wpływ. Pierwszy solowy album dawał mu znakomitą okazję do pełnej prezentacji własnej twarzy. Zarazem odcięcia się od tego, w czym uczestniczył do tej pory, jak i wykorzystania wszystkich wpływów nagromadzonych na przestrzeni lat.

Przygotowywana jesienią 1980 roku w studiu Townhouse płyta „Face Value” miała zaskoczyć wszystkich – począwszy od fanów Genesis i Brand X, przez słuchaczy dotychczas obojętnych, aż po wrogów wcześniejszych, zespołowych dokonań Collinsa. Prawdziwa muzyczna „twarz” Phila – błaznującego, brodatego wokalisto-perkusisty, była inna niż ktokolwiek mógłby przewidzieć.

W studiu nagraniowym oprócz Phila gościło kilku innych wybitnych instrumentalistów. Zaproszenie przyjął m.in. Eric Clapton, autor znakomitej partii gitarowej w balladzie „If Leaving Me Is Easy”. W kilku utworach na basie zagrał fachowiec znany z Weather Report Alphonso Johnson. O sprowadzenie uznanych fachowców zadbał pracownik wytwórni Atlantic Records John Kalodner.

Kalodner powiedział: „Daj mi listę życzeń, kogo chciałbyś mieć na albumie” – wspominał Phil. – Więc wypisałem wszystkich, których lubię począwszy od Erica Claptona i Davida Crosby po Stephena Bishopa i Earth, Wind And Fire. Kalodner zaprosił większość jego ulubieńców z powyższej listy. Tylko David Crosby okazał się niedostępny. W studio nie mogło zabraknąć Daryla Stuermera – później nadwornego gitarzysty koncertowego zespołu Collinsa. Udało się też namówić do nagrań lubianą przez Phila grupę Earth Wind And Fire, co było ewenementem, gdyż wówczas współpraca czarnoskórych muzyków z białymi (i odwrotnie) nie była codziennością. Murzyńska sekcja dęta wzbogaciła kilka kompozycji, a takie utwory jak „Hand In Hand” czy „Thunder and Lightning” trudno wyobrazić sobie bez „dęciaków”. Choć puzonista Luis Satterfield, zdziwiony wyglądem i sposobem bycia Collinsa, żartobliwie porównał go do angielskiego farmera, i tak wszyscy byli bardzo zadowoleni z tej pierwszej muzycznej współpracy.

W piosence „I Missed Again” na trąbce zagrał z kolei Ronnie Scott, właściciel londyńskiego klubu, w którym swoje pierwsze koncertowe kroki w 1970 roku stawiał zespół Genesis (jeszcze bez Collinsa w składzie). Swoje piętno na albumie odcisnął także indiański skrzypek Shankar. To on na potrzeby instrumentalnego utworu „Droned” stworzył niezwykłą „perkusyjną” wokalizę.

Na album, który za namową Jill – nowej towarzyszki Phila – został zatytułowany „Face Value”, trafiło dwanaście kompozycji. Połowę krążka stanowiły piosenki mniej lub bardziej bezpośrednio odnoszące się do rozstania z Andreą. Tylko sielankowy, delikatnie rozbujany „This Must Be Love” ma bardziej optymistyczny charakter, gdyż powstał już po zapoznaniu Jill. To nagrania autobiograficzne – opowiadał muzyk. – Taka emocjonalna kronika, ale nieskupiająca się tylko na smutku. W czasie nagrań rodził się już nowy związek.

U boku Phila pojawiła się nowa kobieta ale rany po nieudanym małżeństwie z Andy ciągle pozostawały świeże. Ładunek emocjonalny, które niosą ze sobą „In The Air Tonight”, „You Know What I Mean”, czy „If Leaving Me Is Easy” – swoiste komunikaty dla byłej żony – jest naprawdę potężny. Szczególne miejsce w historii muzyki zajął zwłaszcza ten pierwszy utwór. „In The Air Tonight” z nie do końca jasnym tekstem, hipnotycznym, tajemniczym klimatem i miażdżącym wejściem bębnów, stał się pierwszym przebojem w dorobku Collinsa, i niewątpliwie jednym z najsłynniejszych utworów w historii muzyki popularnej.

Tymczasem jest on jakby symbolem tamtej debiutanckiej pracy kompozytorskiej Phila. Narodził się z bólu, smutku i złości w opuszczonym przez żonę i dzieci domu Old Croft. Perkusista tchnął weń życie programując monotonnie stukający automat perkusyjny, następnie kładąc ręce na klawiszach w taki sposób, aby dobyć z głośników lubiane przez siebie ciepłe, tajemnicze akordy. Później śpiewał słowa, które przychodziły mu wraz z magią chwili do głowy. Słowa, które słyszycie napisałem spontanicznie – zapewniał. – Trochę mnie przerażały, ale jestem dumny, że tekst, który powstał jest w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach spontaniczny. Prawdę powiedziawszy nie wiem o czym dokładnie mówi. Niespodziewane, dynamiczne wejście bębnów, które stanie się wizytówką perkusisty, dodaje utworowi dramaturgii i jest ujściem dla frustracji. Jeśli na albumie znajduje się kompozycja odnosząca się do zdrady Andrei to jest nią zapewne właśnie „In The Air Tonight”.

Niemniejsze emocje budzi „If Leaving Me Is Easy”. Ta rozkosznie snująca się ballada, balansująca na granicy szeptu i ciszy, dramatyczna zabawa smooth jazzowym klimatem, niestety w odróżnieniu od „In The Air Tonight” miała nie sprawdzić się na koncertach. Wyraźnie obciążona rozwodem jest także pierwsza klasyczna ballada fortepianowa „You Know What I Mean”, obok „If Leaving Me Is Easy” prawdopodobnie najsmutniejsza rzecz na krążku. Nie bez znaczenia są tutaj aranżacje smyczków, którymi w obu kompozycjach zajął się Arif Mardin i zrobił to znakomicie.

Przeciwwagę dla „muzycznego pamiętnika” stanowią zarówno utwory instrumentalne jak i dwa covery. Pierwszą przeróbką umieszczoną na „Face Value” jest utwór Genesis „Behind The Lines”. Phil zmienił tę kompozycję nie do poznania. Z fanfarowej, pulsującej keyboardami artrockowej piosenki pozostał właściwie tylko tekst. Jeszcze podczas prób do albumu „Duke” zespół bawił się tym utworem. Szukając dla niego odpowiedniego tempa przyspieszał taśmę z jego nagraniem. Wtedy Collins dostrzegł potencjał i inne walory „Behind The Lines”. Ostatecznie przerobił utwór na szybki, taneczny kawałek w stylu R’n’B, soul i wytwórni Tamla Motown. To brzmi jak wczesny kawałek Michaela Jacksona – trafnie określił tę przeróbkę Mike Rutherford.

Drugi cover, tym razem Beatlesowski „Tommorow Never Knows”, przyniósł porcję dźwięków psychodelicznych. Zawsze chciałem zrobić cover The Beatles – opowiadał Collins. – Specjalnie wybrałem piosenkę, której nikt wcześniej nie przerabiał. To świetny utwór. Kiedy nagrali go Beatlesi to była bardzo psychodeliczna rzecz i czułem, że jest w niej dużo melodii, którą można wydobyć. Pieśń kończy tak zwany „ukryty track”. Po wyciszeniu coveru The Beatles około czwartej minuty i czternastej sekundy pojawia się króciutkie, ledwie słyszalne wykonanie fragmentu „Over The Rainbow”[2], ballady śpiewanej oryginalnie przez Judy Garland w filmie „Czarnoksiężnik z krainy Oz”. Z kolei dwie instrumentalne kompozycje „Droned” i „Hand In Hand”, zawierające w sobie elementy muzyki świata i jazz-rocka, mogły przypaść do gustu tym wszystkim, którzy spodziewali się dźwięków spod znaku Brand X.

Collins świadomy swojej szansy chciał mieć całkowitą kontrolę nad pierwszym wydawnictwem. Mimo małej „armii” muzyków wspierających go w studio, sam zagrał na kilku instrumentach (m.in. perkusja, pianino), przy wsparciu Padghama w dużym stopniu samodzielnie wyprodukował ten album. O produkcji płyt już od dawna wypowiadał się bardzo odważnie. Potrzebujesz producenta, kiedy nie masz własnych pomysłów – mówił jeszcze w czasach, gdy Genesis podczas prac studyjnych musieli współpracować z producentem spoza zespołu. – Przypomina to sytuację malarza, który szuka kogoś, kto malowałby za niego, a on sam mówi tylko, jakich kolorów należy użyć i jak je rozmieścić. W rezultacie wszystko się zmienia, a efekt końcowy jest jedynie jakąś wersją tego, co powstało w twojej głowie.

Po takich wypowiedziach trudno było oczekiwać, że perkusista przy pracy nad solowym albumem skorzysta z usług „innego malarza”. Z przyjemnością przyjął natomiast pomoc inżyniera dźwięku Padghama. Hugh jest znakomitym inżynierem i ma mnóstwo doskonałych pomysłów – chwalił młodszego kolegę. – Jednak to ja jestem producentem. Procentowo przedstawia się to jak sześćdziesiąt do czterdziestu. Widzę siebie bardziej jako reżysera, a Hugh jest moim operatorem.

Nie odpuścił także przy projektowaniu okładki. Ilustracją płyty stało się zdjęcie z maksymalnym zbliżeniem jego twarzy. To po prostu moje zdjęcie. Tak wielkie zbliżenie, jakie tylko udało się zrobić, bez zaglądania mi do nosa – żartował później. Phil – chcąc uzyskać jak najbardziej osobisty, intymny efekt – własnoręcznie napisał notkę dotyczącą utworów i pozdrowienia dla dzieci: Joely i Simona. Na odwrocie albumu znalazło się zdjęcie tyłu głowy Collinsa, co dało niezwykle ciekawy efekt. Płyta sprawia wrażenie, jakby umożliwiała zaglądniecie artyście do głowy.

Muzyka z „Face Value” miała spory potencjał komercyjny, okazała się prostsza, bardziej przebojowa i bezpośrednia niż twórczość Genesis. Phil dobrze o tym wiedział, dlatego też postanowił wydać album pod egidą innej firmy. Charisma Stratton – Smitha była szyldem skupiającym całe okołogenesisowe środowisko[3] i Collins bał się, że przez to jego piosenki mogą nie dotrzeć do słuchaczy nie lubiących artrockowych i jazz-rockowych dźwięków. Tymczasem jego piosenki były przecież zupełnie inne. Myślałem, że mogą znaleźć się ludzie, znający moją przeszłość w Genesis i Brand X, którzy na widok mojej płyty powiedzą: „O nie! Kolejny album Genesis, dziękuję!”. Tego typu szufladkowania udało się w pewnym stopniu uniknąć dzięki umowie z Virgin Records. To z tą firmą podpisano kontrakt i jej nakładem „Face Value” ukazała się w Wielkiej Brytanii. Dystrybucją płyty poza Zjednoczonym Królestwem zajęła się Atlantic Records[4], należąca do zachwyconego piosenkami Collinsa, Ahmeta Erteguna.

Ertegun od samego początku mocno wspierał perkusistę. Phil tak wspominał początki ich współpracy: Później (po prezentacji dema Tony’emu Smithowi przyp. aut) spotkałem się z Ahmetem Ertegunem z Atlantic Records, który przebywał właśnie w Anglii. Lubiłem Ahmeta i on lubił mnie – zwykł nazywać mnie swoim synem, którego nigdy nie miał. Prezentowałem mu materiał na płytę „Duke”. Wziąłem ze sobą też kasetę ze swoimi nagraniami. Stwierdził, że chciałby usłyszeć kilka próbek i jego reakcja na moje demo była niewiarygodna. Powiedział, że muszę zrobić z tego album.

Tuż po zakończeniu nagrań Phil podarował kasetę Andrei. To w końcu na gruzach ich związku powstała ta płyta. Była towarzyszka życia poczuła się dotknięta tym, co usłyszała. Zabolały mnie te utwory, bo ciągle go kochałam – przyznała. – Nie przestałam go kochać, ale po prostu nie mogłam już z nim być. Miałam złamane serce. Andy poczuła się jeszcze gorzej 15 stycznia 1981 roku, niedługo przed premierą, kiedy zobaczyła Phila w telewizyjnym programie Top of the Pops, promującego swój pierwszy singel. Collins w popularnym show pojawił się z wiaderkiem upaćkanym farbą, z którego wystawał pędzel. Mało kto wówczas wiedział, co oznacza ta dziwna dekoracja. Andy wiedziała, że to przytyk do niej i do jej kochanka. Poczułam się obrażona. To było niepotrzebne. Zbyt osobiste i prywatne – opowiadała o swoich uczuciach. – Powinien to zachować dla siebie, tym bardziej, że zostało to wyjęte z kontekstu. Ten występ zabolał mnie mocniej, niż cokolwiek innego.

Phil zmienił image. Pamiątki po szalonych latach siedemdziesiątych zniknęły z jego głowy i twarzy. Włosy zostały mocno skrócone już w 1979 roku, ale w okresie „Face Value” Collins pozbył się także gęstej brody, dzięki czemu sprawiał wrażenie nieco młodszego. Wizerunek „błaznującego Rasputina” zniknął bezpowrotnie.

W styczniu 1981 roku do angielskich sklepów trafił singiel, na którym znalazły się utwory „In The Air Tonight” i „The Roof Is Leaking”. Miesiąc później ten pierwszy stał się już przebojem. Na brytyjskiej liście przegrał tylko z piosenką „Women” Johna Lennona. W Szwecji, Danii, Szwajcarii, Austrii, Portugalii i Niemczech piosenka osiągnęła szczyt zestawień. Grunt pod debiutancki album został więc przygotowany, a publiczność po takim „zaproszeniu” z niecierpliwością wyczekiwała „Face Value”. Ta miała swoją premierę 21 lutego. Okładkę zdobił wiele mówiący napis: Jeśli myślicie, że znacie tego człowieka... dobrze się zastanówcie. Było to bardzo trafne hasło, sugerujące, że na krążku nie znajduje się nowa muzyka ani w stylu Genesis, ani Brand X.

Pierwsze miejsce w Wielkiej Brytanii i drugie w Stanach Zjednoczonych mówiły jednoznacznie, że Collins odniósł olbrzymi, chyba trochę niespodziewany sukces. W czasie kiedy „Face Value” zdobywała świat, Phil pracował już z Tonym i Mike’em nad płytą Genesis. Na farmie Fisher Lane graniczącej z ich domostwami muzycy budowali też nowoczesne studio nagraniowe, które miało w przyszłości ułatwić wszelkie prace związane z komponowaniem i nagrywaniem płyt.

Komercyjny wystrzał Collinsa szczęśliwie miał nie wpłynąć na działalność Genesis. Okres premiery „Face Value” był dla nas dziwnym okresem – wspominał Mike Rutherford. – Pisaliśmy akurat „abacab”. „In The Air Tonight” trafił do sklepów i od razu znalazł się na liście przebojów. Sądzę, że gdybyśmy akurat nie byli zajęci, to trudniej byłoby z tym wszystkim dojść ładu. Jednak pracowaliśmy akurat nad płytą z nowym producentem, próbując osiągnąć nowy dźwięk, dlatego nie oddziaływało to na nas zbyt mocno. We trzech pracowaliśmy ramię w ramię skoncentrowani na Genesis.

Wówczas nie mogło być jeszcze mowy o trasie promującej solową płytę. „Face Value” radziła sobie świetnie bez koncertów, a Phil miałby niewątpliwie problem z wypełnieniem całego setu własnymi piosenkami. Mimo to, jeszcze we wrześniu 1981 roku zadebiutował jako solista. Jego pierwszy publiczny występ bez Genesis miał miejsce w londyńskim Drury Lane Theatre 11 września, podczas charytatywnego przedstawienia „The Policeman’s Other Ball”. Był to cykl imprez, z których dochód trafiał do Amnesty International na rzecz walki o Prawa Człowieka. Główną atrakcję pierwszych edycji stanowili komicy, w tym jeden z dyrektorów przedsięwzięcia John Cleese (trupa Monthy Pyton, „Hotel Zacisze”). Jednak podczas trzeciej i czwartej edycji zaplanowano także występy stricte muzyczne. Wśród gości pojawili się m.in. Eric Clapton, Sting i właśnie Phil, którego zaprosił Martin Lewis współorganizator i współproducent „The Policeman’s Ball”.

Lewis był pomysłodawcą muzycznego wątku przedstawień. Collins choć pełen obaw, przyjął zaproszenie. Wykonał akompaniując sobie na pianinie, w towarzystwie Daryla na gitarze, „In The Air Tonight” i „The Roof Is Leaking”. Lewis sugerował, żeby drugim utworem był „Follow You Follow Me”, ale Phil już wtedy nie chciał wykonywać kompozycji Genesis podczas solowych występów. Zebrał duże brawa. Muzyczna część przedstawienia podobała się publiczności do tego stopnia, że podobno John Cleese, nieprzychylnie nastawiony do rocka i popu, miał o ten sukces pretensję do Martina Lewisa. Cleese był na mnie zły, bo doszedł do wniosku, że muzyka górowała nad komedią – przyznał z nutką satysfakcji Lewis.

Wydarzenia 1981 roku, były zaledwie zwiastunem tego, co miało się dopiero wydarzyć. Collins rozpoczął solową karierę z wysokiego „C”. Godząc działalność autorską z Genesis i ciągle interesującą go pracą muzyka sesyjnego, miał stać się jednym z najważniejszych i najaktywniejszych postaci światowej sceny.

....jak będziesz miał trzydzieści lat i nikt już nie będzie potrzebował rockandrollowego perkusisty.... wracają jak echo dawne obawy mamy Phila. W momencie premiery „Face Value” Collins miał trzydzieści lat, a wszystko, co najlepsze było jeszcze przed nim.

 




[1] Tony Banks twierdzi, że wśród prezentowanych przez Phila piosenek nie było „In The Air Tonight”.
[2] Collins rozgrzewał tym kawałkiem gardło przed koncertami i nagraniami. Ukryty track z „Face Value” to zapewne kilkusekundowa rejestracja takiej właśnie rozgrzewki.
[3] Charisma wydawała wówczas album nie tylko Genesis, ale także Brand X, Steve’a Hacketta a także solowe debiuty Mike’a Rutherforda i Tony’ego Banksa.
[4] Od 1982 roku płyty solowe Collinsa ukazywały się nakładem Virgin Records (Wielka Brytania), Atlantic Records (USA) i Warner-Electra-Atlantic (reszta świata). Tak było do albumu „Both Sides” włącznie.

środa, 14 stycznia 2015

Odkurzanie dźwięków



Przyjemnie i owocnie siedzi się nad biografią, która niemalże zmusza do hurtowego słuchania dobrej, różnorodnej, albo chociaż rzadko słuchanej na co dzień muzyki. Co kilka dni przychodzi takie popołudnie, kiedy trzeba założyć słuchawki na głowę i odpłynąć na kilka godzin w świat post-progresywnych dźwięków z ubiegłej dekady. I nie mam tu na myśli płyt Riverside, bo to, że one grają mi od kilku tygodni niemal bez przerwy, po kilka godzin dziennie, to "oczywista oczywistość..." Dla poszerzenia perspektywy trzeba zapoznać się z wydawnictwami "spokrewnionymi", czyli np. z wszelkim rockowym narybkiem działającym w Polsce dekadę temu. No i przede wszystkim z zagraniczną post-progresywną konkurencją, bo Riverside od sukcesu "SLS" należy rozpatrywać raczej w kontekście wydarzeń międzynarodowych. Siedzę obecnie w samym środku ubiegłej dekady.   Wbrew rockowym ortodoksom powiem, że to nie był tak tragiczny czas dla muzyki, jak to się powszechnie uważa.
Książka biograficzna o Riverside ma rozbudowaną "genezę zespołu" i utrzymywane szerokie tło. W moim zamierzeniu będzie to przestrzenna opowieść, w której zespół zostanie osadzony jako część całej historii muzyki rockowej i progresywnej, a także jako uczestnik pewnej „ruchomej” i różnorodnej sceny gatunkowej, którą nazywam post-progresywną. Wiąże się to z tym, że w większości rozdziałów pojawi się kilka akapitów poświęconych sytuacji na rynku muzycznym, ówczesnym premierom, przebojom i innym ważnym wydarzeniom. Słowem: co jakiś czas na chwilę wychylam głowę z obozu Riverside i podglądam (i podsłuchuję) co słychać u konkurencji. A konkurencję chłopaki z Riverside mieli przez te naście lat bardzo ciekawą i mocno zróżnicowaną.
Pracując nad trzecim rozdziałem, w którym opisałem wydarzenia drugiej połowy roku 2003 i roku 2004, odświeżałem sobie dźwięki płynące na nowej fali polskiego rocka, czyli nie tylko intrygujący „SUSAR” Indukti, najbardziej z Riverside spokrewniony, ale też legendarny debiut Comy oraz cieszące się wówczas pewnym zainteresowaniem dokonania kapel mocno promowanych przez Piotra Kaczkowskiego: Kombajn do zbierania kur po wioskach, Freak of Nature i Oranżada. Różnie było z jakością tamtych nagrań, nie wszystkim te gitarowo-psychodeliczne popisy przypadły do gustu, ale trzeba przyznać, że coś się wtedy na tym polskim rockowym podwóreczku działo…

Rok 2005 z kolei sypnął na świecie bardzo różnymi płytami post-progresywnymi. Już w styczniu ukazał się „World Through My Eyes” RPWL, jeden z przełomowych albumów dla tych niemieckich post-flojdowców. W marcu ukazał się „Deadwing” Porcupine Tree i „Frances the Mute” The Mars Volta – dwa bardzo odległe progresywne światy. W czerwcu do sklepów trafiły „Octavarium” Dream Theater i „SurREvival” reaktywowanego Quidam, a we wrześniu „Good Apollo I’m Burning Star IV, vol I” Coheed and Cambria. Też trzy albumy z zupełnie innych bajek, a jednak spokrewnione artrockowymi naleciałościami i rozwiązaniami. I pomyśleć, że gdy w październiku ukazał się „Second Life Syndrome” niemalże z marszu trafił do ścisłej czołówki płyt wydanych w tamtym roku. Nie brak głosów, że drugi album Riverside był najlepszą progową płytą AD 2005, a i w wielu nie-progresywnych podsumowaniach walczył o czołowe lokaty.
Ciekawie dziś z perspektywy tych dziesięciu lat słucha się wymieniowych wyżej płyt. Niektóre całkiem nieźle się sprzedawały, inne wówczas bardzo chwalone, dziś zostały zapomniane... Ale szczególnie przyglądając się aktywności grup obciążonych przedrostkiem "prog", można odnieść wrażenie, jakby próbowała się wtedy narodzić nowa "progresywna arystokracja".

czwartek, 8 stycznia 2015

Czysta karta


 

Marudziłem nieco pod koniec ubiegłego roku, bo i miałem powody do marudzenia. W ciągu ostatnich dwunastu miesięcy kilka rzeczy boleśnie mnie rozczarowało… Rok 2014 (niech mu pył historycznej niepamięci lekki będzie) przeszedł do historii. Było minęło. Nie chcę się nad nim specjalnie znęcać, bo mimo wszystko, oprócz brzemiennych w skutki problemów, przyniósł też kilka pozytywnych wydarzeń. Niestety niespodziewane kłopoty mojego wydawcy siłą rzeczy dotknęły również mnie. Głównie dlatego w ubiegłym roku nie ukazała się moja druga powieść. Kryminał „Plagiat (W imię matki)” jest gotowy od kwietnia i gdyby nie turbulencje wydawnicze niezależne ode mnie, już od kilku miesięcy zapewne czekałby na czytelników w księgarniach. Stało się, jak się stało. Na razie kryminał czeka ale w szufladzie na nowego wydawcę (rozmowy trwają). W życiu nie ma przypadków, a wszystko co się dzieje ma swoje powody, konsekwencje i przeznaczenia, o których nam, zwykłym, krótkowzrocznym śmiertelnikom zwykle nawet się nie śni. Pogodziłem się z tym już jakiś czas temu i nauczyłem nie szarpać z byle powodu (szarpanie z „nie byle powodu” też nie zawsze jest mądre, o czym zaświadczy każdy, kto zabłądził kiedyś na grzęzawisku, a polski rynek wydawniczy jest rodzajem grzęzawiska, nie da się ukryć…).

Skoro w ubiegłym roku nie było żadnej mojej premiery, niemal pewne jest że w tym znów, na wzór roku 2013, dojdzie do małej kumulacji. Powieść kryminalna „Plagiat”, jak już wspomniałem, jest gotowa i powinna ukazać się przed wakacjami. Drugą tegoroczną premierą będzie biografia muzyczna poświęcona polskiej grupie rockowo – progresywnej Riverside. Dziś popołudniu stawiając ostatnią kropkę trzeciego rozdziału przekroczyłem jedną trzecią pracy pisarskiej. Wiem, że i tak nikt mi nie uwierzy, bo pewnie wszystkim się wydaje, że nie jestem obiektywny, ale i tak to napiszę – jest BAAARDZO CIEKAWIE! Książka o Riverside położy kłam twierdzeniu, że muzycy progresywni to grzeczni nudziarze, dla których największe ekscesy to głośniejsze wymiany zdań na temat progresji akordów i rytmach synkopowych. Po kilku latach grzebania w historii brytyjskiego rocka, wreszcie mam okazję przekonać się, że w Polsce naprawdę bywa ciekawiej. Biografia Riverside będzie opowieścią o tym, że w życiu nie ma niemożliwe. Możliwe jest granie ambitnego rocka w XXI wieku. Możliwe jest skuteczne promowanie takiego grania w epoce wszelkiej maści odtwórczych i efektownych z wierzchu „talent show”. Możliwe jest stworzenie profesjonalnego progresywnego zespołu w takim kraju jak Polska. Możliwe jest dotarcie z "polską", niekoniecznie ekstremalnie metalową muzyką do zagranicznej publiczności. Możliwe jest kolekcjonowanie złotych płyt dzięki albumom na których nie ma banalnych przebojów. Możliwe jest tworzenie przebojów z niebanalnych piosenek. Nie ma niemożliwe... to słowo powinno zniknąć ze słownika każdego twórcy. Jest jeszcze kilka innych "niemożliwości" przełamanych przez chłopaków z Riverside, ale niektóre tym razem przemilczę, bo nie wszystkie karty od razu wyrzuca się na stół...


 
W tym roku jesienią minie piętnaście lat od otoczonej już legendą rozmowy dwóch metalowych muzyków Piotra Kozieradzkiego i Piotra Grudzińskiego o ich cichej sympatii do bardziej wyrafinowanego grania spod znaku Marillion, czy Pink Floyd. W tym roku, w lutym minie piętnaście lat od momentu przeprowadzki Mariusza Dudy z Węgorzewa do Warszawy. Niech te skądinąd ładne rocznice będę pretekstem ku temu, aby szczegółowo przyjrzeć się interesującej i nietypowej drodze tych czterech niepozornych facetów wywodzących się z czterech różnych światów, którzy połączyli siły i talenty, aby przekonać samych siebie i wszystkich wkoło, że nawet w Polsce, nawet w „epoce mp3” i „Idola”, nawet w czasach, gdy większość ludzi nieświadomie (a część świadomie) gardzi autorską muzyką, można tworzyć autorską Muzykę popularną, która nie jest tanią, chwilową rozrywką. Muzykę która jest wartością samą w sobie, jest przygodą, dla słuchacza zarówno wyzwaniem jak i nagrodą. Można tworzyć muzyczną markę, o której będzie się pamiętać długie lata. Piętnaście lat to szmat czasu na rockowym zegarze, a biografia Riverside zawierać będzie również solidnie rozwinięty rozdział poświęcony życiu i działalności przed-riversajdowej członków zespołu.

Ostatnią kropkę planuję postawić pod koniec czerwca tego roku, tak aby książka miała szansę ukazać się jesienią, w okolicach listopada. Mam już pomysł na tytuł, ale nie mogę go na razie zdradzić, bo wiąże się on z tytułem kolejnej płyty Riverside, a ten jest jeszcze tajemnicą. Pracuję więc pod roboczym tytułem „Sen w wysokiej rozdzielczości”, ale jestem niemal stuprocentowo pewien, że zostanie on zmieniony.
Karta zatem nie jest taka czysta, jak to wygląda na załączonym obrazku. Karta z obrazka jest symboliczna.

 

piątek, 2 stycznia 2015

Riverside. Dorzecza (1)

 
"Signify" Porcupine Tree to jeden z ważniejszych albumów (i utworów) dla genezy powstania zespołu Riverside.
 
Piotr 'Mittloff' Kozieradzki 10 października 2000 roku pojechał na koncert Dream Theater do krakowskiej Hali Wisły. Jako zdeklarowany metalowiec, mający jednak pewną słabość do progresji, interesował się DT od początku lat dziewięćdziesiątych. Nie wiedział jednak, że w Krakowie przed DT zagra support. Tym bardziej nie mógł wiedzieć, że ów support zrobi na nim tak kolosalne wrażenie. Porcupine Tree przeformatował wówczas jego myślenie o progresji i o muzyce rockowej w ogóle. Stałem po środku hali Wisły z otwartą gębą i doznałem olśnienia - wspomina. - Byłem w ciężkim szoku zastanawiając się, co to jest za kapela! Dream Theater należał w tamtym czasie do moich ulubionych zespołów, „Change of Seasons” mogłem słuchać na okrągło, a tu wychodzi jakaś nieznana grupa z takim niepozornym chłopaczkiem na wokalu i rozwala mi łeb!

Mariusz Duda interesował się Porcupine Tree już od kilku lat. Słuchałem audycji „Rock Malowany Fantazją” w RMF FM, którą prowadził Piotr Kosiński – wspomina. – Stamtąd dowiedziałem się o Porcupine Tree. Pierwszą płytą Porków, jaką poznałem i kupiłem jeszcze na kasecie magnetofonowej, był „The Sky Move Sideways”. Zakochałem się w tej muzyce, a później już byłem świadkiem dawkowania emocji przez Kosiaka w okresie premiery „Signify”. Odtwarzał ją jeszcze przed ukazaniem się płyty kawałek po kawałku. Kiedy „Signify” tylko się ukazała, po prostu ją wchłonąłem. To było coś niesamowitego, prawdziwy powiew świeżości.

Utwór "Signify" Porcupine Tree był pierwszym numerem wziętym na warsztat przez Riverside, w 2001 roku, czyli w okresie, gdy grupa nie miała jeszcze własnego repertuaru (ani nazwy) i dopiero szukała stylu i pomysłu na autorską muzykę.