Przyjemnie i owocnie siedzi się
nad biografią, która niemalże zmusza do hurtowego słuchania dobrej, różnorodnej,
albo chociaż rzadko słuchanej na co dzień muzyki. Co kilka dni przychodzi takie popołudnie, kiedy
trzeba założyć słuchawki na głowę i odpłynąć na kilka godzin w świat
post-progresywnych dźwięków z ubiegłej dekady. I nie mam tu na myśli płyt Riverside, bo to, że one grają mi od kilku tygodni niemal bez przerwy, po kilka godzin dziennie, to "oczywista oczywistość..." Dla poszerzenia perspektywy trzeba zapoznać się z wydawnictwami "spokrewnionymi", czyli np. z wszelkim rockowym narybkiem działającym w Polsce dekadę temu. No i przede wszystkim z zagraniczną post-progresywną konkurencją, bo Riverside od sukcesu "SLS" należy rozpatrywać raczej w kontekście wydarzeń międzynarodowych. Siedzę obecnie w samym środku ubiegłej dekady. Wbrew rockowym ortodoksom
powiem, że to nie był tak tragiczny czas dla muzyki, jak to się powszechnie
uważa.
Książka biograficzna o Riverside ma rozbudowaną "genezę zespołu" i utrzymywane szerokie tło. W moim
zamierzeniu będzie to przestrzenna opowieść, w której zespół zostanie osadzony
jako część całej historii muzyki rockowej i progresywnej, a także jako uczestnik pewnej „ruchomej” i różnorodnej sceny gatunkowej, którą nazywam post-progresywną. Wiąże się to z tym, że w
większości rozdziałów pojawi się kilka akapitów poświęconych sytuacji na rynku
muzycznym, ówczesnym premierom, przebojom i innym ważnym wydarzeniom. Słowem:
co jakiś czas na chwilę wychylam głowę z obozu Riverside i podglądam (i
podsłuchuję) co słychać u konkurencji. A konkurencję chłopaki z Riverside mieli
przez te naście lat bardzo ciekawą i mocno zróżnicowaną.
Pracując nad trzecim rozdziałem,
w którym opisałem wydarzenia drugiej połowy roku 2003 i roku 2004, odświeżałem
sobie dźwięki płynące na nowej fali polskiego rocka, czyli nie tylko
intrygujący „SUSAR” Indukti, najbardziej z Riverside spokrewniony, ale też
legendarny debiut Comy oraz cieszące się wówczas pewnym zainteresowaniem dokonania
kapel mocno promowanych przez Piotra Kaczkowskiego: Kombajn do zbierania kur po
wioskach, Freak of Nature i Oranżada. Różnie było z jakością tamtych nagrań,
nie wszystkim te gitarowo-psychodeliczne popisy przypadły do gustu, ale trzeba
przyznać, że coś się wtedy na tym polskim rockowym podwóreczku działo…
Rok 2005 z kolei sypnął na
świecie bardzo różnymi płytami post-progresywnymi. Już w styczniu ukazał się „World
Through My Eyes” RPWL, jeden z przełomowych albumów dla tych niemieckich
post-flojdowców. W marcu ukazał się „Deadwing” Porcupine Tree i „Frances the
Mute” The Mars Volta – dwa bardzo odległe progresywne światy. W czerwcu do
sklepów trafiły „Octavarium” Dream Theater i „SurREvival” reaktywowanego Quidam, a we wrześniu
„Good Apollo I’m Burning Star IV, vol I” Coheed and Cambria. Też trzy albumy z
zupełnie innych bajek, a jednak spokrewnione artrockowymi naleciałościami i rozwiązaniami.
I pomyśleć, że gdy w październiku ukazał się „Second Life Syndrome” niemalże z
marszu trafił do ścisłej czołówki płyt wydanych w tamtym roku. Nie brak głosów,
że drugi album Riverside był najlepszą progową płytą AD 2005, a i w wielu
nie-progresywnych podsumowaniach walczył o czołowe lokaty.
Ciekawie dziś z perspektywy tych dziesięciu lat słucha się wymieniowych wyżej płyt. Niektóre całkiem nieźle się sprzedawały, inne wówczas bardzo chwalone, dziś zostały zapomniane... Ale szczególnie przyglądając się aktywności grup obciążonych przedrostkiem "prog", można odnieść wrażenie, jakby próbowała się wtedy narodzić nowa "progresywna arystokracja".