sobota, 14 lutego 2015

Nowy sezon, stary przekręt


Trwają rozmowy z wydawcami w sprawie wydania mojej drugiej powieści, kryminału tytułowanego roboczo "Plagiat", a z okazji startu rundy wiosennej ( podjąłem się swego czasu karkołomnego zadania przeniesienia tematyki piłkarskiej do świata literatury...) przypominam fragment mojego debiutu beletrystycznego sprzed dwóch lat - sensacyjnego "Okrągłego przekrętu", literackiej odpowiedzi na film "Piłkarski poker". Korupcyjny syf wylewa się w tej książce aż na marginesy, ale na boiskach polskiej ekstraklasy podobno czyściutko ostatnio jak nigdy... jak to było z  tym okiem i jadącym pociągiem? jedzie...? ;)
 

Sędzia Maciej Bojarski miał mieszane uczucia względem intensyfikacji wydarzeń. Niby się złościł, gdy dziesięć spraw zwalało mu się na głowę, a każda była na wczoraj, ale jednocześnie wiedział, że maszyny lepiej funkcjonują, gdy są rozpędzone. I człowiek funkcjonuje lepiej, gdy jest bardziej rozpędzoną maszyną niż rozwlekłym, rozemocjonowanym homo sapiens. Wrzesień przyniósł mu tyle spraw i zadań, że nawet jeśli liczba bodźców denerwowała go nieco, to tylko mógł marudzić w duchu, bo na głośne okazywanie niezadowolenia nie miał czasu.

Trzy dni namawiał kierownika jednej z drugoligowych drużyn na zakup sprzętu sportowego. Namówił, dostając dzięki temu wysoką prowizję. Starał się zaglądać do matki, ale akurat bełchatowski szpital rzadko był mu po drodze. W każdy weekend sędziował mecze ekstraligi, a związek rzucał go po całym kraju. Odwiedził już Gdańsk, Warszawę i nieszczęsny Wrocław, który z każdym kolejnym tygodniem coraz gorzej mu się kojarzył. To we Wrocławiu składał zeznania w sprawie Berła Kielce. To we Wrocławiu dowiedział się o chorobie nowotworowej matki. Jakby tego było mało, to właśnie we Wrocławiu zakochała się Gosia. Od czasu wizyty w teatrze Łódź dla Gosi stała się miastem obleśnym, nudnym i odstręczającym. Na przeciwległym biegunie wrażeń leżał Wrocław. Ze swoim pięknym rynkiem, bogatym życiem kulturalnym, milionem fantastycznych galerii, tych z obrazami i rzeźbami…

– I ciuchami – wtrącił kiedyś złośliwie Bojarski, przerywając monolog Gosi opiewający wspaniałość Wrocławia.

Spojrzała na niego z przerysowanym wyrzutem.

– Czasami myślę, że masz mnie za pierwszą lepszą idiotkę – prychnęła.

Przezornie nie ustosunkował się do tej tezy. Ucieszył się, gdy Gosia nie zwróciła uwagi na jego brak reakcji, ale po chwili stracił humor, bo zmieniła temat na jeszcze bardziej irytujący. Aktorstwo. Ta mrzonka co drugiej ładnej dziewczyny raz na jakiś czas dopadała i ją. Od początku znajomości wiedział o jej filmowo-teatralnych marzeniach. Gdy zobaczył ją pierwszy raz, dwa lata temu, wcale nie była najefektowniejszą dziewczyną w towarzystwie. Inne prostytutki ściągnięte na pomeczowy bankiet przez Jakubika na pierwszy rzut oka robiły lepsze wrażenie. Na odległość stu metrów emanowały seksem. Każdym gestem, miną, każdą częścią garderoby zapraszały do łóżkowych igraszek. Ona nie miała ani wyzywającego makijażu, ani czerwonej lateksowej mini, ani nawet kuszącego spojrzenia.

– Jakiś ekskluzyw nam się tu trafił! – rechotał na jej widok Jakubik, inicjując łańcuszek żartów. Bojarski być może uwierzyłby wówczas, że to prostytutka ekskluzywna, tym bardziej że cały wieczór zachowywała się wyniośle, a wyraz jej twarzy mówił wyraźnie, iż większość obecnych mężczyzn napawa ją obrzydzeniem. Ale po którejś kolejnej złośliwości zalała się rumieńcem. Rumieńcem dyskwalifikującym ją jako prostytutkę. Bojarski wychodził z założenia, że dziwkom nie wypada się wstydzić, tak jak górnikom nie wolno bać się zamkniętych przestrzeni, a alpinistom – cierpieć na lęk wysokości. Ze zwykłej przekory wybrał sobie wówczas właśnie ją. To normalna dziewczyna, pomyślał, obserwując ze zdumieniem czerwoną plamę wstydu na jej policzkach, z takimi jest ciekawiej.

Było na pewno inaczej. Gosia nie radziła sobie z napięciem, a Bojarski nie poradził sobie z jej nieufnością i sam zaczął się stresować, bodaj pierwszy raz w życiu. Nie spisał się najlepiej, czym zaskoczył przede wszystkim siebie, bo Gosi było wszystko jedno. Jeszcze bardziej zadziwiły go wydarzenia po stosunku. To wówczas dziewczyna niespodziewanie ożywiła się, jak się domyślił, szczęśliwa, że już po wszystkim. On pewnie też byłby szczęśliwy, gdyby nie to, że Gosia zamiast opuścić pokój hotelowy, zapytała, czy może się do niego przytulić, bez dodatkowych opłat. Rozśmieszyła go ta propozycja. Odpowiedział jej, że za przytulanki i tak by jej nie zapłacił, co ona uznała za zgodę. Tym sposobem skazał się na dwugodzinną spowiedź dziewiętnastoletniej dziewczyny przyklejonej do jego pleców. Gdy świtało, wiedział o niej prawie wszystko, począwszy od tego, że jej ojciec był marynarzem i zostawił jej matkę piętnaście lat wcześniej, kończąc na tym, że uwielbia Kingę Preis i chciałaby zostać aktorką. Zasnęła o piątej rano, a on nie zmrużył oczu. Szumiało mu w uszach od tych opowieści. Gdy rano na odchodne wymienili się numerami komórek, nie sądził, że kiedykolwiek którekolwiek z nich zadzwoni.

Marzenia aktorskie Gosi wracały regularnie co kilka tygodni, ale Bojarski obawiał się, że tak naprawdę tlą się one w niej bez przerwy, by co kilka tygodni wychylić naiwny łeb z zakamarków duszy na światło dzienne. I tak mogło być, ale wolał nie zaprzątać sobie tym głowy.

Tego dnia spał dużo dłużej, niż planował. Budzik w komórce odmówił współpracy, po tym jak cała komórka padła z powodu braku energii. Bojarski nie mógł też liczyć na poranną krzątaninę Gosi, bo Gosia z niewiadomych powodów już drugi tydzień urzędowała we Wrocławiu. Lubił budzić się sam, ale zawsze gdy zawodziły go bodźce zewnętrzne, wstawał kilkadziesiąt minut za późno. Nie inaczej było i tym razem. Zerwał się na równe nogi, gdy tylko otworzył oczy. Dopadł do szafy i zaczął się ubierać. Wiedział, że zaspał, ale mimo to wierzył, że zdąży. Garderoba, toaleta, kromka chleba pochłonięta w czasie wiązania butów. Po piętnastu minutach siedział w aucie, modląc się o pustą drogę do Bełchatowa. A najlepiej pod sam szpital.

Wpadł do budynku szpitala, mimo że pośpiech przy godzinnym spóźnieniu jest zwykle bezskuteczny. Wiedział o tym, ale wiedział też dlaczego mimo wszystko się śpieszy. Chciał wpaść zdyszany do szpitalnej poczekalni, bo tam na pewno siedziała Beata. Żywa bomba emocjonalna, której chciał pokazać, jak bardzo się starał i jak bardzo żałuje, że zawiódł. Miał rację, siedziała tam sama, skurczona na drewnianym krzesełku, przypominając żebraczkę na mrozie. Dłonie zaciskała mocno w pięści, jakby trzymała kciuki za powodzenie operacji. Niewidzące oczy ożyły na widok wbiegającego brata.

 – Czemu tak późno?! – Gwałtownie podniosła się z krzesełka, robiąc kilka kroków w jego stronę. – Od godziny jest na bloku.

Objęła go czule ramionami, a on odniósł nawet wrażenie, że dostał siostrzanego całusa w policzek. Zaskoczyła go jej łagodność. Przez ułamek sekundy miał kompletną pustkę w głowie. Nie wiedział, co powiedzieć.

– Przepraszam, komórka mi się w nocy rozładowała i zaspałem. – Wyciągnął z kieszeni telefon, nerwowo rozglądając się za gniazdkiem. – Myślisz, że mogę się tu podłączyć?

– Podłącz. – Wskazała mu jedno z gniazdek ukrytych pod ławeczką na przeciwległej ścianie. – Ale nie tak na widoku, bo się ktoś może dopieprzyć.

Zrobił kilka kroków w stronę kontaktu i podłączył telefon do ładowarki.

– Miałem nadzieję, że może opóźnienie będzie. Leciałem na łeb na szyję.

– Do ostatniej chwili miałyśmy nadzieję, że zdążysz, ale punktualnie o dziewiątej przyszła pielęgniarka, dała mamie coś do połknięcia, po chwili podjechał wózek i ją zabrali…

Beata mówiła jak maszyna, której bateria się wyczerpuje. Słowa wylatywały z jej ust zbyt szybko, a głos nie wytrzymywał napięcia i łamał się co kilka sekund. Znów podeszła i objęła go, tuląc głowę do piersi.

– Chciałabym, żeby już było po wszystkim – szepnęła.

– Mówili, ile to potrwa? – zapytał, głaszcząc głowę siostry. – Na czwartą muszę dojechać do Chorzowa. A chciałbym ją zobaczyć.

Odchyliła się, żeby spojrzeć mu w oczy.

– I tak z nią z nie porozmawiasz. Przecież ona będzie nieprzytomna. Pewnie dopiero wieczorem się wybudzi, ale wątpię, żeby była w stanie rozmawiać. Chodź – pociągnęła go za rękę – muszę zapalić, bo zaraz ocipieję z tych nerwów!

Wyszli przed budynek. Minęła dziesiąta, w powietrzu unosił się jeszcze nocny chłód, ale dzień zapowiadał się ciepło i bezchmurnie. Słońce panoszyło się na niebie, wysyłając z minuty na minutę coraz mocniejsze promienie. Stanęli przy wolnej ławeczce, choć w gruncie rzeczy mogli stanąć gdziekolwiek, bo nie zamierzali siadać. Beata wykorzystała co prawda ławkę jako stojak pod torebkę, z której po chwili wyłowiła paczkę papierosów, ale Bojarski tylko dreptał nerwowo nawet, nie zwracając uwagi na siedzisko.

– Nie rób nam więcej takich numerów. – Beata zapaliła papierosa i pierwsza smuga dymu wyfrunęła z jej ust.

– Mówisz tak, jakbym specjalnie wyłączył telefon.

– Przeszło mi to przez myśl. – Świdrowała go wzrokiem.

– Przestań – westchnął. – Bateria mi padła i tyle.

– Trzeba było baterię wieczorem naładować.

Bojarski dreptał dłuższą chwilę, szurając butami po kamienistym chodniku. Stanął wreszcie odwrócony plecami do siostry. Patrzył w jedno ze szpitalnych okien.

– Okej, przepraszam – usłyszał zza pleców pojednawczy głos Beaty. – Nie chciałam tego powiedzieć. Po prostu bardzo się boję, że zostawisz mnie z tym wszystkim samą. A tego bym chyba nie przeżyła. Miałeś prawo zapomnieć o naładowaniu komórki, wszyscy jesteśmy w stresie.

– Cieszę się, że raczyłaś to zauważyć – mruknął beznamiętnie, tłumiąc złość.

– Jadłeś coś dzisiaj?

– Nie wiem, chyba nie – odparł, odwracając się do niej.

Zanurkowała ręką w torebce i podała mu słodką bułkę z serem.

– A ty? – zapytał, wyciągając bułkę z woreczka.

– Jedz, jedz. Ja jadłam wcześniej, a teraz i tak nic bym nie przełknęła.

Odpaliła drugiego papierosa.

Dreptali dłuższą chwilę wokół ławeczki. Bojarski nerwowo żując bułkę, Beata mechanicznie wdychając i wydychając dym z kurczącego się szybko papierosa. Dryfowali myślami w różnych kierunkach.

 – Ile jedzie się do Chorzowa? – przerwała milczenie Beata.

– Sto osiemdziesiąt kilosów, jakieś trzy godziny potrzebuję.

– Słuchaj. – Zaciągnęła się głęboko. – To ty jedź teraz spokojnie na ten mecz. Nie ma sensu, żebyśmy tu oboje kwitli, a po co masz się później śpieszyć.

Bojarski poczuł ulgę, słysząc propozycję siostry. Każde miejsce, nawet zapyziały Chorzów, kojarzyło się milej od bełchatowskiego szpitala, w którym właśnie grzebano we wnętrznościach Janiny Bojarskiej.

– Dobra. – Skinął głową. – To chodź jeszcze na kawę do bufetu, bo oczy mi się kleją. Strzelę espresso i lecę.

– Ale jutro koło jedenastej ją odwiedzisz i posiedzisz z nią trochę! – Złapała go za rękę z niespodziewaną siłą. Przystanął i spojrzał na nią. Wyraz jej oczu określiła nieopisana moc. Lęk połączony z agresją i pragnieniem. I czymś jeszcze, czego nie umiał nazwać.

– No jasne – odparł i pociągnął ją w stronę szpitalnego bufetu.

*

Kawa wypita w pustym szpitalnym bufecie postawiła Bojarskiego na nogi. Żegnając siostrę na parkingu, zdobył się nawet na delikatny uśmiech. Pokazał jej kciuk uniesiony do góry, krzyknął przez otwarte okno w aucie – wszystko będzie dobrze, zobaczysz! I odjechał. Trzy godziny później wtoczył się do Chorzowa. Widywał to miasto regularnie, trzy – cztery razy w roku, ale ciągle nie wiedział, gdzie się kończy i gdzie zaczyna. Nadal zdarzało mu się pogubić, przegapić właściwą ulicę, kluczyć po nieznanej okolicy, by ocknąć się w Katowicach. Te dwa miasta zlewały mu się w szarą, nieprzyjazną masę. Cały Górny Śląsk najchętniej omijałby szerokim łukiem.

Na stadion Sztygara Chorzów dotarł znacznie wcześniej, niż planował. Zegarek pokazywał czternastą, do meczu pozostały więc bite trzy godziny. Mimo to poszedł zameldować się w budynku klubowym. Wolał nie kręcić się po okolicy. Słońce w ciągu ostatnich godzin nabrało mocy i grzało już niemal z lipcową siłą. Robiło się gorąco. A jeszcze goręcej robiło się tam, gdzie szwendały się grupki szalikowców Sztygara. Bojarski nie chciał ich spotkać, nawet jeśli ryzyko rozpoznania było niewielkie. Łażenie po obcym mieście w trzydziestostopniowym upale na kilka godzin przed dwugodzinnym wysiłkiem było głupim pomysłem. Postanowił wykorzystać wolny czas na wyciszenie się w szatni sędziowskiej.

Nie do końca mu się to udało, gdyż blisko pół godziny zagadywał go cieć, uważający się za kierownika budynku klubowego, tyleż sympatyczny, co irytujący pan Józek. Człowiek, dla którego Chorzów był całym światem, a klub Sztygar – całym życiem. Człowiek szczęśliwy tylko wówczas, gdy Sztygar wygrywał, a zamartwiający się jedynie porażkami ukochanej drużyny. Jego życie już w latach siedemdziesiątych zawęziło się do kwestii „futbolowego Chorzowa”. Tym razem miał świetny humor. Chorzowianie znajdowali się na fali wznoszącej. Zajmowali drugie miejsce w tabeli, wyrastając na „czarnego konia” rozgrywek.

– Nawet pan nam dzisiaj nie przeszkodzi! – Cieć zaśmiewał się i machał zabawnie palcem, jakby wygrażał Bojarskiemu. – Nasze chłopaki grają jak z nut! Nie przelewa się u nas, ale my tu wszyscy mamy po prostu serducho do piłki. Jesteśmy jak wielka piłkarska rodzina, wie pan, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego!

Jasne, zakpił w duszy Bojarski, ale z grzeczności pokiwał głową z uznaniem.

Przebieg meczu po części potwierdził słowa pana Józka. Sztygar nie grzeszył umiejętnościami piłkarskimi, grał brzydki, toporny futbol, ale serca tym chłopakom nie można było odmówić. Każdy biegał za dwóch. Drużyna sprawiała wrażenie niezaawansowanego technicznie i taktycznie, ale mimo to zgranego monolitu. Topornej maszyny. Szybko, bo już w drugiej minucie chorzowianie zdobyli bramkę, czym ustawili mecz. Ich rywal, drużyna Wałów Białystok dostosowała się do prostackiej taktyki. Bojarski nie lubił takich meczów. Piłka latała po kilkadziesiąt metrów z jednej połowy boiska na drugą, a on musiał zasuwać dwa razy więcej, by nadążyć za wydarzeniami. Zwykle po takim długim, „brytyjskim” podaniu dochodziło do ostrego starcia zawodników walczących o piłkę. Jeszcze przed przerwą odgwizdał dwadzieścia fauli i ukarał czterech piłkarzy żółtymi kartkami. Mecz był brzydki i brutalny.

Druga połowa okazała się jeszcze gorsza. Chorzowianie niemal od początku grali na czas. Mecz był już nie tylko brzydki i brutalny, ale także nudny. Futbolówka latała ponad głowami, często wykopywana bez sensu byle dalej przed siebie. Na trybunach trwała fiesta wulgaryzmów. Trzy tysiące kibiców Sztygara serwowało niewybredne przyśpiewki pod adresem całego świata, a dwustu szalikowców z Białegostoku, zamkniętych w klatce dla gości, opluwało śląską dumę. Na znak, że wszystko i wszystkich, łącznie z meczem i piłkarzami, mają w głębokim poważaniu, odpalili race i fajerwerki, zadymiając na kilka minut cały stadion. Bojarski przerwał mecz i skonsultował się z sędzią technicznym. Odnotowali incydent w protokole i gdy tylko szczypiący w oczy dym odpłynął znad boiska, wznowił spotkanie. W osiemdziesiątej minucie poczuł potworne zmęczenie. Czas zaczął się ślimaczyć, piłkarze grali coraz wolniej. Zanosiło się na nudne 1:0 dla gospodarzy.

Bojarski spojrzał na zegarek, ale żeby dojrzeć cyferki na stoperze, musiał przetrzeć dłonią twarz. Gęsty, gorący i słony pot zalewał mu oczy. Zegarek pokazywał czterdziestą siódmą minutę drugiej połowy, ale dodatkowy stoper, używany do odliczania przestojów informował, że gospodarze podkradli grą na czas trzy minuty. Powinien więc doliczyć jeszcze co najmniej sześćdziesiąt sekund. Trzymał gwizdek w ustach, ale pokazał zawodnikom, żeby grali dalej. Jeden z piłkarzy Wałów Białystok resztką sił wybił piłkę z własnej połowy boiska na pole karne chorzowian. Futbolówka poleciała bardzo wysoko, jakby zawisła na kilka sekund w powietrzu. Bojarski zerwał się jeszcze do ostatniej przebieżki, musiał szybko przemieścić się co najmniej o trzydzieści metrów, żeby dobrze widzieć, co dzieje się w obszarze gry. Zerknął w stronę liniowego, czy ten aby nie sygnalizuje spalonego, ale nic z tego. Trzeba biec.

Nie tylko jemu wysiłek w ostatniej minucie meczu sprawił bolesną przykrość. Ścigający się w pogoni za piłką napastnik z Białegostoku i obrońca Chorzowa połykali kolejne metry boiska z olbrzymim trudem i w niezbyt imponującym tempie. Jednak to gość zachował więcej sił. Bojarski z odległości czterdziestu metrów zobaczył, jak białostoczanin wyprzedza przeciwnika, dopada do kozłującej w polu karnym piłki, żeby po chwili runąć jak długi. Wślizg desperacko interweniującego obrońcy Sztygara czegoś dosięgnął – tylko Bojarski nie dostrzegł czego – czy piłki, czy nogi przeciwnika. Rzut okiem w stronę liniowego. Ten stoi na baczność równolegle do zdarzenia i milczy. Pomacha czy nie pomacha, dyszał pod nosem Bojarski, dobiegając do linii pola karnego.

– Co jest, kurwa, panie sędzio?! – wydarł się powalony przed kilkoma sekundami białostocki napastnik, siedząc na murawie i ciężko dysząc. – Karny! Rysował mnie przecież!

Bojarski szybkim krokiem zbliżał się do punktu oznaczającego jedenaście metrów od bramki, ale marsz utrudniali mu piłkarze. Dopadło do niego kilku najbliżej stojących zawodników obu drużyn, rozpoczynając regularną awanturę. Zaczęły się przepychanki. Liniowy uniósł chorągiewkę i szepnął do mikrofonu „faulował… chyba”. Chyba czy na pewno, dopytał szeptem Bojarski. Chyba na pewno, dukał liniowy zasłonięty byłem.

– Żółtko za symulkę! – Obrońca Sztygara omal nie wszedł Bojarskiemu na plecy. – Nawet go nie drasnąłem. W piłkę, czyściutko wszedłem!

Napastnik zerwał się na równe nogi i doskoczył do przeciwnika.

– Jak, kurwa, czyściutko?! Zajechałeś mnie po achillesach!

Stanęli nos w nos, warcząc niewybredne inwektywy, atakujące wszystko, począwszy od umiejętności piłkarskich, aż po godność matek. Bojarski jeszcze raz rzucił okiem w stronę potakującego głową asystenta i wskazał na „wapno”. Rzut karny. Wybuch radości białostockich gości rozsierdził chorzowskich piłkarzy i kibiców. Z trybun poleciała tradycyjna przyśpiewka – „sędzia, chuj!” oraz „jebać, jebać PFP!”.

– Proszę się odsunąć! – Starał się panować nad sytuacją, odpychając atakujących go piłkarzy Sztygara.

– Ile, kurwa, wziąłeś?! – wypalił do niego chorzowianin.

Bojarski zrobił dwa kroki w jego stronę i pokazał mu żółty kartonik. Rozejrzał się po okolicy w poszukiwaniu faulującego obrońcy i jemu też pokazał kartkę. Wyciągnął z kieszonki notatnik, zapisał kary za przewinienia i zorientował się, że w przypadku obrońcy to druga taka kara. Sięgnął więc po czerwoną kartkę.

– Kurwa, ciebie pojebało człowieku! – Chorzowianin złapał się za głowę.

– Proszę opuścić boisko. – Bojarski spokojnie gestem ręki wskazał zawodnikowi kierunek do szatni.

Kapitan Wałów Białystok ustawiał już piłkę na „wapnie”, przygotowując się do wykonania rzutu karnego. Atmosfera na placu gry uspokajała się powoli, jednak nadal pozostawała napięta. Z trybun nie dochodziły już żadne przyśpiewki, ale stadion nieustannie coś mruczał, niczym podrażnione dzikie zwierzę. Jeden sektor serwował gwizdy, drugi sypał pojedynczymi „kurwami” i „chujami”. Wszystko na moment ucichło, gdy białostocki piłkarz bez trudu trafił piłką do siatki. Na tablicy pojawił się wynik 1:1, a spiker monotonnym głosem poinformował, że wyrównującą bramkę dla drużyny gości zdobył Franciszek Tomaszewski.

Na stoperze Bojarskiego była pięćdziesiąta minuta drugiej połowy. Musiał zakończyć mecz. Gwizdnął sekundę po tym, jak chorzowianie rozpoczęli grę od środka boiska. Stadion znów ryknął niezadowoleniem, a piłkarze Sztygara ruszyli z pretensjami do sędziego. Bojarski w towarzystwie swoich asystentów z trudem przeciskał się między grupkami atakujących, próbujących dopchać się do niego zawodników. Wchodząc do tunelu, dostał w ramię plastikowym kubeczkiem z resztką coli. Ty gorolu pieprzony! Pluł w jego stronę starszy kibic, przyciskając twarz do płotu, a grupa szalikowców zaintonowała mu na odchodne „cała Łódź – jude, jude, jude!”.

– Gdzie tam pan karnego widział?! – W tunelu dopadł go trener chorzowian i agresywnie szarpał za łokieć. – Mój zawodnik zrobił czysty wślizg, trafił w piłkę, tam w ogóle nie było kontaktu!

– Proszę się uspokoić! – sapnął Bojarski, nie zwalniając kroku. – Obrońca się spóźnił, nie trafił w piłkę, zahaczył nogę przeciwnika i spowodował jego upadek.

– Jak to możliwe, kiedy atakował od centrum boiska lewą nogą napastnika z piłką przy prawej nodze?!

Bojarski wyszarpnął się z uchwytu.

– To nie ma znaczenia, gdy wślizg jest spóźniony, po prostu nie trafił w piłkę i faulował.

Trenera chorzowian zatrzymał dziennikarz w „strefie mieszanej”, co Bojarski przyjął z ulgą, bo miał dosyć bezcelowego przekomarzania.

– Byłem bliżej od pana, panie sędzio, lepiej to widziałem! – krzyknął za nim szkoleniowiec Sztygara.

– Ale liniowy był jeszcze bliżej i na pewno lepiej się ustawił! – odkrzyknął Bojarski, wdrapując się wojskowym krokiem po schodach budynku klubowego. Tam już czekała na niego kolejna delegacja pracowników Sztygara Chorzów. Wysypał się wór pretensji i oskarżeń. Drugi trener próbował nawet zaprowadzić trójkę sędziowską do recepcji, gdzie stał duży telewizor, by pokazać telewizyjne powtórki z różnych kamer w zwolnionym tempie, ale Bojarskiemu udało się wymigać i pomaszerować w kierunku szatni. Postaramy się, żeby pan nam tu więcej nie gwizdał!, krzyknął ktoś za nim.

Z ulgą klapnął na krześle i zaczął zdejmować przepoconą koszulkę. Właściwie nie palił, ale czasami nachodziła go ochota na papierosa. To „czasami” widocznie nadeszło razem z pomeczowym napięciem, gdyż Bojarski zamiast o prysznicu marzył właśnie o fajce. Napił się wody. Szybko spłukał z siebie pot i kurz, pozostałości piłkarskiej bitwy, ubrał się i wyszedł z szatni. Na korytarzach przerzedziło się, było ciszej i spokojniej. Piłkarze pozamykali się już w szatniach, a dziennikarze zbierali się z wolna pod salą konferencyjną. Bojarski przemknął cichaczem i zapukał do recepcji.

– Poczęstuje mnie pan papierosem? – zagaił Józka.

Cieć rzucił mu paczkę bez słowa i odwrócił głowę. Bojarski wygrzebał dwie sztuki z paczki, wsunął je do kieszeni i udał się do tylnego wyjścia.

– Nie, ja jednak tak tego nie zostawię! – dobiegł go po chwil rozemocjonowany głos ciecia. Józek dogonił go i chwycił za ramię.

 – Ma pan w sobie tyle odwagi, żeby teraz wejść do szatni i przeprosić tych chłopaków?! – krzyczał Bojarskiemu w twarz, opluwając go przy tym drobinkami śliny. – Ma pan jaja?! Ma pan jaja?! Ci chłopcy tu od dwóch miesięcy nie dostali pensji, taki Wojtek Krzyżak zasuwa za stypendium, co to ledwo na internat wystarcza, a pan im taki numer wywijasz! Jak tak można?! Pan jest drukarz zwykły!

Bojarski wyrwał gwałtownie rękę i zrobił krok w stronę Józka.

– Licz się ze słowami, cieciu! – warknął przez zaciśnięte zęby. – Ja ci zaraz drukarza dam!

Stanęli twarzą w twarz. Stykaliby się nosami, gdyby nie zbyt duży brzuch kierownika Józka. Choć obaj zacisnęli pięści, nie zdążyli nawet zacząć się szamotać. W odpowiednim momencie wdarło się między nich dwóch rozjemców. Trzeci szarpał Bojarskiego od tyłu za ręce, próbując odciągnąć go na bok. Józek wykrzykiwał jeszcze inwektywy pod jego adresem, ale został już spacyfikowany i powoli się uspokajał. Rozjemcy po krótkiej szamotaninie zaprowadzili go z powrotem do recepcji.

– Niech pan się tu dziś już nie kręci – szepnął do Bojarskiego jeden z pracowników Sztygara.

– Dbajcie lepiej o bezpieczeństwo we własnym budynku klubowym! – odwarknął Bojarski i skierował się w stronę wyjścia.

Wyszedł na tyły budynku, minął parking, przeszedł kilkadziesiąt metrów i stanął przy płocie na niewielkim trawniku. Wyszperał w kieszeni pożyczone od ciecia papierosy, ale zdał sobie sprawę, że nie ma ich czym zapalić. Kurwa, westchnął i oparł się rękami o siatkę okalającą parking. Poczuł, jak przyjemny wieczorny chłód owiewa mu kark. Przymknął powieki i wyobraził sobie żarzący się punkcik stanowiący zwieńczenie kilku gramów tytoniu owiniętego w papierek. Jak na złość zawładnęła nim potrzeba dymu. Chciał poczuć jego gorzkawy smak. Usłyszał szelest kroków. Podniósł głowę i dostrzegł za siatką sylwetkę chłopca wyłaniającą się z ciemności.

– Siemasz młody! – zagaił. – Nie masz przypadkiem zapałek?

Chłopak podszedł do płotu. Nie mógł liczyć więcej niż czternaście lat, więc szanse na to, że miał „ogień”, nie należały do największych. Zdjął z ramienia sportową torbę i po chwili poszukiwań z jednej z bocznych kieszonek dobył zapalniczkę. Bojarski zbliżył się z papierosem do siatki. Po chwili z ulgą zaciągnął się upragnionym dymem.

– Dzięki – rzucił do chłopaka. Ten przyglądał mu się uważnie kilka sekund, podnosząc z ziemi torbę i zarzucając ją na ramię. Robił to jakby w zwolnionym tempie, po czym niespodziewanie odbiegł. Mogłem zapalić od razu oba, pomyślał Bojarski, zaciągając się chciwie. Wraz z wypuszczanym dymem ulatywało z niego napięcie. Znów przymknął powieki, palił i słuchał cichnących w oddali kroków biegnącego chłopaka. Dzieciak wydał mu się znajomy, ale pomyślał, że tak to już jest z dzieciakami. Wszystkie są do siebie podobne. I choć znajomość tej konkretnej twarzy wydała mu się zadziwiająco świeża, odegnał tę myśl precz.

Pojedynczym drgnięciem w kieszeni spodni komórka upomniała się o chwilę uwagi. Wyjął ją szybko i odczytał esemesa od Beaty: Już po, mama śpi, chyba OK, jestem w domu padnięta, pamiętaj jutro rano! Przeszło mu przez myśl, że powinien zadzwonić, ale słowa „jestem w domu padnięta” sugerowały, że Beata ma dosyć i może być trudnym rozmówcą. Odpisał: OK, dzięki za info, pamiętam o jutrze! Schował telefon do kieszeni, dopalił papierosa, cisnął go na parkingowy asfalt i ciężko oparł się o płot.

Z zadumy wyrwał go odgłos zbliżających się kroków. W porę ktoś idzie, uśmiechnął się pod nosem, odpalę drugą fajkę. Złapał się dłonią siatki i czekał na to, kto wyłoni się z ciemności. Po chwili dostrzegł cztery męskie sylwetki, których widok odebrał mu chęć palenia. Trzej mężczyźni przypominali wyglądem legendarnych ukraińskich „nieznanych sprawców”. Kiedyś mówiło się o takich „abs”, parodiując terminologię samochodową i przekręcając rozwinięcie tego skrótu na „absolutny brak szyi”. Bojarski zwykł rozwijać go jeszcze inaczej. Mawiał „absolutny brak skrupułów”. Nie byli wysocy. Niepokoiła szerokość ich barków i klatek piersiowych. Niepokoił wygląd brutalnie i niechlujnie golonych na łyso głów z licznymi bliznami i zadrapaniami. Dwóch z nich, mimo wieczornego chłodu maszerowało w obcisłych podkoszulkach, chwaląc się bicepsami o szerokości uda przeciętnego mężczyzny i tandetnymi tatuażami. Z ich letnim ubraniem kontrastowały grube wełniane szale z napisem „GKP Sztygar Chorzów” zwisające z ich szyi, których prawie nie mieli. Świdrowali go wzrokiem, a Bojarski mimo oddzielającej go od nich siatki poczuł nieprzyjemny dreszcz.

– To ten? – zapytał jeden z nich, przechodząc dwa metry od Bojarskiego.

– Tak – odpowiedział głos, którego właściciel był ciągle niewidoczny. Bojarski wytężył wzrok i dostrzegł kontury czwartej postaci. Była wyraźnie mniejsza, a na jej ramieniu kołysała się torba. Chłopiec od podawania piłek! Bojarski zreflektował się w ułamku sekundy, jakby ktoś zapalił światło w jego głowie. Stąd go znałem! W jednej chwili odskoczył od płotu, gdyż kafar niespodzianie zaatakował siatkę. Wymierzył potężnego kopa, omal nie robiąc w niej dziury.

– Kurwo sprzedajna, zajebiemy cię! – wrzasnął, szarpiąc wątły płot. Podjął próbę wspinaczki, ale jego stukilogramowe ciało miało problem ze sforsowaniem cienkiej, drucianej siatki. Ta uginała się na wszystkie strony, uniemożliwiając skuteczną wspinaczkę.

– Dajesz Misiek, tam jest dziura! – krzyknął drugi szalikowiec.

Bojarski spojrzał automatycznie w stronę, w którą pobiegli. Poczuł, jak kolana mu drętwieją na widok otworu – wyrwy w siatce wielkości biurka. Po chwili napastnicy znaleźli się po jego stronie płotu. Wyrzucił papierosa i zrobił kilka kroków w stronę budynku klubowego, próbując szerokim łukiem wyminąć zmierzających w jego stronę kiboli.

– Gdzie, kurwa?! – Jeden z nich zaszedł mu drogę.

– Spierdalaj! – syknął Bojarski

Wielka jak bochen chleba dłoń pacnęła go w policzek, który momentalnie zaczął parzyć.

– Ja ci dam: spierdalaj!

Drugi „liść” wielką łapą smagnął drugi policzek. Kroki pozostałych kiboli zbliżały się. Bojarski próbował odepchnąć napastnika. Szamotanina trwała kilka sekund. Przerwał ją cios pięścią w szczękę. Bojarski runął na ziemię niczym trafiony piorunem. Karuzela w jego głowie powoli nabierała prędkości, policzki pulsowały, a na wardze pojawiła się krew. Zasłonił rękami głowę. Bał się, że zaczną kopać, i miał rację, bo zaczęli. Poczuł podkute blachą ciężkie buciory najpierw na głowie, a później też na żebrach i brzuchu. Butowali go kilkadziesiąt sekund. Na koniec usłyszał głośne charknięcie i splunięcie. Kilkusetgramowa porcja flegmy wylądowała mu na plecach.

 – Ty chuju sprzedajny! – wrzasnął jeden z napastników i wymierzył finałowego kopa w brzuch. Bojarski jęknął bezwiednie. – Dziwko męska, ty kajdaniarzu jebany!

Słowa jeszcze kilkadziesiąt sekund docierały do uszu Bojarskiego, ale z ulgą skonstatował, że głosy powoli się oddalają. Po chwili ucichły. Z trudem podparł się na łokciach. Bolała go głowa, piekły policzki, rwały mięśnie brzucha. Poruszał się z trudem, ale nie miał wątpliwości, że musi się przemóc. Nie chciał tu leżeć. Chciał się jak najprędzej oddalić. Wydźwignął się, dysząc ciężko i czując, jak drobne kamyczki wbijają mu się dłonie.