Zachwycony i szczerze zauroczony „Hand.
Cannot. Erase” Stevena Wilsona usiadłem do spisania kilku zdań i przemyśleń na
temat tej płyty. Pewnie lada chwila zostanę zlinczowany (lub wyśmiany), bo
chwalenie Wilsona od pewnego czasu jest passe, ale w myśl zasady „Bogu, co
boskie, cesarzowi, co cesarskie”… trzeba pisać i mówić szczerze, zanim medialny
jazgot zmiesza wszystko z błotem. Łącznie z muzyką.
Wielcy twórcy już mają to do
siebie, że widzą więcej, głębiej i w dalece szerszej perspektywie, niż wszyscy
wkoło. Steven Wilson coraz wyraźniej wyodrębnia się z masy takich samych, przeciętnych
twórców, zmierzając krok po kroku w stronę wizjonerstwa. Korzystam z tego
krótkiego momentu, kiedy jego nowej płyty można już posłuchać, a jeszcze oficjalnie
jej nie ma, by napisać parę słów. Lada chwila płyta trafi do sklepów i
rozpocznie się jazgot oparty na kłótni fanatyków z wiecznymi krytykantami, a wtedy
już wszelka merytoryczna dyskusja stanie się bardzo trudna. To jest ten moment,
kiedy ta muzyka może podziałać z największą siłą… A siłę ma przeogromną. Gdy
słuchałem płyt post-progresywnych dekadę temu godziłem się z tym, że progresja
uległa globalnemu dociążeniu, swoistemu „zmetalizowaniu”. Współcześni
artrockowcy w większości porzucili smaczki, drobiażdżki dźwiękowe, niuanse,
przestrzenie, różnorodność instrumentarium, skupiając się na „wykopie” –
nowoczesna progresja, by nie smęcić, musiała mieć w sobie przede wszystkim „ogień”,
musiała „kopać”. Porcupine Tree był jednym z pionierów tej wizji… ale Steven
Wilson w porę wykonał voltę. Volta okazała się drastyczna, wykręciła Stevena o
180 stopni, by z lidera post-progresji, tej brutalniejszej, ciasnej i głośniejszej
o metal wersji artrocka, zrobić z marszu wiernego wyznawcę klasycznej progresji
lat siedemdziesiątych. Z wpływami jazzowo – klasycznymi zamiast metalu, z
szerokim instrumentarium, także akustycznym, zamiast jednego klawisza robiącego
lejące się tło, ze suitami złożonymi z różnorodnych wątków wynikających z siebie
logicznie, a nie posklejanych ze sobą piosenek.
Jeszcze dwa lata temu trudno było
się nie uśmiechnąć z pewną dozą ironii nad retro-progresywnym zabarwieniem jego
poprzedniej płyty „The Raven That Refused to Sing”. Trudno było nie ulec
wrażeniu, że remasterowanie klasycznych artrockowych płyt sprzed czterech dekad
zainfekowało Wilsona zbyt mocno… ale w tej infekcji jak widać i słychać była
metoda. Wilson jest bowiem jak gąbka, ma potencjał do nasiąkania wpływami i
stylami, ale nawet jeśli jednym albumem będzie się pod kogoś sprawnie podszywał
– jak swego czasu podszywał się pod Ozric Tentacles i Pink Floyd, a później pod
Opeth i Meshuggah – tak chwilę później przeformatowuje te wpływy,
przefiltrowuje przez własną wrażliwość i wyobraźnię, łączy z innymi stylami,
dzięki czemu tworzy zupełnie nową jakość. Jeśli dwa lata temu nagrał płytę,
która może zbyt wiele zawdzięczała Gentle Giant, Jethro Tull, czy King Crimson,
tak teraz nagrał album oryginalny i na swój sposób wizjonerski, którego mogą mu
pozazdrościć wszyscy, zarówno wyżej wymieniani, starzy bohaterowie, jak również
dzisiejsza konkurencja rynkowa. „Hand. Cannot. Erase” to album zjawiskowy, przemyślany
od pierwszej do ostatniej sekundy, tu każdy dźwięk ma swój bukiet argumentów,
funkcję do wypełnienia, cel do osiągnięcia. I każdy działa, porusza muzycznie i
oddziałuje emocjonalnie. Mamy do czynienia z utworami dopieszczonymi w każdym
najdrobniejszym szczególe, które imponują na każdym poziomie obcowania z
dziełem. A im głębiej i bliżej tym lepiej, bo całość, jak przystało na
progresję, zyskuje z każdym przesłuchaniem. Bukiet rozwiązań stylistycznych
jest zjawiskowy, przy tej armii środków stylistycznych każdy album Porcupine
Tree sprawia wrażenie ubogiego (choć i tam przecież sporo się dzieje!). Gitary
raz to ciosają zadziornymi frazami, raz to serwują płynne solo, różnorodnie
brzmiące klawiatury chwilami pchają się na plan pierwszy, by za moment
przykleić się w harmonicznym uścisku do gitar i podać kilka motywów unisono.
Gdy robi się za głośno i za gęsto, przychodzi wyciszenie, kilka akordów
rzuconych lekko przez gitarę akustyczną. Pół królestwa za wskazanie algorytmu
według którego prowadzone są te utwory. Recepta jest głęboko schowana,
nieprzewidywalna. Imponuje też wyczucie nastroju i proporcje, bo Wilson
zaprzągł do swojej muzycznej karety bardzo zachłanne gatunki – choćby jazz –
które bezlitośnie i umiejętnie podporządkował. Tu jazz jest dla Wilsona, nie
Wilson dla jazzu. Tu Wilson wykorzystuje jazz dla osiągnięcia upragnionego
efektu, a nie sili się na jazzową megalomanię. To w dużym stopniu „koncert”
umiejętności aranżacyjnych i konceptualnych Stevena, który lekką ręką, wprawnie
żongluje stylami, wcale nie łatwymi do opanowania. Na poziomie pop-kulturowym mamy
niewątpliwie do czynienia z dziełem. To nie jest kolejna płyta z rockowego
worka. Steven Wilson jest jednym z nielicznych muzyków, którym naprawdę zależy
na kreowaniu oryginalnych, przestrzennych, wiarygodnych i kompletnych światów
muzyczno emocjonalnych. Ma na to ambitny, precyzyjny pomysł, ma również
odpowiednie narzędzia aby ten pomysł zmaterializować.
Rock progresywny, najbogatszy z
rockowych stylów, zawsze opierał się w dużym stopniu na czerpaniu z
nieoczywistych odniesień, zapożyczeń i mieszanek stylistycznych. Tym różnił się
od muzyki pop, hardrocka, czy heavy metalu, że odważnie, bezczelnie wylewał się
poza utarte ramy stylistyczne i brzmieniowe. Rozpychał granice muzyki pop
włączając w jej ramy nowe przestrzenie harmoniczne, rytmiczne i melodyczne, i
właśnie to rozpychanie stanowiło o jego sile. Sęk w tym, że nie wszyscy
potrafią taką syntezę sprawnie i wiarygodnie przeprowadzić. Zbyt dużo w
ostatnich dekadach mieliśmy płyt pseudo-progresywnych nagrywanych przez ludzi,
którym zdawało się, że wystarczy połączyć w jeden utwór trzy różne piosenki,
aby uzyskać efekt artrockowej suity… To niestety zamydliło obraz progresji i
sprawiło, że ten wyjątkowy gatunek muzyczny wyglądał, tak jak wyglądał… krótko
mówiąc: podupadająco. Steven Wilson widzi więcej, czuje mocniej i przewiduje
trafniej niż większość współczesnych artystów. To co dziś proponuje jest
klasyczną progresją, ale „Hand. Cannot. Erase” tylko teoretycznie mógłby ukazać
się na przykład w 1973 czy 1975 roku. To płyta, na której słychać pięćdziesiąt
lat historii muzyki rockowej i trzy dekady doświadczeń artysty. Sito jakościowe
jest potwornie ciasne, nie przedostały się tu żadne pomysły średnie, nie
przedostały się też choćby odcienie stylistyczne nieprzystające do klasycznej
progresji. A fakt, że w tej muzyce jest też odrobina ducha Porcupine Tree,
melodyki Blackfield, czy nastroju No Man, powinien ucieszyć wszystkich
sympatyków talentu Stevena Wilsona.
Domyślam się, że „Hand. Cannot.
Erase” spotka się z dwojakim przyjęciem. Większość recenzentów oceni ten album
bezpiecznie, nie chcąc zrobić krzywdy artyście, wystawi szkolną czwórę i powie:
ładnie udaje pan Roberta Frippa czterdzieści lat później. Drugim nurtem będzie
ostre krytykanctwo – zarzucania „kopiarstwa”, mega wtórność, regresywność –
podszyte nostalgią (po części za wczesnym Porcupine Tree, po części za późnym
Porcupine Tree, po części za klasyką progresji ze złotego okresu 69-74). My już
tak mamy, że w muzyce to raczej wolimy tęsknić za tym, co było, niż doceniać
współczesność… A ja, wyłączając tęsknoty, już dzisiaj stawiam tezę, że „Hand.
Cannot. Erase” jest płytą, za którą będziemy tęsknić za dziesięć, piętnaście, dwadzieścia
lat. To inteligentny, bogaty muzycznie i wysmakowany album. Steven Wilson
ciągle jest passe, i nadal nie przeszkadza mu to być jednym z najzdolniejszych
muzyków żyjących i tworzących w naszych czasach… Taka karma.