środa, 25 lutego 2015

Steven Wilson - Hand. Cannot. Erase


Zachwycony i szczerze zauroczony „Hand. Cannot. Erase” Stevena Wilsona usiadłem do spisania kilku zdań i przemyśleń na temat tej płyty. Pewnie lada chwila zostanę zlinczowany (lub wyśmiany), bo chwalenie Wilsona od pewnego czasu jest passe, ale w myśl zasady „Bogu, co boskie, cesarzowi, co cesarskie”… trzeba pisać i mówić szczerze, zanim medialny jazgot zmiesza wszystko z błotem. Łącznie z muzyką.

Wielcy twórcy już mają to do siebie, że widzą więcej, głębiej i w dalece szerszej perspektywie, niż wszyscy wkoło. Steven Wilson coraz wyraźniej wyodrębnia się z masy takich samych, przeciętnych twórców, zmierzając krok po kroku w stronę wizjonerstwa. Korzystam z tego krótkiego momentu, kiedy jego nowej płyty można już posłuchać, a jeszcze oficjalnie jej nie ma, by napisać parę słów. Lada chwila płyta trafi do sklepów i rozpocznie się jazgot oparty na kłótni fanatyków z wiecznymi krytykantami, a wtedy już wszelka merytoryczna dyskusja stanie się bardzo trudna. To jest ten moment, kiedy ta muzyka może podziałać z największą siłą… A siłę ma przeogromną. Gdy słuchałem płyt post-progresywnych dekadę temu godziłem się z tym, że progresja uległa globalnemu dociążeniu, swoistemu „zmetalizowaniu”. Współcześni artrockowcy w większości porzucili smaczki, drobiażdżki dźwiękowe, niuanse, przestrzenie, różnorodność instrumentarium, skupiając się na „wykopie” – nowoczesna progresja, by nie smęcić, musiała mieć w sobie przede wszystkim „ogień”, musiała „kopać”. Porcupine Tree był jednym z pionierów tej wizji… ale Steven Wilson w porę wykonał voltę. Volta okazała się drastyczna, wykręciła Stevena o 180 stopni, by z lidera post-progresji, tej brutalniejszej, ciasnej i głośniejszej o metal wersji artrocka, zrobić z marszu wiernego wyznawcę klasycznej progresji lat siedemdziesiątych. Z wpływami jazzowo – klasycznymi zamiast metalu, z szerokim instrumentarium, także akustycznym, zamiast jednego klawisza robiącego lejące się tło, ze suitami złożonymi z różnorodnych wątków wynikających z siebie logicznie, a nie posklejanych ze sobą piosenek.

Jeszcze dwa lata temu trudno było się nie uśmiechnąć z pewną dozą ironii nad retro-progresywnym zabarwieniem jego poprzedniej płyty „The Raven That Refused to Sing”. Trudno było nie ulec wrażeniu, że remasterowanie klasycznych artrockowych płyt sprzed czterech dekad zainfekowało Wilsona zbyt mocno… ale w tej infekcji jak widać i słychać była metoda. Wilson jest bowiem jak gąbka, ma potencjał do nasiąkania wpływami i stylami, ale nawet jeśli jednym albumem będzie się pod kogoś sprawnie podszywał – jak swego czasu podszywał się pod Ozric Tentacles i Pink Floyd, a później pod Opeth i Meshuggah – tak chwilę później przeformatowuje te wpływy, przefiltrowuje przez własną wrażliwość i wyobraźnię, łączy z innymi stylami, dzięki czemu tworzy zupełnie nową jakość. Jeśli dwa lata temu nagrał płytę, która może zbyt wiele zawdzięczała Gentle Giant, Jethro Tull, czy King Crimson, tak teraz nagrał album oryginalny i na swój sposób wizjonerski, którego mogą mu pozazdrościć wszyscy, zarówno wyżej wymieniani, starzy bohaterowie, jak również dzisiejsza konkurencja rynkowa. „Hand. Cannot. Erase” to album zjawiskowy, przemyślany od pierwszej do ostatniej sekundy, tu każdy dźwięk ma swój bukiet argumentów, funkcję do wypełnienia, cel do osiągnięcia. I każdy działa, porusza muzycznie i oddziałuje emocjonalnie. Mamy do czynienia z utworami dopieszczonymi w każdym najdrobniejszym szczególe, które imponują na każdym poziomie obcowania z dziełem. A im głębiej i bliżej tym lepiej, bo całość, jak przystało na progresję, zyskuje z każdym przesłuchaniem. Bukiet rozwiązań stylistycznych jest zjawiskowy, przy tej armii środków stylistycznych każdy album Porcupine Tree sprawia wrażenie ubogiego (choć i tam przecież sporo się dzieje!). Gitary raz to ciosają zadziornymi frazami, raz to serwują płynne solo, różnorodnie brzmiące klawiatury chwilami pchają się na plan pierwszy, by za moment przykleić się w harmonicznym uścisku do gitar i podać kilka motywów unisono. Gdy robi się za głośno i za gęsto, przychodzi wyciszenie, kilka akordów rzuconych lekko przez gitarę akustyczną. Pół królestwa za wskazanie algorytmu według którego prowadzone są te utwory. Recepta jest głęboko schowana, nieprzewidywalna. Imponuje też wyczucie nastroju i proporcje, bo Wilson zaprzągł do swojej muzycznej karety bardzo zachłanne gatunki – choćby jazz – które bezlitośnie i umiejętnie podporządkował. Tu jazz jest dla Wilsona, nie Wilson dla jazzu. Tu Wilson wykorzystuje jazz dla osiągnięcia upragnionego efektu, a nie sili się na jazzową megalomanię. To w dużym stopniu „koncert” umiejętności aranżacyjnych i konceptualnych Stevena, który lekką ręką, wprawnie żongluje stylami, wcale nie łatwymi do opanowania. Na poziomie pop-kulturowym mamy niewątpliwie do czynienia z dziełem. To nie jest kolejna płyta z rockowego worka. Steven Wilson jest jednym z nielicznych muzyków, którym naprawdę zależy na kreowaniu oryginalnych, przestrzennych, wiarygodnych i kompletnych światów muzyczno emocjonalnych. Ma na to ambitny, precyzyjny pomysł, ma również odpowiednie narzędzia aby ten pomysł zmaterializować.

Rock progresywny, najbogatszy z rockowych stylów, zawsze opierał się w dużym stopniu na czerpaniu z nieoczywistych odniesień, zapożyczeń i mieszanek stylistycznych. Tym różnił się od muzyki pop, hardrocka, czy heavy metalu, że odważnie, bezczelnie wylewał się poza utarte ramy stylistyczne i brzmieniowe. Rozpychał granice muzyki pop włączając w jej ramy nowe przestrzenie harmoniczne, rytmiczne i melodyczne, i właśnie to rozpychanie stanowiło o jego sile. Sęk w tym, że nie wszyscy potrafią taką syntezę sprawnie i wiarygodnie przeprowadzić. Zbyt dużo w ostatnich dekadach mieliśmy płyt pseudo-progresywnych nagrywanych przez ludzi, którym zdawało się, że wystarczy połączyć w jeden utwór trzy różne piosenki, aby uzyskać efekt artrockowej suity… To niestety zamydliło obraz progresji i sprawiło, że ten wyjątkowy gatunek muzyczny wyglądał, tak jak wyglądał… krótko mówiąc: podupadająco. Steven Wilson widzi więcej, czuje mocniej i przewiduje trafniej niż większość współczesnych artystów. To co dziś proponuje jest klasyczną progresją, ale „Hand. Cannot. Erase” tylko teoretycznie mógłby ukazać się na przykład w 1973 czy 1975 roku. To płyta, na której słychać pięćdziesiąt lat historii muzyki rockowej i trzy dekady doświadczeń artysty. Sito jakościowe jest potwornie ciasne, nie przedostały się tu żadne pomysły średnie, nie przedostały się też choćby odcienie stylistyczne nieprzystające do klasycznej progresji. A fakt, że w tej muzyce jest też odrobina ducha Porcupine Tree, melodyki Blackfield, czy nastroju No Man, powinien ucieszyć wszystkich sympatyków talentu Stevena Wilsona.

Domyślam się, że „Hand. Cannot. Erase” spotka się z dwojakim przyjęciem. Większość recenzentów oceni ten album bezpiecznie, nie chcąc zrobić krzywdy artyście, wystawi szkolną czwórę i powie: ładnie udaje pan Roberta Frippa czterdzieści lat później. Drugim nurtem będzie ostre krytykanctwo – zarzucania „kopiarstwa”, mega wtórność, regresywność – podszyte nostalgią (po części za wczesnym Porcupine Tree, po części za późnym Porcupine Tree, po części za klasyką progresji ze złotego okresu 69-74). My już tak mamy, że w muzyce to raczej wolimy tęsknić za tym, co było, niż doceniać współczesność… A ja, wyłączając tęsknoty, już dzisiaj stawiam tezę, że „Hand. Cannot. Erase” jest płytą, za którą będziemy tęsknić za dziesięć, piętnaście, dwadzieścia lat. To inteligentny, bogaty muzycznie i wysmakowany album. Steven Wilson ciągle jest passe, i nadal nie przeszkadza mu to być jednym z najzdolniejszych muzyków żyjących i tworzących w naszych czasach… Taka karma.