czwartek, 8 stycznia 2015

Czysta karta


 

Marudziłem nieco pod koniec ubiegłego roku, bo i miałem powody do marudzenia. W ciągu ostatnich dwunastu miesięcy kilka rzeczy boleśnie mnie rozczarowało… Rok 2014 (niech mu pył historycznej niepamięci lekki będzie) przeszedł do historii. Było minęło. Nie chcę się nad nim specjalnie znęcać, bo mimo wszystko, oprócz brzemiennych w skutki problemów, przyniósł też kilka pozytywnych wydarzeń. Niestety niespodziewane kłopoty mojego wydawcy siłą rzeczy dotknęły również mnie. Głównie dlatego w ubiegłym roku nie ukazała się moja druga powieść. Kryminał „Plagiat (W imię matki)” jest gotowy od kwietnia i gdyby nie turbulencje wydawnicze niezależne ode mnie, już od kilku miesięcy zapewne czekałby na czytelników w księgarniach. Stało się, jak się stało. Na razie kryminał czeka ale w szufladzie na nowego wydawcę (rozmowy trwają). W życiu nie ma przypadków, a wszystko co się dzieje ma swoje powody, konsekwencje i przeznaczenia, o których nam, zwykłym, krótkowzrocznym śmiertelnikom zwykle nawet się nie śni. Pogodziłem się z tym już jakiś czas temu i nauczyłem nie szarpać z byle powodu (szarpanie z „nie byle powodu” też nie zawsze jest mądre, o czym zaświadczy każdy, kto zabłądził kiedyś na grzęzawisku, a polski rynek wydawniczy jest rodzajem grzęzawiska, nie da się ukryć…).

Skoro w ubiegłym roku nie było żadnej mojej premiery, niemal pewne jest że w tym znów, na wzór roku 2013, dojdzie do małej kumulacji. Powieść kryminalna „Plagiat”, jak już wspomniałem, jest gotowa i powinna ukazać się przed wakacjami. Drugą tegoroczną premierą będzie biografia muzyczna poświęcona polskiej grupie rockowo – progresywnej Riverside. Dziś popołudniu stawiając ostatnią kropkę trzeciego rozdziału przekroczyłem jedną trzecią pracy pisarskiej. Wiem, że i tak nikt mi nie uwierzy, bo pewnie wszystkim się wydaje, że nie jestem obiektywny, ale i tak to napiszę – jest BAAARDZO CIEKAWIE! Książka o Riverside położy kłam twierdzeniu, że muzycy progresywni to grzeczni nudziarze, dla których największe ekscesy to głośniejsze wymiany zdań na temat progresji akordów i rytmach synkopowych. Po kilku latach grzebania w historii brytyjskiego rocka, wreszcie mam okazję przekonać się, że w Polsce naprawdę bywa ciekawiej. Biografia Riverside będzie opowieścią o tym, że w życiu nie ma niemożliwe. Możliwe jest granie ambitnego rocka w XXI wieku. Możliwe jest skuteczne promowanie takiego grania w epoce wszelkiej maści odtwórczych i efektownych z wierzchu „talent show”. Możliwe jest stworzenie profesjonalnego progresywnego zespołu w takim kraju jak Polska. Możliwe jest dotarcie z "polską", niekoniecznie ekstremalnie metalową muzyką do zagranicznej publiczności. Możliwe jest kolekcjonowanie złotych płyt dzięki albumom na których nie ma banalnych przebojów. Możliwe jest tworzenie przebojów z niebanalnych piosenek. Nie ma niemożliwe... to słowo powinno zniknąć ze słownika każdego twórcy. Jest jeszcze kilka innych "niemożliwości" przełamanych przez chłopaków z Riverside, ale niektóre tym razem przemilczę, bo nie wszystkie karty od razu wyrzuca się na stół...


 
W tym roku jesienią minie piętnaście lat od otoczonej już legendą rozmowy dwóch metalowych muzyków Piotra Kozieradzkiego i Piotra Grudzińskiego o ich cichej sympatii do bardziej wyrafinowanego grania spod znaku Marillion, czy Pink Floyd. W tym roku, w lutym minie piętnaście lat od momentu przeprowadzki Mariusza Dudy z Węgorzewa do Warszawy. Niech te skądinąd ładne rocznice będę pretekstem ku temu, aby szczegółowo przyjrzeć się interesującej i nietypowej drodze tych czterech niepozornych facetów wywodzących się z czterech różnych światów, którzy połączyli siły i talenty, aby przekonać samych siebie i wszystkich wkoło, że nawet w Polsce, nawet w „epoce mp3” i „Idola”, nawet w czasach, gdy większość ludzi nieświadomie (a część świadomie) gardzi autorską muzyką, można tworzyć autorską Muzykę popularną, która nie jest tanią, chwilową rozrywką. Muzykę która jest wartością samą w sobie, jest przygodą, dla słuchacza zarówno wyzwaniem jak i nagrodą. Można tworzyć muzyczną markę, o której będzie się pamiętać długie lata. Piętnaście lat to szmat czasu na rockowym zegarze, a biografia Riverside zawierać będzie również solidnie rozwinięty rozdział poświęcony życiu i działalności przed-riversajdowej członków zespołu.

Ostatnią kropkę planuję postawić pod koniec czerwca tego roku, tak aby książka miała szansę ukazać się jesienią, w okolicach listopada. Mam już pomysł na tytuł, ale nie mogę go na razie zdradzić, bo wiąże się on z tytułem kolejnej płyty Riverside, a ten jest jeszcze tajemnicą. Pracuję więc pod roboczym tytułem „Sen w wysokiej rozdzielczości”, ale jestem niemal stuprocentowo pewien, że zostanie on zmieniony.
Karta zatem nie jest taka czysta, jak to wygląda na załączonym obrazku. Karta z obrazka jest symboliczna.

 

piątek, 2 stycznia 2015

Riverside. Dorzecza (1)

 
"Signify" Porcupine Tree to jeden z ważniejszych albumów (i utworów) dla genezy powstania zespołu Riverside.
 
Piotr 'Mittloff' Kozieradzki 10 października 2000 roku pojechał na koncert Dream Theater do krakowskiej Hali Wisły. Jako zdeklarowany metalowiec, mający jednak pewną słabość do progresji, interesował się DT od początku lat dziewięćdziesiątych. Nie wiedział jednak, że w Krakowie przed DT zagra support. Tym bardziej nie mógł wiedzieć, że ów support zrobi na nim tak kolosalne wrażenie. Porcupine Tree przeformatował wówczas jego myślenie o progresji i o muzyce rockowej w ogóle. Stałem po środku hali Wisły z otwartą gębą i doznałem olśnienia - wspomina. - Byłem w ciężkim szoku zastanawiając się, co to jest za kapela! Dream Theater należał w tamtym czasie do moich ulubionych zespołów, „Change of Seasons” mogłem słuchać na okrągło, a tu wychodzi jakaś nieznana grupa z takim niepozornym chłopaczkiem na wokalu i rozwala mi łeb!

Mariusz Duda interesował się Porcupine Tree już od kilku lat. Słuchałem audycji „Rock Malowany Fantazją” w RMF FM, którą prowadził Piotr Kosiński – wspomina. – Stamtąd dowiedziałem się o Porcupine Tree. Pierwszą płytą Porków, jaką poznałem i kupiłem jeszcze na kasecie magnetofonowej, był „The Sky Move Sideways”. Zakochałem się w tej muzyce, a później już byłem świadkiem dawkowania emocji przez Kosiaka w okresie premiery „Signify”. Odtwarzał ją jeszcze przed ukazaniem się płyty kawałek po kawałku. Kiedy „Signify” tylko się ukazała, po prostu ją wchłonąłem. To było coś niesamowitego, prawdziwy powiew świeżości.

Utwór "Signify" Porcupine Tree był pierwszym numerem wziętym na warsztat przez Riverside, w 2001 roku, czyli w okresie, gdy grupa nie miała jeszcze własnego repertuaru (ani nazwy) i dopiero szukała stylu i pomysłu na autorską muzykę.

czwartek, 11 grudnia 2014

The Lamb Lies Down on Broadway - Jak Peter Gabriel "spłodził baranka"

Minęło 40 lat od premiery jednego z najdziwniejszych i najbardziej zawiłych koncept albumów w historii muzyki rockowej. "The Lamb Lies Down on Broadway" Genesis ukazał się w listopadzie 1974 roku. Wówczas nie zebrał najlepszych recenzji, ale jak przystało na dzieło bardziej art niż pop, z czasem "zyskiwał". Przy okazji tej rocznicy wrzucam fragment mojej biografii Petera Gabriela ("Świat sekretny, świat realny", wyd. Anakonda 2013) poświęcony wydarzeniom 1974 roku i zawiłemu konceptowi "The Lamb".



Na odpoczynek i wiejską sielankę nie było jednak najmniejszych szans. Peter rozpakował walizki, z którymi w pierwszej połowie roku podróżował po Stanach Zjednoczonych, ale tylko po to, by po kilku dniach spakować je na nowo. Genesis mieli dosłownie cztery miesiące na przygotowanie nowego albumu, terminy wydawnicze i koncertowe goniły nieubłaganie. Chcąc nie chcąc, cała ekipa musiała ostro zabrać się do roboty. Wysoka i co gorsze zagrożona ciąża Jill nie mogła wpłynąć na zmianę planów i zespołowych zobowiązań. Sytuacja z wiosny ’74 roku stanowiła jednak zaledwie zalążek prawdziwych problemów. Okazało się bowiem, że grupa, mając świadomość zbliżającej się premiery albumu, którego jeszcze nawet nie zdążyła zacząć pisać, postanowiła ku niezadowoleniu Gabriela, wyjechać za miasto w poszukiwaniu spokoju i weny twórczej. Peter całe lato miał spędzić w wiejskiej posiadłości Headley Grange, a będąca w zaawansowanej ciąży Jill w Londynie. Taki układ już na samym starcie zwiastował duże kłopoty.

Jakby tego było mało o bardzo poważną zagwozdkę dla Gabriela postarał się amerykański reżyser William Friedkin. Spijający właśnie śmietankę olbrzymiego sukcesu „Egzorcysty” coraz słynniejszy filmowiec, dziwnym zbiegiem okoliczności zapoznał się z albumem „Live” i urzekła go opowiastka Petera wydrukowana w książeczce dołączonej do płyty. Wiosną ’74 wybrał się na koncert Genesis w Los Angeles, a latem niespodziewanie zgłosił się do wokalisty z propozycją współpracy. Ten, mimo stanu zapalnego w życiu prywatnym i ogromu pracy muzycznej, jeszcze bardziej niespodziewanie… postanowił ją przyjąć. Film nadal zajmował ważne miejsce w jego sercu, dlatego mimo absolutnego braku wolnego czasu, potraktował ofertę Friedkina jako tę właściwą, z gatunku „nie do odrzucenia”. Tłumaczył po latach: Friedkin po przeczytaniu mojej historyjki zadzwonił do mnie ze słowami: „Lubię sposób w jaki myślisz”. Znajdował się wówczas na fali, jego „Egzorcysta” święcił duże sukcesy, więc jako reżyser na topie miał wolną rękę, mógł zrobić co tylko chciał. Sądził, że zrewolucjonizuje Hollywood wprowadzając ludzi, którzy wcześniej nie pracowali w tym biznesie. W tamtym czasie zbierał różnych artystów i próbował zjednoczyć, sięgnął między innymi po ludzi z Paryża, zatrudnił Tangerine Dream, a mnie chciał jako człowieka od pomysłów. Ekscytowała mnie możliwość wzięcia udziału w tym przedsięwzięciu, bardzo chciałem w tym uczestniczyć.

Genesis nie podzielali jednak entuzjazmu swojego lidera i trudno powiedzieć jak sprawy potoczyłyby się, gdyby nie zmiana planów Friedkina, który chyba jednak porzucił pomysł „rewolucji w Hollywood”. Peter, mimo zdecydowanego sprzeciwu grupy, poleciał do Stanów na spotkanie z reżyserem i dopiero na miejscu dowiedział się, że współpraca miałaby być bardzo swobodna i niezobowiązująca. Reżyser dawał do zrozumienia, że ze wspólnego filmu raczej nic nie wyjdzie. Myślę, że natknął się na pewne problemy, co jest normalne – tłumaczył po latach Gabriel. – Często ludzie zaczynają mówić o dużych rewolucjach, po czym twarda rzeczywistość okazuje się nie do ruszenia. Wokalista nieco rozczarowany szybko wrócił do Anglii, gdzie w posiadłości Headley Grange powstawały już nowe piosenki, a w londyńskim szpitalu Jill przygotowywała się do porodu.

Zespół o dziwo znakomicie funkcjonował pod presją w tych trudnych, niepewnych okolicznościach. Posiadłość Headley Grange, własność muzyków Led Zeppelin, w przeszłości pełniła funkcję przytułku, a w latach siedemdziesiątych była zdewastowaną przez szalonych rockmanów ruderą – królestwem szczurów i wszelkiego robactwa. Grzecznym chłopcom z Genesis nie przeszkadzało to jednak w tworzeniu, a chyba wręcz przeciwnie, gdyż premierowe fragmenty muzyki powstawały szybko i w dużych ilościach. Po kilku tygodniach prób podjęto decyzję o wydaniu dwupłytowego albumu koncepcyjnego. Idea przypadła do gustu całej grupie (z wyjątkiem Steve’a Hacketta), a szczególnie Peter upatrywał w tym zabiegu możliwość nadania dziełu jednolitego charakteru. Twierdził: Po prostu czułem, że potrzebujemy historii. Wyszedłem z założenia, że tylko nadając muzyce wspólny cel, jakąś wiodącą ideę osiągniemy mocny efekt. Albumy koncepcyjne ciągle cieszyły się sporym zainteresowaniem i szacunkiem. O ile w kwestii wydania albumu koncepcyjnego osiągnięto porozumienie, o tyle dłuższy czas muzycy nie mogli ustalić, jaką historię opowiedzą i kto będzie odpowiedzialny za jej stworzenie. Wtedy oczywiście rozpoczęły się nasze zwyczajowe dyskusje na temat demokratycznego podejścia do pracy. Mnie towarzyszyło przekonanie, że to ja powinienem spróbować pokierować całą historią. 

Rozpalona propozycją Friedkina filmowa wyobraźnia Gabriela znów dała o sobie znać. Sprawnie argumentujący wokalista niebawem przekonał, że to właśnie on powinien zająć się pisaniem tekstów i to tym razem na zasadzie monopolu. Nie minęło kilka dni, a w jego głowie pojawił się wstępny pomysł na ambitny koncept, który kilka miesięcy później określił fabularną i literacką zawartość albumu „The Lamb Lies Down On Broadway”. Prace ruszyły pełną parą. Kwartet instrumentalistów spokojnie pracował nad muzyką, a Gabriel w pocie czoła pisał teksty, od czasu do czasu starając się też dorzucić przysłowiowe „trzy grosze” również do „ogródka dźwiękowego”.

To w tym okresie pojawiła się bardzo poważna rysa, która za jakiś czas miała doprowadzić do odejścia Petera z Genesis. Wokalista w lipcu ’74 za sprawą żony i dziecka znalazł się jedną nogą w innym, bardziej realnym świecie. Świecie nieznanym i nierozumianym przez jego kompanów. Jeszcze wtedy musiał podjąć próbę sprawnego funkcjonowania w obu światach –realnym (rodzina) i odrealnionym (zespół), ale jak miała pokazać przyszłość, takie połączenie miało się udać po raz ostatni. Narodziny pierwszego dziecka rozpoczęły proces poważnych przemian zachodzących w wokaliście.

Już sam fakt pojawienia się potomka miał prawo przewartościować jego świat i życiowe priorytety, tymczasem okoliczności porodu jeszcze spotęgowały emocjonalny ładunek tego wydarzenia. Peter w krótkim czasie musiał poradzić sobie z wrażeniami podniesionymi do drugiej, a nawet trzeciej potęgi. Córeczka Anna nie zdążyła się jeszcze urodzić, a lekarze prowadzący ciążę ostrzegli, że dziecko może umrzeć. Gdy przyszła na świat po długim i trudnym porodzie[1], zamiast w ramiona mamy, trafiła na długie tygodnie do inkubatora. Nie można się więc dziwić, że Peter niemal nieustannie kursował między Headley Grange (później Walią[2]) a londyńskim szpitalem. Dla mnie cała ta sytuacja była dramatyczna – żalił się po latach. – Moja żona pamiętała, że przed porodem nie towarzyszyłem jej, bo pracowałem z zespołem. Zespół z kolei pamiętał, że wiecznie mnie nie było, bo wyjeżdżałem, aby wspierać żonę. A ja ciągle podróżowałem, spędzając w samochodzie na wyboistych drogach po kilka godzin dziennie.

Narodziny dziecka okazały się wydarzeniem bardzo trudnym, być może nawet traumatycznym. Dziewczynka przyszła na świat z pępowiną owiniętą wokół szyi, wodą w płucach, wykazując objawy zapalenia opon mózgowych. Porodowi towarzyszyły liczne komplikacje – wspominał Peter. – Jill dostała zastrzyki i zakażono ją igłą. Anna po urodzeniu przypominała jakąś zieloną grudkę, została zawinięta w folię niczym kości od kurczaka i przeniesiona do inkubatora. Przez pierwsze dni nawet Jill nie pozwolono zobaczyć dziecka. Podobno lekarze wychodzili z założenia, że lepiej aby nie zawiązała się więź emocjonalna, tak duże było ryzyko śmierci Anny. Anna, mimo fatalnego przyjścia na ten świat, okazała się silniejsza niż sądzili lekarze. Przetrwała najgorszy kryzys i niebawem zaczęła rozwijać się prawidłowo, jak zdrowe dziecko. Na to przełamanie trzeba było jednak poczekać kilka miesięcy – długich miesięcy niepewności tak dla Jill, jak i dla Petera, który choć w nowej dla siebie roli ojca spisywał się bardzo dzielnie, również potrzebował wsparcia.

Na wsparcie na pewno nie mógł liczyć ze strony zespołu. Genesismani w pocie czoła pisali muzykę budując kolejny album i nie zamierzali specjalnie wspierać Petera. Wręcz przeciwnie, zamiast wzajemnego zrozumienia, coraz częściej w zespole pojawiały się wzajemne pretensje. Grupa złościła się, że Gabriel nie poświęca pracy nad albumem wystarczającej ilości czasu i energii, wokalista z kolei miał żal o egoizm swoich kompanów, dla których nowy album był ważniejszy niż dobro jego rodziny. Gdy Anna walczyła o życie, my nagrywaliśmy akurat w Walii. Drogi były koszmarne, ale ja i tak przy każdej okazji wsiadałem w samochód i jechałem do Londynu. Grupa nie była zadowolona, że tak często wyjeżdżam. Niby wiedzieli, że sprawa jest poważna… ale tu w ogóle nie było o czym rozmawiać, skoro po jednej stronie szali znajdowało się życie mojego dziecka, a po drugiej płyta. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, co jest moim priorytetem. Niemniej jednak wszystko to sprawiało, że traciłem grunt pod nogami. Grunt być może tracił, ale równowagę zachował. Na ile mógł, dbał o rodzinę, a w „godzinach pracy” stworzył dzieło, koncept science – fiction, który zabił ćwieka sympatykom muzyki rockowej na całym świecie i do dnia dzisiejszego stanowi jedną z najbardziej fascynujących tajemnic w historii muzyki rockowej.

 *

„The Lamb Lies Down on Broadway” (Baranek kładzie się na Broadwayu) to najobszerniejsze dzieło w dorobku Genesis, ale też najbogatszy i najambitniejszy koncept autorstwa Gabriela. Peter nigdy przedtem, ani już nigdy potem nie targnął się z takim rozmachem na muzyczną historię. Przebił tą pracą prawdopodobnie wszystko to, co powstało na poletku muzyki popularnej, mimo że od czasu Beatlesowego „Sierżanta Pieprza” muzyka rockowa z każdym rokiem zyskiwała na klasie literackiej. Popowy świat, a nawet jego ambitny progresywny ogródek, nie znał jeszcze libretta tej klasy. Peter do jego napisania zaprzągł oprócz całej swojej wyobraźni i talentu poetyckiego, także wiedzę z historii literatury. O ile jego bogaty słownik, inteligentne skojarzenia, gra słów i zaskakujące rymy imponowały już na poprzednich płytach, tak zmysł do literackich odniesień, zapożyczeń i inspiracji, wcześniej tylko sygnalizowany, w tym przypadku eksplodował z pełną mocą. 

W „The Lamb” znalazły się między innymi elementy odnoszące się do musicalu „The West Side Story”, ale to także rodzaj punkowej reakcji na „Wędrówkę pielgrzyma” – przybliżał genezę powstania dzieła. – Wśród moich głównych zainteresowań w tamtym czasie znajdowały się podróże w głąb ludzkiego psyche. Czytałem sporo prac Junga, inspirację do „The Lamb” stanowił też film „El Topo” Alejandro Jodorowskiego. W historii znalazły się oczywiście elementy psychodelii, jednak ważniejszą część stanowiło poszukiwanie duchowego oświecenia, próba zmierzenia się z samotnością, wyparciem, odrzuceniem. Pojawia się wątek przemian wewnętrznych i oczywiście nadzieja na dotarcie do jakiejś mądrości. U źródeł kultowego już dziś „Baranka” spoczęły też między innymi Biblia, „The Lamia” Johna Keatsa, a także „Zaślubiny nieba z piekłem” Williama Blake’a i polemizujące z nią dzieło „Podział ostateczny”, uwielbianego przez genesismanów Clive’a Staplesa Lewisa. Spora bibliografia, a to i tak tylko część powiązań, bo w treści „The Lamb” poutykane są drobne cytaty z kilku piosenek i wierszy. Utwór tytułowy wieńczy krótki cytacik z „On Broadway” (The Drifters, 1964), a słowa „The Colony of Slipperman” czerpią pierwszy wers z wiersza „I Wandered Lonely As A Cloud” brytyjskiego romantyka Williama Wondswortha. W zamykającym całość „It” pojawia się cała garść odniesień bliskich popkulturze XX wieku – drink wstrząśnięty, niezmieszany (napój firmowy Jamesa Bonda), „It is Only rock and roll” (piosenka The Rolling Stones), „Purple Haze” (piosenka Jimiego Hendrixa). Nietrudno więc zauważyć, że dzieło Gabriela nosi wyraźne znamiona intertekstualne.

Peterowi na starcie prac zależało, żeby historia, jaką opowie zespół, była bardziej rzeczywista, niż poprzednie propozycje, i tym razem miała zostać osadzona we współczesności. Tymczasem rzeczywistość historii jest tylko powierzchowna, tak jak i realność głównego bohatera. Jego imię Rael, brzmi jak chochlik drukarski, anagram angielskiego słowa „real” czyli rzeczywisty, prawdziwy. Tak niewiele różni te dwa słowa od siebie, jakby ich środkowe literki zostały niechcący, niepostrzeżenie przestawione za pomocą lustrzanego odbicia. Ten drobiazg wystarczy aby codzienna rzeczywistość, realność bohatera i jego przeżyć zachwiały się w podstawach. To pierwsza z wielu igraszek literackich Petera – podsunięcie pozornej realności i to też tylko jako punkt wyjścia do uszycia opowieści wcale niemniej nierealnej, niż jego wcześniejsze dzieła. Jednak wnikliwy obserwator nie będzie miał problemów z szybkim odnalezieniem haczyków i znamion intrygi, gdyż już tytuł sygnalizuje zwodniczą dwoistość albumu. Gra skojarzeń wydaje się tu bardzo ważna. Już samo sformułowanie „The Lamb Lies Down on Broadway” brzmi niczym pomost między Biblią, a XX wieczną codziennością. „Kładący się baranek” niezmiennie kojarzy się z ofiarnością tradycji chrześcijańskiej, a Broadway, jedna z najdłuższych ulic świata, najważniejsza dzielnica Nowego Jorku, to niewątpliwie jeden z symboli cywilizacji i kultury XX wieku. Czyż jest miejsce mniej kojarzące się z czasami biblijnymi niż centrum amerykańskiej metropolii? Czyż jest bardziej nierealne miejsce na legowisko dla jagnięcia? Dla Petera ta sprzeczność nie stanowiła problemu, a wręcz przeciwnie, otwierała nowe możliwości ku temu, aby wysnuć historię oryginalną, trzymającą się w odpowiedniej odległości od wyświechtanych paraboli, przypowieści i legend. Nowoczesną wersję „Wędrówki pielgrzyma” nie trzeba przecież umiejscawiać w Jerozolimie ani starożytnym Rzymie, byłoby to nielogiczne, skoro w XX wieku oczy świata przeniosły swoje zainteresowanie na stolicę Stanów Zjednoczonych.

Peter w Nowym Jorku bywał tylko gościem. Gościem tam jest też bohater „The Lamb” Rael, pochodzący z patologicznej rodziny, młody gangster, na poły Portorykańczyk. Rozgryzienie tej postaci jest pierwszym kluczem do zrozumienia całej tej, niespotykanie zawiłej historii. Wielu biografów, dziennikarzy i badaczy łamało sobie głowy nad tym kim jest Rael, z jakich historyczno – literackich łat Gabriel uszył swojego bohatera. I jest to nie lada zagwozdka, bo już jego imię nastręcza mnóstwo problemów. Czy jest to w ogóle postać realna, z tylko delikatnie przeinaczonym, latynosko brzmiącym imieniem (Raul?), czy może to imię jest jednak kpiną z jego tylko pozornej realności? Znając Gabriela nie ma na to pytanie jednoznacznej odpowiedzi, gdyż wokalista korzysta z każdej możliwości interpretacji do wysnucia kolejnych wątków opowieści, tym samym ubarwiając ją, wikłając i unikając klarownych odpowiedzi, czyni postać bardziej uniwersalną. Czy jeśli już na samym początku słuchacz napotyka na takie interpretacyjne trudności, istnieje w ogóle możliwość dalszych rozważań nad istotą dzieła? Konkretnych odpowiedzi nie należy się spodziewać (może to i dobrze, wszak w tej niejasności tkwi też piękno albumu), ale mimo wszystko kilka ciekawych wniosków i hipotez można wysnuć. 

Gabriel opowiadając o genezie powstania „The Lamb” wspominał, że chciał aby była to historia nawiązująca do symboliki XVII wiecznej „Wędrówki pielgrzyma” autorstwa Johna Bunyana. Ta prawdopodobnie najsłynniejsza w historii literatury alegoria chrześcijańska opowiada o procesie ucieczki od zagłady grzechu w ramiona niebiańskiego oczyszczenia. Co ważne, proces ten jest przedstawiony za pomocą trudnej, długiej i pełnej niebezpieczeństw podróży odbytej jakby we śnie (podobnie jak „The Lamb”). Rael jest po części odpowiedzią na bohatera „Wędrówki Pielgrzyma” o imieniu Chrześcijanin, jednak podobieństw między oboma charakterami jest w gruncie rzeczy niewiele. Nie zmienia to jednak faktu, że od samego początku rockowo – nowojorskiej atmosferze towarzyszy silny pierwiastek religijny. Warto zwrócić uwagę na fakt, że słowo Rael to też dwie ostatnie sylaby słowa „Israel”, które w języku hebrajskim oznaczają „tego, który walczy z Bogiem”. To oczywiście może być przypadek, ale wcale nie musi. „The Lamb” niezaprzeczalnie jest zapisem zmagań, walki jednostki z własnymi słabościami, lękami, ograniczeniami, a także, może nawet przede wszystkim, ze zmienną, nielogiczną rzeczywistością. Rzeczywistością mającą niewiele wspólnego z tym, co powinno dziać się za oknem, na nowojorskich ulicach. Jeśli Rael w początkowej fazie jest symbolem typowego, zbuntowanego młodzieńca, szybko staje się niemal heroicznym bohaterem wrzuconym w otchłań odrealnionych, symbolicznych wydarzeń, na miarę Chrześcijanina z „Wędrówki Pielgrzyma”. Z tymże Rael w nową sytuację jest wrzucony mimo woli, ani on nie wie dlaczego rzeczywistość straciła nagle swoją realność, ani nie wie tego słuchacz. Bohater czuje jedynie rozpoczęcie procesu przemian, co sygnalizuje końcówka pierwszego utworu i słowa jego samego: Coś we mnie rozpoczęło się / Cóżem uczynił, jeden Bóg tylko wie. Chrześcijanin Bunyana chciał wyruszyć w podróż w poszukiwaniu dobra i ocalenia, Rael Gabriela musi to uczynić. Wyjęty z rzeczywistości portorykański buntownik rozpoczyna swoje zmagania w niewiedzy, ale już niebawem będzie musiał dokonywać świadomych, trudnych wyborów między heroizmem, a tchórzostwem, altruizmem, a egocentryzmem. Od gangstera okoliczności zaczęły wymagać boskich wyborów i poświęceń. Kto stoi za tymi okolicznościami, jeśli nie przywoływany przez Raela Bóg? A więc jednak „zmagania z Bogiem”, lub też jego oczekiwaniami?

Gabriel miał świadomość, że historia zawarta w tekstach nie jest kompletna, a jej niejasność przekracza zwyczajową otwartość służącą wolnej interpretacji. Potrzebne było obfite post scriptum i Peter dostarczył takowe w formie eseju dołączonego do płytowej książeczki. Jeśli jednak ktoś liczył, że choć tam padną jakieś konkretne deklaracje i wyjaśnienia, musiał się rozczarować, bo esej wyjaśniający jest utrzymany w podobnym duchu, co oryginalne teksty piosenek. To raczej świeczka z wątłym płomieniem, niż rozświetlający reflektor. 

Nie można postrzegać „The Lamb” w oderwaniu od licznych kontekstów, literackich odniesień, ale z drugiej strony nawet zebranie wszystkich danych do jednego koszyka nie gwarantuje zrozumienia historii. Jak na rockowe ramy opowieść jest zbyt bogata, nazbyt rozbudowana, a co za tym idzie, momentami niejasna i niestety (to doskwiera najmocniej) słabo spuentowana. Jednak czy od muzyki rockowej można oczekiwać jednoznacznych odpowiedzi na pytania natury egzystencjalnej, konkretnych wskazówek na drodze ludzkich wyborów, rozterek i lęków? Czy od muzyki rockowej człowiek w ogóle może oczekiwać odpowiedzi i recept na kwestie i bolączki, z którymi przez całe wieki nie potrafią uporać się tęgie filozoficzne umysły? Ktoś powie, że skoro muzyk podejmuje się zmierzenia z tego typu konceptem, musi liczyć się z surową oceną, a postrzeganie jego pracy zostanie wyjęte z ram praw piosenki pop, za którymi „filozofujący” piosenkarz już nie będzie mógł się chować[3]. Z drugiej jednak strony, czyż głównym zadaniem muzyki popularnej, nawet tej niepokojonej ambicjami progresywnych twórców, nie jest przede wszystkim dostarczanie rozrywki i przyjemności z samego obcowania z dźwiękami i historią? Nawet jeśli tę przyjemność dostarczają stawiane przez Gabriela pytania, na które próżno szukać odpowiedzi…

Czy można pokusić się o jednoznaczną interpretację „Baranka”? Jednoznaczną na pewno nie, ale garść wniosków po wnikliwej analizie bez trudu się nasuwa. Nie sposób nie zauważyć, że w „The Lamb” Peter przemycił sporo wątków autobiograficznych. Prawdopodobnie stąd to charakterystyczne zawieszenie postaci Raela między rzeczywistością, a bajką, bo Rael to postać niewątpliwie bardziej realna od Chrześcijanina, ale już mniej realna od Gabriela. I taka miała być – niejasna, zawieszona między światami, trudna do rozgryzienia, a co za tym idzie uniwersalna. Wątek zniewolenia nierozłącznie kojarzy się z sytuacją Petera, który jako członek Genesis od pewnego czasu czuł się niczym zamknięty w klatce („In The Cage”). Przerażała i przytłaczała go biznesowa maszyneria, tak bezlitośnie wciągająca zespół zmieniając go w towar z taśmy produkcyjnej („The Grand Parade of Lifeless Packaging”). Gabriel jako aktor grający gwiazdę rocka i wielbionego wokalistę mógł się w tym systemie odnajdywać znakomicie, ale Gabriel jako człowiek, artysta i twórca czuł się fatalnie. Tym bardziej, że coraz wyraźniej stawał się jednostką wyjętą z grupowej maszynerii, co też widać jak na dłoni za sprawą jego zainteresowań egzystencjalizmem, filozoficznym nurtem skupionym właśnie na losach jednostki. To pewnie dlatego historię „Baranka” tak wyraźnie zdominowały zmagania wyeksponowanego, samotnego bohatera. Zmagania o wolność i określenie siebie samego. Gabriel w „The Lamb” stawia kilka ważnych, ponadczasowych, wiecznie aktualnych pytań – czy człowiek aby na pewno jest wolny, a jeśli tak, to w jakim stopniu? czy mimo otrzymanej od Boga wolnej woli ma naprawdę wolną rękę w podejmowaniu wszelkich decyzji, czy jednak zmuszony jest do spełniania pewnych, określonych oczekiwań? Czy ma wpływ na własny los? To tylko niektóre pytania, jakie nasuwają się po wnikliwej analizie treści „The Lamb”.

Rael stanowił dla Gabriela znakomity pretekst do osobistych rozliczeń i możliwość zabawy kreacją. W eseju wyjaśniającym napisał: Kiedy piszę lubię patrzeć na motyle za szkłem wiszące wokół na ścianach. Ludzie we wspomnieniach są przyczepieni do zdarzeń, których zbyt dobrze nie pamiętam, ale biorę jednego do ręki, aby obserwować jak się rozpada, rozkłada i daje pożywkę innej formie życia. Peter, podobnie jak Rael, był w tym czasie kreacją, której dzięki „The Lamb” mógł się przyjrzeć, niczym własnemu odbiciu w lustrze, a później spokojnie ją rozebrać i „obserwować jak się rozpada i daje pożywkę innej formie życia”. To był ostatni akt Gabriela – aktora genesisowego teatrzyku.

*

Odejście Gabriela z Genesis wisiało w powietrzu już od dłuższego czasu. Od początku prac nad „Barankiem” niemal każde kolejne wydarzenie tak artystyczne, jak i prywatne, tylko przybliżało moment rozejścia z zespołem. Peter znalazł się na wylocie w momencie, gdy Jill zaszła w ciążę, a jego kompani nie chcieli podporządkować planów muzycznych nowej sytuacji. Po raz pierwszy stwierdził, że opuszcza grupę na samym starcie prac nad „The Lamb”, gdy dostał filmową propozycję od Friedkina, a genesismani stwierdzili, że nie ma możliwości zawieszenia operacji pod tytułem „nowa płyta”. To wtedy wokalista po raz pierwszy poczuł się niczym uwięziony w klatce. Klatce którą sam zbudował. Rockowa maszyna o nazwie Genesis zawłaszczyła go do tego stopnia, że nie mógł doglądać brzemiennej żony, ani podjąć nowych artystycznych wyzwań. Wówczas do rozstania nie doszło i dobrze, bo łatwo byłoby oskarżyć Petera o najzwyklejsze w świecie porzucenie pracy, obowiązków i bądź co bądź przyjaciół, bez których nie osiągnąłby sukcesu. Co się jednak odwlecze… to nie uciecze, ale już w rozsądniejszej formie.

Wokalista dał z siebie absolutnie wszystko w okresie powstawania „The Lamb”. Jakimś cudem pogodził twórczą mordęgę z towarzyszeniem żonie w ostatnich miesiącach ciąży. Jesienią ’74 wyruszył w olbrzymie światowe tournee, po raz ostatni pełniąc funkcję frontmana Genesis. Wiedział jednak, że dotarł do skraju przepaści, do symbolicznej ściany i że w kierunku, w którym konsekwentnie podążał od sześciu lat, nie może już postawić nawet jednego kroku. Niepokorny, artystyczny charakter Gabriela wziął tu górę nad aspektami biznesowymi i karierą. Genesis po „The Lamb” stał się wreszcie dużym zespołem, znanym, lub chociaż kojarzonym niemal na całym świecie. Wielka sława i duże pieniądze pokazały się na horyzoncie, w bardzo nieodległej perspektywie. Peter nie rozumował jednak w ten sposób, dla niego poczucie zniewolenia i wypalenia, ale też silna potrzeba odmiany okazały się istotniejsze. Wsłuchał się w potrzeby serca i ducha, nie portfela.

Mimo wrodzonej skrytości tym razem nie trzymał swojej decyzji zbyt długo w tajemnicy. Zespół dowiedział się, że niebawem straci swojego lidera w grudniu ’74, mniej więcej w połowie trasy. Poszedłem do Tony’ego Smitha[4] i powiedziałem mu, że odchodzę – wspominał tamte trudne rozmowy. – Próbował mnie przekonywać, żebym poczekał jeszcze jakiś czas. Ja jednak stanowczo stwierdziłem, że to koniec. Reszta grupy dowiedziała się kilka dni później, gdy byliśmy w Kanadzie. Wiadomość, choć przykra dla zespołu, nie przełożyła się na jakość koncertów. Trasa promująca „The Lamb” doczekała szczęśliwego finału w maju 1975 roku. To były niewątpliwie najbardziej spektakularne koncerty w historii Genesis. Zespół po raz pierwszy dysponował wówczas ekranami i rzutnikiem, dzięki czemu muzyka doczekała wizualizacji w postaci pokazu slajdów. Peter grał oczywiście Raela, co nie wymagało specjalnej pomysłowości, gdyż kostium bohatera „The Lamb” to po prostu typowy dżinsowo – skórzany strój (dżinsowe spodnie i skórzana kurtka). Tylko twarz wokalisty wymagała specjalnej charakteryzacji, bo aby przypominała Portorykańczyka trzeba było nanieść na nią sporo ciemnych kolorów. Mimo wszystko sympatycy bardziej wyszukanych strojów też otrzymali smakowite kąski. W utworze „The Lamia” pojawiał się efekt „wirującego roju”, jaki Peter osiągał wkładając na siebie kostium w kształcie stożkowatego namiotu, a rzucane nań światło z reflektorów „uruchamiało” intrygujące grafiki zdobiące „namiot”.  Interesujący okazał się też kostium Slippermana, przywdziewany pod koniec spektaklu. Groteskowa morda, olbrzymie genitalia i dziwaczne wybrzuszenia miały prawo zarówno bawić jak i niepokoić co bardziej wrażliwych widzów[5].

Ostatnie występy miały miejsce we Francji. Gabriel mocno przeżywał rozstanie z Genesis, ale na nic zdały się przekonywania kolegów, aby został. Podczas tamtych koncertów miałem ściśnięte gardło – przyznawał się do wzruszenia. – Czułem, że kończy się pewien etap w moim życiu. Nie miał jednak żadnych wątpliwości – musiał odejść i nic nie mógł wskórać Tony Banks, który kilkukrotnie starał się wpłynąć na zmianę decyzji przyjaciela. Muzyczny świat dowiedział się o odejściu Petera jesienią ’75 i wówczas większość dziennikarzy przewidywało koniec Genesis. W ogólnej opinii to Gabriel trzymał wszystkie zespołowe asy we własnym rękawie. Niebawem miało okazać się, że to jednak grupa szybciej się odrodzi i znajdzie nowy artystyczny język. Miejsce przy mikrofonie zajął Phil Collins.

Peter nie zamierzał się z nikim ścigać. Gdy jego koledzy na początku 1976 roku wydawali album „A Trick of the Tail”, który miał stanowić dowód, że szyld poradzi sobie bez byłego lidera, on odpoczywał dopiero zastanawiając się nad kształtem dalszej działalności. A miał nad czym się głowić, gdyż targały nim różne wątpliwości. Już w pożegnalnym liście napisanym do mediów po opuszczeniu Genesis pisał dosyć chaotycznie, z typową dla siebie niejasnością. Skupił się na dementowaniu i wymienianiu rzeczy, których nie chce robić. Sprecyzowanych planów na przyszłość nie miał. Doskonale jednak wiedział o czym myślą ludzie i próbował ucinać wszelkie spekulacje zapewnieniami: Poniższe zgadywanki nie mają nic wspólnego z rzeczywistością – Gabriel odszedł z Genesis aby: 1. Zająć się pracą w teatrze, 2. Zarobić więcej pieniędzy na karierze solowej, 3. Zostać kimś takim jak Bowie, 4. Zostać kimś takim jak Ferry, 5. Zawiązać sobie futrzane boa i powiesić się na nim, 6. Iść do przytułku na państwowy wikt, 7. Popaść w starczą sklerozę i chodzić o lasce. Z tej żartobliwej wyliczanki na dłuższą metę niewiele wynikało, może oprócz tego, że Gabriel nie zatracił poczucia humoru i że uwolnił się z biznesowego zakleszczenia. Sprawiał wrażenie człowieka, który ma zamiar urodzić się na nowo.


[1] 26 lipca.
[2] Zespół pod koniec prac nad „ The Lamb” (miks materiału) wyjechał do walijskiego studia.
[3] I tak można stawiać sprawę, jednak w tym momencie ów wątek jestem zmuszony przerwać, gdyż jest to temat na zupełnie inną pracę.

[4] Nie mylić z Tonym Strattonem Smithem szefem Charismy. Tony Smith to menadżer, który w 1973 roku zajął się sprawami Genesis, odciążając z wielu zadań organizacyjno - finansowych Strata. Ten był przecież szefem wydawnictwa i nie mógł opiekować się tylko jednym zespołem.
[5] Niepokoiły też Phila Collinsa, który złościł się, że kostiumy są już tak wymyślne i tak nieporęczne, że Peter ma problemy ze śpiewaniem i trzymaniem mikrofonu. Miał sporo racji.

sobota, 16 sierpnia 2014

Plagiat (fragment drugiej powieści)



(Fragment roboczy)
Gałów, dom Anity i Jana Komarów

Ciemność niepostrzeżenie wlała się do domu. Zgrzyt otwieranego zamka wyrwał Anitę Komar z odrętwienia. Która godzina? Janek wrócił wcześniej? Miał wrócić dopiero pojutrze. Może mnie nie zobaczy i od razu pójdzie na górę? Tylko nie zapalaj światła! Ten niespodziewany ruch znów uruchomił niepokój. Anita Komar siedziała w ciemnym salonie na sofie owinięta szlafrokiem. Była kłębkiem nerwów. Nie mogła uspokoić drżenia, ale przynajmniej mdłości i wymioty minęły.  Spięcie mięśni powodowało nieustający dygot całego ciała. Co kilkadziesiąt sekund porywał ją większy wstrząs. Kurczyła się wtedy ściągając ramiona i szczękała zębami. Koszmar trwał i sprawiał wrażenie, jakby miał nigdy nie minąć. Janek zapalił światło w przedpokoju. Chyba ściąga buty. Idź spać, szepnęła.

Czas od ostatniej rozmowy z Wojtkiem do teraz zlał się jej w jeden mroczny ciąg. Strefa mroku. Wszędobylski chłód, niekończąca się ciemność, nieskończona samotność. Jeśli zliczyć wszystkie drzemki i letargi na przestrzeni ostatnich kilku dni spała może pięć, może sześć godzin. Twarz napuchła od płaczu, oczy piekły ze zmęczenia, żołądek kręcił się i wirował, jakby ktoś wsadził go na diabelski młyn. Dopiero solidna dawka obrzydliwego Martella trochę pomogła. 

Anita Komar umarła po raz pierwszy, gdy Wojtek powiedział jej, że odchodzi. Później, czując jak rozkłada się od wewnątrz kawałek po kawałku, jemu życzyła śmierci, bo tylko całkowite wymazanie go z rzeczywistości dawało cień szansy na namiastkę ukojenia. Dziś rano, gdy dowiedziała się, że Wojtek naprawdę nie żyje, umarła po raz drugi, a ledwie trzymający się szkielet konstrukcji psychicznej posypał się, jak zwapniałe kości. Co ja zrobiłam? Wyszeptała, gdy zdała sobie sprawę, że jej okrutne życzenie się spełniło. Chwilę później pierwszy raz w życiu straciła mowę. Przez kilkadziesiąt minut nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. Gdy gardło znów stanęło otworem, zamiast słów poleciała przez nie treść żołądka. Ryczała nad muszlą głosem starego pijaka dobry kwadrans. Wyrzygała wszystko do ostatniej kropelki żółci. Resztką sił doczołgała się do sofy, owinęła szlafrokiem i wlała w siebie kieliszek obrzydliwego koniaku z barku męża. Tak wyglądało przedpołudnie. Nawet nie wiedziała, kiedy zapadł zmierzch. Teraz modliła się, żeby nikt do niej nie mówił i niczego od niej nie chciał. 

Janek wyszedł z przedpokoju. Nie zapalaj, modliła się w duchu! Skierował się na schody. Idź spać, szepnęła pod nosem. Przymknęła powieki. Zobaczyła mądre, roześmiane oczy Wojtka. Straciła dech, nie chciała już płakać. Powieki płonęły, z nosa leciała krew. Chłodna koścista dłoń dotknęła jej ramienia. Wzdrygnęła się. Janek miał dziwnie spokojną twarz. Nawet nie wiedziała, kiedy podszedł.
– Co? – syknęła wystraszona przez popękane wargi. – Co chcesz?
– Już dobrze, spokojnie.
Koścista dłoń męża powędrowała w stronę jej włosów. Pogłaskał ją po głowie i pocałował w czoło.
– Co, kurwa, dobrze?! – wyszeptała. – Ludzie zginęli na rynku, na mojej imprezie…
– To nie twoja wina.
– Co ty tu w ogóle robisz? Miałeś być w Berlinie.
– Chyba nie myślisz, że bym cię z tym samą zostawił. Jak tylko się dowiedziałem, wsiadłem w samolot i jestem.
– Po co?
– Teraz już wszystko będzie dobrze – znów sięgnął dłonią do jej włosów, odsunął zlepione kosmyki z jej bladych policzków. 
Nadciągający wybuch płaczu wykrzywił jej twarz w żałosnym grymasie.
– Nic nie będzie dobrze – zapiszczała cicho. – Wojtek nie żyje, a ja razem z nim umarłam.

Rozpłakała się. Spazmy odebrały jej dech na kilka sekund. Dwa przeźroczyste gile wypłynęły z nosa na wargę.
Jan uzupełnił jej kieliszek pięćdziesiątką złocistego Martella. Ostra woń koniaku zawisła nad stolikiem.
– Napij się – podał jej szkło. – Jestem przy tobie i obiecuję ci, że wszystko będzie dobrze. Damy sobie z tym radę.
Przechyliła kieliszek. Najpierw lekko, tak że kilka kropel Martella ledwie uszczypnęło ją w język, a chwilę później odważniej wlewając w siebie połową zawartości. Rękawem wytarła nos i wargi.
– Zdradziłam cię – chuchnęła. – Nie ma już żadnego „my”.
– Ale ja ci wybaczam.
Dopiła koniak i zawiesiła na mężu ciężkie, wilgotne spojrzenie.
– Ale ja cię już nie kocham – odpowiedziała ze spokojem.
Jan Komar nie spuszczał wzroku ze swojej żony. Czasami zdawało mu się, że zna ją tak dobrze, że potrafi prześwietlić na wylot. Nie raz widział ją w takim stanie – permanentnego rozpierdolenia emocjonalnego. Zmusił się do uśmiechu, ale jego twarz wykrzywił jakiś nieokreślony współczująco – litościwy grymas.
– Połóż się, jesteś wykończona. Jutro zaczyna się reszta naszego życia. Taki reset był nam potrzebny.