Ukazała się biografia Waldemara Łysiaka i byłaby to
dobra wiadomość, gdyby nie to, że książka niestety rozczarowuje. Jej autor
Sławomir Gralka nazywa tę pracę esejem biograficznym i gdyby tak ją traktować
powiedzmy, że obroniłoby się to na szkolną tróję. Problem polega na tym, że
wydawnictwo Nobilis zrobiło z tego pełnowymiarową biografię, a takie
postawienie sprawy automatycznie zawiesza poprzeczkę dużo wyżej. Praca Gralki
nie tyle strąca tę poprzeczkę, co nawet jej nie dosięga.
W pierwszej chwili ucieszyłem się widząc tę książkę,
ale szybko pojawiła się u mnie ostrożność. Biografia ukazała się nakładem
wydawnictwa, które wydaje książki Łysiaka, poza tym jej okładka, skład,
liternictwo itd., przygotowane są w takim samym stylu, jak powieści i zbiory
felietonów i esejów bohatera biografii. Od razu pomyślałem, że fajerwerków nie
będzie. Ręka samego Waldemara Łysiaka i czujne oko wydawnictwa Nobilis nie
pozwolą biografowi na rozwinięcie skrzydeł i tym samym tekst okaże się za
grzeczny, przewidywalny i zbytnio pochlebny. Moje obawy nie tylko się
potwierdziły, powiedziałbym, że nie doszacowałem skali problemu.
Zacznę od wyjaśnienia pokrótce, czym moim zdaniem
jest biografia. Biografia to próba literackiego odbudowania świata bohatera i
odtworzenia jego ścieżki życiowej i/lub zawodowej. Aby ten cel osiągnąć
potrzebne są dwie rzeczy – „materiały budowlane”, czyli szeroka wiedza, oraz
odpowiednia perspektywa. Wiedzę zdobywa się na dwa sposoby. Po pierwsze kompletując
maksymalnie bogate archiwum materiałów – starszych książek (jeśli zostały
napisane), artykułów, wywiadów, reportaży – wszystkiego co dotyczy bohatera i
dokumentuje jego życie i działalność zawodową w różnych okresach. Drugi sposób
to przeprowadzanie wywiadów z bohaterem i z ludźmi, których nazywam świadkami
historii. W przypadku Waldemara Łysiaka obie drogi są otwarte. Materiałów nie
powinno brakować (sporo się o nim pisało przez te wszystkie lata), a z wieloma
świadkami wydarzeń i z nim samym można porozmawiać. Z niezrozumiałych dla mnie
przyczyn Sławomir Gralka skorzystał tylko z innych, starszych opracowań,
których, jak wynika z notki bibliograficznej, nie było zbyt wiele. Skupiając
się na analizie i streszczaniu opracowań innych autorów, w tym, jak wynika z
notki, m.in. prac doktorskich i licencjackich, nawet nie spróbował dotrzeć do
właściwych ludzi – bliskich Łysiaka, jego znajomych i współpracowników. Efekt
jest taki, że otrzymujemy tekst stanowiący kompilację mniej lub bardziej
dostępnej wiedzy. Informacji unikalnych prawie tu nie ma, a tekst momentami
bardziej przypomina laurkę niż poważną biografię. I w tym momencie dochodzimy
do drugiej rzeczy potrzebnej dobrej biografii – odpowiedniej perspektywy. Z
powodu wątłego fundamentu źródłowego i nieprzeprowadzenia rozmów, perspektywa
jest tu bardzo wąska, jednowymiarowa. Poza tym odniosłem wrażenie, że autor nie
poradził sobie z własną fascynacją pisarstwem i osobowością Łysiaka. Nie mam
nic przeciwko temu, żeby fani pisali biografie swoich idoli. To częsta
sytuacja. Cały myk polega jednak na tym, że kiedy fan zabiera się za opisywanie
losów i działań swojego idola, chcąc wcielić się w rolę biografa, to musi
uciszyć w sobie fana, a uruchomić krytyka, ciekawskiego szperacza, dociekliwego
rozmówcę, a nawet sędziego, który obiektywnym spojrzeniem rozwiąże ewentualne
supły konfliktów i sprzeczności napotkane na drodze swojego bohatera. Tymczasem
odniosłem wrażenie, że Sławomir Gralka rozpoczyna pracę od tezy mówiącej, że
Waldemar Łysiak jest wybitnym pisarzem i człowiekiem, a każda kolejna strona ma
nam o tym przypominać. Nie ma tu żadnych pytań ani odpowiedzi (skuteczny motor
dobrej biografii oparty jest właśnie na grze pytań/wątpliwości i
odpowiedzi/wyjaśnień), żadnych wątpliwości, żadnej, choćby prowizorycznej
„rozprawy”. Wybitność bohatera jest tu pewna od pierwszej do ostatniej strony,
a w każdym akapicie dostajemy kolejne elementy literackiego pomnika Waldemara
Łysiaka, który sprawia tu wrażenie postaci niemalże nieskazitelnej.
Nie dowiemy się tu właściwie nawet podstawowych
rzeczy. Nie wiadomo dlaczego Łysiak zajął się pisarstwem (szczątkowe informacje
mówiące o tym, że czytał w młodości powieści przygodowe dla młodzieży niczego
nie wyjaśniają, tak samo jak to, że wygrał konkurs szkolny. To zdarza się wielu
młodym ludziom, ale niewielu zostaje twórcami). Nie dowiemy się również w jaki
sposób pracował nad stylem, jak go rozwijał, czym/kim się inspirował. Ot, po prostu
urodził się wielkim pisarzem. Relacje rodzinne i prywatne? Nic z tego. Mamy tu
kilka zdań o dokonaniach przodków (wybitność przechodząca w genach?) i
rodzicach, ale jest to szczątkowe, encyklopedyczne, pozbawione rozwinięcia. O
nadaniu temu żywej oprawy literackiej, która uruchomiłaby te pojedyncze czarnobiałe
kadry, nawet nie mówię. W tej książce jakby nie było ludzi. Są tylko „postacie”.
Lata szkolne pisarza sprowadzone są do kilku zdań
mówiących o jego buntowniczym usposobieniu, ale jak to usposobienie przekładało
się na relacje z nauczycielami i rówieśnikami nie wiadomo. Irytują rzucone
znienacka nieliczne, ciekawe informacje, jak choćby ta o łobuzerskim podpaleniu
klisz filmowych, które zadymiły szkołę (takie wątki trzeba obowiązkowo
rozwijać, a jeśli nie zna się szczegółów, genezy i konsekwencji, to trzeba o
nie dopytać!). Rysuje się tu obraz nietykalnego, niezwykle odważnego, samotnego
buntownika, który cokolwiek zrobiłby na przekór władzy i politpoprawności i tak
ujdzie mu to na sucho; obraz samorodnego pisarskiego rycerza dumnie walczącego
z systemem totalitarnym, bohatera który niemalże od dziecka gra na nosie
peerelowskiej władzy. Byłoby to niezwykle ciekawe, gdybyśmy poznali źródło siły,
która mu to umożliwiła. Skoro jej nie poznajemy, szybko rodzi się wątpliwość,
czy to przypadkiem nie jest obraz przesłodzony, niewłaściwie i zbyt słabo
zniuansowany.
To co kompletnie zniechęciło mnie do tej książki
pojawia się na 96 stronie. Jest tam akapit, który nazwałem „akapitem niewykorzystanych
szans”. Znajdują się w nim trzy niezwykle ciekawe informacje stanowiące
znakomity punkt wyjścia do dziennikarskiego śledztwa, dopiero obiecujący
początek pracy nad poważną, obszerną biografią. Niestety autor nie skorzystał z
tych „sznureczków”, a gdyby mocno za nie pociągnął, mógłby napisać dobrą,
ciekawą książkę mówiącą o Łysiaku więcej niż te wszystkie peany na jego cześć.
Zamiast tego Gralka rzuca te informacje jedna po drugiej, pozbawione kontekstu,
rozwinięcia czy komentarza.
Po pierwsze dowiadujemy się, że Łysiak pod koniec
lat osiemdziesiątych ustalił (poinformowano go?), że w jego najbliższym
otoczeniu są osoby donoszące na niego Służbom Bezpieczeństwa. Pamiętając o tym,
że był pisarzem antysystemowym, niekryjącym swoich konserwatywno-prawicowych
poglądów oraz pogardy dla komuny i PRL-u, taka sytuacja była dla niego bardzo
niebezpieczna. Gdy dodać, że jedną z tych osób była jego ówczesna żona, mamy
gotowy temat jeśli nie na całą książkę, to na pewno na duży, arcyciekawy rozdział
porządnej biografii. Tutaj otrzymujemy tylko jedno zdanie… W efekcie, oprócz
rozczarowania, pojawia się też silna wątpliwość, bo przez brak rozwinięcia tego
wątku, dochodzi w tekście do groteskowego paradoksu. Z informacji, które
otrzymujemy wynika, że Łysiak był zręcznym manipulatorem, który rozgrywał swoją
„partię życiowych szachów” odważnie i błyskotliwie, zawsze osiągając cele.
Mimo, że pisał nie po myśli władzy to i tak miał wydawców, wysokie nakłady,
oddaną liczną publiczność, a wszelkie przeszkody zręcznie omijał, mydląc oczy
komunistycznym ministrom, redaktorom czy cenzorom. I taki bohater przez dłuższy
czas nie zdawał sobie sprawy, że donosi na niego jego własna żona i dwaj bliscy
koledzy… Automatycznie rodzą się pytania. Jak do tego doszło? Czemu ci ludzie
donosili? Chcieli czy musieli to robić? Co przekazali SB i czy ta wiedza w
jakiś sposób Łysiakowi zaszkodziła? W jakich okolicznościach (od kogo) pisarz
dowiedział się o tym?
Tymczasem zamiast rozwinięcia tego wątku z
następnego zdania dowiadujemy się, że:
„Stąd końcówka lat osiemdziesiątych to dla Łysiaka
okres traumy, którą rekompensował sobie jeszcze silniejszą „kowbojszczyzną”
tułając się po świecie – mówi się iż prawie pół roku walczył w Namibii
przeciwko kubańskim i NRD-owskim kontyngentom wspierającym agresję czerwonej
Angoli.”
Jeśli dobrze rozumiem, to Waldemar Łysiak walczył
na… wojnie o niepodległość Namibii (!!). Muszę przyznać, że to jest INFORMACJA,
która praktycznie nakrywa kapeluszem wszystko, co jest tu napisane. Niestety i
w tym przypadku nie ma żadnego rozwinięcia. Zamiast tego dostajemy między oczy
kolejny hit:
„Widziano go (Łysiaka) także w Chorwacji podczas
walk rozdzierających Jugosławię”.
Czyli po wojnie w Afryce pojechał jeszcze wyszaleć
się na wojnę bałkańską… Abstrahując już od tego, że konstrukcja tych zdań woła
o pomstę do nieba (Mówi się i widziano go – to bardzo „wiarygodne”
sformułowania), to trzeba sobie jasno powiedzieć, że nie rozwinięcie tych
wątków to kardynalny błąd kładący tę biografię na całej długości. W tym jednym
akapicie są dwa tematy, które powinny stanowić fundament książki, a nie pojawić
się jako ciekawostki. Gdyby komuś było mało, w tym samym akapicie jest jeszcze
trzeci rodzynek – informacja o znajomości Łysiaka z szefem kontrwywiadu CIA.
Dla biografa ustalenie na czym polegała ta relacja to absolutna podstawa. Bez
tego nie ma sensu zajmować się tą historią. Nie chcę snuć spiskowych teorii
dziejów, bo być może panowie tylko grywali ze sobą w ping-ponga, albo
rozmawiali o literaturze i nie mieli żadnych wspólnych, „poważnych spraw”, ale
takie rzeczy też trzeba ustalić i wyjaśnić, żeby nie było wątpliwości.
Akapit niewykorzystanych szans ze strony 96 to świetna
ściągawka dla kogoś kto kiedyś być może będzie chciał napisać o Łysiaku dobrą,
obszerną, odważną, szczegółową i obiektywną biografię. Uważam Łysiaka za
dobrego pisarza, uwielbiam kilka jego powieści („Szachista”, „Cena”,
„Konkwista”), cenię prace o malarstwie („MW”), nie unikam też publicystyki i
eseistyki. Nawet jeśli jego wojowanie w Afryce i na Bałkanach to bujda na
resorach (mam ograniczone zaufanie, gdy ktoś twierdzi, że „mówi się” i
„widziano go”, chociaż kto wie?!), to i tak jest wielce prawdopodobne, że
wiedzie życie odważne i ciekawe, godne dużej, książkowej biografii. Ale musi
się nią zająć ktoś kto zamiast stawiać pomniki, potrafi stawiać pytania, nawet
te trudne i niewygodne, i uzyskiwać na nie szczere odpowiedzi. Wierzę, że
jeszcze kiedyś wezmę do ręki dobrą biografię Waldemara Łysiaka. Ta autorstwa
Sławomira Gralki nie jest dobra.