W grudniu po dwóch latach pracy postawiłem wreszcie ostatnią kropkę. „Rozdarcie” jest napisane, co oczywiście nie oznacza, że jest gotowe, ale najcięższa robota została wykonana. Teraz czeka mnie kilka czytań całości i długie dni (i noce) poprawek, ale to stosunkowo przyjemny etap. Szlify i dopieszczanie.
Z jednej strony jestem bardzo zadowolony, bo mam pewność, że zrealizowałem założenia, a tym samym napisałem swoją najlepszą i najodważniejszą powieść, ale z drugiej strony jestem pełen obaw, bo tym razem batalia o wydawcę może okazać się dużo trudniejsza, niż wcześniej. Wydawcy zwykle szukają powieści podobnych do tych, które niedawno odniosły sukces, a ja poszedłem pod prąd i postawiłem na indywidualność i osobność. Nie chcę już pisać książek pasujących do obowiązujących trendów, wpisujących się w określone nurty. Nawet pisząc kryminały szukałem w nich miejsca dla siebie, „zmaurowywałem je” jak tylko się dało. To się przez kilka lat sprawdzało, opanowałem reguły gatunku, ale ciągle dalekie to było od pisarstwa, jakie naprawdę chciałbym uprawiać. Zdałem sobie sprawę, że postępując w ten sposób, działam na pół gwizdka, pokazuję tylko połowę twarzy, a to co mam naprawdę do powiedzenia urywam w pół słowa, bo reguły gatunku zmuszają mnie przede wszystkim do budowania napięcia i pokazania „kto i dlaczego zabił”.
Kryminały są fajne, lubię je czytać i pewnie jeszcze kiedyś jakiś napiszę, ale w tym momencie życia bardzo potrzebowałem ostrego zakrętu, który wyrzuciłby mnie ze strefy komfortu. Potrzebowałem skoku na głęboką wodę i zmierzenia się zarówno z demonami, które we mnie drzemią, jak i prawdziwego „posiłowania się” z literaturą, jako środkiem wyrazu. Czas wygodnego dryfowania w bezpiecznej „wannie gatunku” minął. Nie widzę już powodu ani nie czuję potrzeby, by moje książki były podobne do książek innych autorów.
„Rozdarcie” jest powieścią wykraczającą poza ramy znanych i modnych stylistyk. Powiedziałbym, że to powieść eksperymentalno-progresywna łącząca elementy dystopii, kryminału, political-fiction i powieści o sztuce, ale to i tak będzie tylko drogowskaz, a nie pełna definicja. Ktoś pewnie dostrzeże fascynację „Rokiem 1984” Orwella, ktoś inny „Dniem Szakala” Forsytha, ktoś wyczuje może smaczek „Solaris” Lema, a jeszcze ktoś inny być może posądzi mnie o próbę nawiązania do „451 stopni Fahrenheita” Bradbury’ego i „Nowego wspaniałego świata” Huxleya. Każdy będzie miał trochę racji i każdy się trochę pomyli.
Wiadomo, że od inspiracji nie da się całkowicie uciec. Wszystkie książki jakie przeczytałem (jak również obejrzane filmy i obrazy oraz przesłuchane płyty) coś we mnie zostawiły i w jakimś stopniu kształtowały, jako twórcę, ale prawda jest taka, że „Rozdarcie” jest powieścią odciążoną od tego na tyle, na ile da się odciążyć od wpływów kogokolwiek i czegokolwiek. Wymagała tego wizja, którą zbudowałem wyłącznie na fundamencie spostrzeżeń, wyobraźni i mojej z lekka popieprzonej wrażliwości, której nie lubię, ale zaczynam szanować, bo tylko ona daje mi szansę na oryginalność i literacką osobność.
Będzie ciężko o dobrego i odważnego wydawcę, ale wiem już od dawna, że funkcjonowanie na polskim rynku książki dla takich autorów jak ja, to nieustanna walka. Zdążyłem się przyzwyczaić do piętrzących się trudności. Nie ma sensu marudzić, trzeba trudności po prostu pokonać. Teraz czeka mnie kilka dni resetu, po czym siadam do czytania, poprawiania i dopieszczania całości (błędy jeśli są to małe, stąd ta lupa na zdjęciu ).
Mimo ostrego i upiornie długiego zakrętu na którym jestem, towarzyszy mi najsilniejsze od lat przekonanie, że trzeba i warto pisać dalej. I choć moje literackie zmagania trwają już czternaście lat, to tak naprawdę dopiero początek.