poniedziałek, 17 września 2012

Ray Wilson w Żaganiu

Trochę niespodziewanie wylądowałem na koncercie Raya Wilsona w.... Żaganiu. Darmowy występ stosunkowo niedaleko, pomyślałem - czemu nie? wszak to już trzy lata od ostatniego razu.




Dziwnie potoczyły się losy Raya Wilsona. I nie mam tu już na myśli tego, że zamieszkał w Poznaniu. Piję do tego, że ubrał na siebie szyld - Genesis Klassik i od kilku lat robi to, o co nigdy bym go nie posądził. Gra covery nie tylko zespołu przez który się przewinął (w Genesis spędził w sumie zaledwie dwa lata), ale też kawałki Phila Collinsa, Petera Gabriela i Mike & the Mechanics, z którymi już absolutnie nie ma nic wspólnego. Gdy zaczął to robić, pomyślałem - ot, chwilowy wybryk, sposób na reklamę, lepszą sprzedaż koncertów i zastrzyk gotówki. Ale chwila przeciągnęła się na kolejne lata i kolejne trasy. 

Wczoraj w Żaganiu Ray zagrał półtora godzinny koncert, a w secie nie znalazła się ani jedna (!!) jego solowa piosenka. Na repertuar wieczoru złożyły się szlagiery (te radiowe i te fanowskie klasyki) Genesis, Collinsa, Gabriela i Mechaników, oraz pojedyncze rzeczy z płyt Stiltskin. A co najdziwniejsze? To był naprawdę bardzo przyzwoity koncert. I to pod wieloma względami (repertuar, dźwięk, wykonania). Plac na podzamczu wypełnił się obficie, występ obserwowało kilka tysięcy ludzi. Przekrój wiekowy spory, znajomość tematu też mocno zróżnicowana, ale atmosfera, mimo chłodnego wieczoru, nad wyraz ciepła. 

Cały patent Genesis Klassik opiera się na delikatnym remoncie aranżacyjnym utworów (w większości kawałków role keyboardów przejmują skrzypce) i świetne interpretacje Raya. Wilson zasłynął tym, że łączy w sobie melodykę wokalu Collinsa z mocą i chropowatością Gabriela. Efekt jest taki, że niektóre utwory Szkot śpiewa ciekawiej (by nie powiedzieć lepiej) od swoich wielkich poprzedników przy genesisowym mikrofonie. Elektryzują wykonania zarówno staroci jak "Carpet Crawlers", czy "Ripples", ale też późniejszych hitów ("Land of Confusion", "I Can't Dance"). 

Dobry koncert, dobrze przyjęty przez publiczność. Ciekawe jednak jak potoczą się losy Raya Wilsona. Gdy pisałem o nim w połowie ubiegłej dekady nazywałem go "klubowym bardem". Akustyczna gitara plus oszczędnie aranżowane piosenki z solowych płyt, jak "Another Day", "Change", czy "Alone" (pod sceną 150-200 osób) - tak wyglądały pierwsze solowe występy Szkota na polskiej ziemi. Dziś to już inna świat. Większe sceny, duży zespół, bogatsze aranże... znów uwiódł Raya - może nie wielki - ale większy rockowy świat. Po trosze utkwił gdzieś w połowie drogi między swoimi wielkim poprzednikami Philem Collinsem i Peterem Gabrielem, a idolami z młodości - Dylanem i Springsteenem, których wpływy jeszcze siedem - osiem lat temu próbował odświeżyć.

Z koncertów Genesis Klassik na pewno ma solidne wynagrodzenie, a i zaproszeń zapewne sporo. Tylko czy artystycznie odpowiada mu tworzenie - co prawda świetnego! - ale jednak cover bandu? Wątpię.

Ale może tym bardziej warto wykorzystać okazję i jeszcze pójść na koncert Genesis Klassik. Wrażenia artystyczne są spore, a nie wiadomo kiedy ambitny i od czasu do czasu nieco zbuntowany Ray powie - basta! zdejmujemy genesisowy szyld i żegnamy urodziwe skrzypaczki.... 

Lada tydzień zawita do Wrocławia.