Pisarz, autor powieści i książek biograficznych, laureat głównej nagrody na festiwalu Kryminalna Piła (2016). Napisał między innymi kryminały "Plagiat", "Przypadek" i "Niezależność", a także biografie "Riverside. Sen w wysokiej rozdzielczości", "Phil Collins. Człowiek orkiestra" i "Peter Gabriel. Świat sekretny, świat realny".
Książka o Quidam.
Pomysł wydawał się bardzo dobry i stosunkowo łatwy do zrealizowania.
Pomyślałem, że w ciągu ośmiu miesięcy będę w stanie przygotować kompaktową
biografię pod tytułem „Quidam. Odrodzone Sanktuarium”. Cztery miesiące na
przeprowadzenie wywiadów, cztery miesiące intensywnego pisania. Efektem miał
być tekst na 200 – 250 tysięcy znaków, książeczka około 100 – 120 stron, czyli
dokładnie tyle ile potrzeba, aby w miarę szczegółowo rozpisać losy i
zrecenzować dorobek zespołu Quidam. Premiera - koniec roku 2010. Plan okazał się
nie do zrealizowania ani w osiem miesięcy, ani nawet w dwa lata. Pojawiło się
ryzyko, że cała praca pójdzie na marne.
A praca została
wykonana i to całkiem solidna. Z przeprowadzonych wywiadów powstał ciekawy
wywiad rzeka z Maćkiem Mellerem, gitarzystą, kompozytorem i jednym z
założycieli Quidam, (którego chętnie tytułowałbym jednym z liderów, ale wiem,
że tego nie lubi). Wpadliśmy na pomysł, żeby ten materiał – na podstawie
którego miała powstać właściwa biografia – opublikować. Zjawisko to zapewne
niecodzienne, ale po lekturze tego wywiadu rzeki doszedłem do wniosku, że broni
się on sam w sobie, i że nawet jeśli nigdy nie posłuży jako materiał wyjściowy
dla książkowej biografii, może spodobać się sympatykom Quidam, badaczom
historii polskiej muzyki, i nie tylko.
Gdy zacząłem głębiej
zaglądać do folderu z napisem Quidam przypomniałem sobie, że oprócz wywiadu z
Maćkiem, mam też kilka wywiadów ze Zbyszkiem Florkiem i Jackiem Zasadą, że
całej tej trójce przygotowałem już noty biograficzne, które miały w takiej
właśnie formie trafić do książki, że niemalże gotowe są recenzje i analizy
dwóch pierwszych albumów. Zmobilizowany przez Maćka Mellera postanowiłem zebrać
to wszystko do kupy, w miarę logicznie poukładać i opublikować na łamach Małego
Leksykonu Wielkich Zespołów, portalu zawsze Quidam bliskiemu. Ku mojej uciesze
Artur zgodził się na publikacje tego nietypowego cyklu artykułów i wywiadów.
W tym miejscu,
reklamując ten quidamowy cykl jako ciekawy i wartościowy, chciałbym prosić Cię
drogi Czytelniku o wyrozumiałość i pamięć o tym, że prezentowane w ramach cyklu
teksty to zaledwie materiały, z których książka biograficzna miała dopiero
powstać; lub artykuły, recenzje i analizy – swoiste łaty przewidziane jako
części większych całości. Może więc zdarzyć się tak, że artykuły te nie będę
wyczerpywały tematu, będą urywały się w momencie, kiedy Czytelnik może czuć
potrzebę doczytania kolejnych wątków.
Nie ma winnych tego, że
książka o Quidam, mimo jak najlepszych chęci kilku zainteresowanych osób, nie
powstała. Zadecydowało o tym życie. Nie ma przypadków, więc prawdopodobnie tak
musiało być. Możliwe, że biografia Quidam jeszcze kiedyś powstanie, być może
nawet ja ją będę pisał, a być może ktoś inny będzie miał lepszy pomysł i więcej
szczęścia. Na ten moment wierzę, że cykl poświęcony Quidam pod roboczym tytułem
„książka której nie ma” zainteresuje i choćby w jakimś stopniu zadowoli fanów grupy
i Czytelników Małego Leksykonu Wielkich Zespołów.
Wszystkich sympatyków Quidam, fanów polskiej muzyki rockowej, ciekawskich, progfanów i nie tylko zapraszam na "łamy" MLWZ w październiku. Szczegóły i tryb publikacji powinny pojawić się na dniach, więc warto zaglądać na www.mlwz.ceti.pl
Trochę niespodziewanie wylądowałem na koncercie Raya Wilsona w....
Żaganiu. Darmowy występ stosunkowo niedaleko, pomyślałem - czemu nie?
wszak to już trzy lata od ostatniego razu.
Dziwnie potoczyły się losy Raya Wilsona. I nie mam tu już na myśli tego, że zamieszkał w Poznaniu. Piję do tego, że ubrał na siebie szyld - Genesis Klassik i od kilku lat robi to, o co nigdy bym go nie posądził. Gra covery nie tylko zespołu przez który się przewinął (w Genesis spędził w sumie zaledwie dwa lata), ale też kawałki Phila Collinsa, Petera Gabriela i Mike & the Mechanics, z którymi już absolutnie nie ma nic wspólnego. Gdy zaczął to robić, pomyślałem - ot, chwilowy wybryk, sposób na reklamę, lepszą sprzedaż koncertów i zastrzyk gotówki. Ale chwila przeciągnęła się na kolejne lata i kolejne trasy.
Wczoraj w Żaganiu Ray zagrał półtora godzinny koncert, a w secie nie znalazła się ani jedna (!!) jego solowa piosenka. Na repertuar wieczoru złożyły się szlagiery (te radiowe i te fanowskie klasyki) Genesis, Collinsa, Gabriela i Mechaników, oraz pojedyncze rzeczy z płyt Stiltskin. A co najdziwniejsze? To był naprawdę bardzo przyzwoity koncert. I to pod wieloma względami (repertuar, dźwięk, wykonania). Plac na podzamczu wypełnił się obficie, występ obserwowało kilka tysięcy ludzi. Przekrój wiekowy spory, znajomość tematu też mocno zróżnicowana, ale atmosfera, mimo chłodnego wieczoru, nad wyraz ciepła.
Cały patent Genesis Klassik opiera się na delikatnym remoncie aranżacyjnym utworów (w większości kawałków role keyboardów przejmują skrzypce) i świetne interpretacje Raya. Wilson zasłynął tym, że łączy w sobie melodykę wokalu Collinsa z mocą i chropowatością Gabriela. Efekt jest taki, że niektóre utwory Szkot śpiewa ciekawiej (by nie powiedzieć lepiej) od swoich wielkich poprzedników przy genesisowym mikrofonie. Elektryzują wykonania zarówno staroci jak "Carpet Crawlers", czy "Ripples", ale też późniejszych hitów ("Land of Confusion", "I Can't Dance").
Dobry koncert, dobrze przyjęty przez publiczność. Ciekawe jednak jak potoczą się losy Raya Wilsona. Gdy pisałem o nim w połowie ubiegłej dekady nazywałem go "klubowym bardem". Akustyczna gitara plus oszczędnie aranżowane piosenki z solowych płyt, jak "Another Day", "Change", czy "Alone" (pod sceną 150-200 osób) - tak wyglądały pierwsze solowe występy Szkota na polskiej ziemi. Dziś to już inna świat. Większe sceny, duży zespół, bogatsze aranże... znów uwiódł Raya - może nie wielki - ale większy rockowy świat. Po trosze utkwił gdzieś w połowie drogi między swoimi wielkim poprzednikami Philem Collinsem i Peterem Gabrielem, a idolami z młodości - Dylanem i Springsteenem, których wpływy jeszcze siedem - osiem lat temu próbował odświeżyć.
Z koncertów Genesis Klassik na pewno ma solidne wynagrodzenie, a i zaproszeń zapewne sporo. Tylko czy artystycznie odpowiada mu tworzenie - co prawda świetnego! - ale jednak cover bandu? Wątpię.
Ale może tym bardziej warto wykorzystać okazję i jeszcze pójść na koncert Genesis Klassik. Wrażenia artystyczne są spore, a nie wiadomo kiedy ambitny i od czasu do czasu nieco zbuntowany Ray powie - basta! zdejmujemy genesisowy szyld i żegnamy urodziwe skrzypaczki....
W październiku ma się ukazać płyta "Genesis Revisited 2" Steve'a Hacketta. Pomyślałem, że to niezła okazja do przypomnienia skąd w ogóle wziął się pomysł na przygotowanie przez gitarzystę nowych wersji genesisowych klasyków.
REWIZYTA
Steve zatrzasnął drzwi z napisem
„Genesis” w 1977 roku i przez długie lata nie miał specjalnej ochoty ich na
nowo otwierać. Etykietka ex członka legendarnego zespołu ciągle mu
towarzyszyła, ale on przecież od tak dawna pisał ciekawą historię pod własnym
nazwiskiem. Nigdy nie podpierał się genesisowym repertuarem. Nawet podczas
pierwszych solowych koncertów starał się prezentować przede wszystkim samodzielnie
napisane kompozycje, a kiedy już sięgał po coś zespołowego to zwykle wybierał
„I Know What I Like”, piosenkę u której podstaw legł jego gitarowy riff, lub
„In That Quiet Earth”, przy którym także mocno maczał palce. Nieoczekiwanie
jednak zbliżał się czas powrotu do przeszłości. A wszystko zaczęło się od
pojawiających się tu i ówdzie nieśmiałych plotek, że Hackett próbuje wymazać
swoją genesisową przeszłość. Takie opinie całkowicie rozmijały się z
rzeczywistością.
Pierwszy kamyczek tej rewizytacyjnej
lawiny rzucił włoski fan Steve’a przy okazji pokoncertowego spotkania ze swoim
idolem w 1994 roku. Wszystko zaczęło się
podczas akustycznej trasy, którą grałem z Julianem Colbeckiem – wspominał
gitarzysta. – Występowaliśmy na Sycylii.
Przyszedł do mnie do hotelu jeden ze słuchaczy i poprosił, żebym podpisał mu
płyty. Najpierw podsunął mi dosłownie wszystkie moje solowe albumy. Złożyłem na
nich autografy, a on odwrócił się do żony i zapytał ją czy ma „ten drugi
zestaw”. Po chwili wyłożył kolejny stosik płyt i bardzo nieśmiało spytał, czy
podpisze także je. Spodziewał się odmowy, myślał, że powiem mu „a idź z tym do
diabła”, ale ja przecież nie chciałem tak reagować. To podsunęło mi myśl, że w
ludziach mogło pojawić się przekonanie, iż próbuję wymazać swoją przeszłość.
Steve nie był obrażony na swoją
przeszłość, ani nie wstydził się genesisowego repertuaru. Wręcz przeciwnie,
zdawał sobie sprawę, że w świadomości wielu sympatyków muzyki rockowej może już
na zawsze pozostać przede wszystkim ex członkiem Genesis, elementem genialnej
układanki, która w latach siedemdziesiątych zdefiniowała symfoniczny styl
progresywnego rocka. Relację z dziwnego spotkania z włoskim fanem zdał
Julianowi Colbeckowi, co zaowocowało kolejną ciekawą rozmową na temat
postrzegania przeszłości: Julian
powiedział mi, że w czasie kiedy grał z projektem Anderson Wakeman Bruford Howe
funkcjonowały dwie wersje Yes wykonujące „Roundabout”. Stwierdził, że dla fanów
każda wersja Yes pozbawiona Steve’a Howe’a nie jest wersją prawdziwą, że Howe
jest uważany za „serce Yes”. Dodał iż niektórzy ludzie podobnie widzą mnie i
Genesis. Zacząłem się zastanawiać czy tak jest w istocie. Czy lepiej wspominają koncerty składu ze mną, czy większym przeżyciem
były dla nich późniejsze, z Darylem Stuermerem. Już wówczas, podczas
tej pierwszej, swobodnej rozmowy padł pomysł na gwiazdorską rewizytę w progach
genesisowej krainy dźwięków: Zaczęliśmy
później rozmawiać o przygotowaniu koncertów, podczas których gralibyśmy numery
Genesis wraz z zaproszonymi muzykami pochodzącymi z zespołów, których słuchacze
są zaprzyjaźnieni, jak Yes, czy King Crimson. To wtedy narodził się pomysł na
„Revisited”.
Steve zabrał się do realizowania
nowego projektu zaraz na początku 1995 roku. Szybko sprecyzował swoje zamiary.
Wiedział, że nie wystarczy wybrać kilka największych klasyków i po prostu
nagrać je raz jeszcze na lepszym sprzęcie. Zadanie musiało nabrać bardziej
twórczego charakteru. Doskonale znając materiał napisany przez Genesis, wiedząc
wszystko o jego mocnych i słabych stronach, wiedział co zrobić, aby naprawdę
ciekawie odrestaurować tamte utwory. Mieliśmy
kilka kompozycji zawierających świetne pomysły, znakomita porcja muzyki, ale
czułem, że na płytach nie brzmi ona tak dobrze, jak brzmiała wtedy na
koncertach. Na warsztat poszło dziewięć utworów z wszystkich albumów
Genesis, w których tworzeniu Steve brał udział.
Cały proces miał zająć dwa lata. Oprócz Hacketta i
jego stałych współpracowników (Juliana Colbecka, Hugo Degenhardta, Nick
Magnusa, Arona Friedmana) w studio pojawili się znakomici goście, m.in.: John
Wetton, Bill Bruford, Tony Levin, Alphonso Johnson, Pino Palladino, Ian
MacDonald, Chester Thompson, Paul Carrack – czyli prawdziwy muzyczny „Dream
Team”. W kilku miejscach swoją obecność mocno zaznaczyli także symfonicy z Londyńskiej
Orkiestry Symfonicznej. Steve nie chciał niczego odmawiać na nowo rodzącym się
utworom. Zamierzał wcielić w życie wszystko to, czego w jego mniemaniu zabrakło
zespołowi dwie dekady wcześniej: To była
naprawdę ciężka praca. Zależało mi na tym, żeby całość zabrzmiała bardzo
dobrze. Dlatego użyliśmy Mellotronów i żywej orkiestry. Dopiero później dotarło
do mnie w co się wplątałem. Nie chciałbym już nigdy angażować się w coś tak
długotrwałego i skomplikowanego. Podczas pracy nad „Watcher of the Skies”
nagrałem około stu ścieżek, nie mówiąc o partii orkiestry. Zdałem sobie wówczas
sprawę, że gonię za stworzeniem jakiegoś szalonego dzieła sztuki. Męczyłem
zespół za zespołem, a także całą dostępną technologię i przede wszystkim samego
siebie. Pewnie wszyscy myśleli, że oszalałem.
Rozbudowany i długotrwały projekt wiązał się z dużymi
nakładami finansowymi. Steve od kilku lat większość swoich działań realizował
po części za własne pieniądze, ale tym razem jego ambitnym projektem
zainteresowali się Japończycy z firmy Nippon Phonogram i to oni w dużym stopniu
wsparli go finansowo. W zamian poprosili o przyspieszenie wydania płyty w ich
kraju, co mocno podkręciło tempo pracy w jego ostatnim okresie: Wykonałem półroczną pracę w miesiąc, żeby
dostarczyć im materiał na czas. „Genesis Revisited” ukazała się początkowo
tylko w Japonii, we wrześniu 1996 roku.
Tego typu składanki często są uważane za wydawnictwa
drugiej kategorii, za wypełniacze dyskografii, ukazujące się w okresach kiedy
muzykom brakuje nowych pomysłów. Ten album zdecydowanie temu zaprzecza. Hackett
wykonał kawał naprawdę świetnej roboty, dzięki czemu zdołał nadać starym
kompozycjom nowe życia. Żaden z umieszczonych tu utworów nie ucierpiał na
przeróbce, zwykle zyskując chociażby na brzmieniu. „Watcher of the Skies” jest
tu jeszcze bardziej dostojny i monumentalny, „Dance on a Volcano” dociążono i
wyeksponowano jego mroczny, zadziorny charakter. Sporo pracy poświęcono także
„Firth of Fifth”. Te utwory wiele dla
mnie znaczą – przyznał Hackett. – To
świetne kompozycje, być może nawet najlepsze w dorobku Genesis.Gdyby dodać „Dancing With The Moonlit
Knight" i jeszcze jeden czy dwa utwory, powstałaby lista największych
osiągnięć Genesis. Po „Dancing With The Moonlit Knight" nie sięgnąłem,
uważam bowiem, że wersja z „Selling England By The Pound" jest doskonała.
Natomiast „Watcher of the Skies”, „Firth of Fifth” i „Dance on a Volcano”
wziąłem na warsztat ponieważ uważam, że warto było pokazać je w
nowocześniejszych opracowaniach i spróbować wydobyć z nich coś jeszcze. Czułem
bowiem, że kryją w sobie potencjał większy niż wskazywałyby na to wersje
nagrane przez nas przed laty.
Prostsze, lżejsze tematy jak „Your Own Special Way” i
„I Know What I Like” także pokazały inną twarz. Ten pierwszy z ciekawą
orkiestracją i ładnym wokalem Carracka, zabrzmiał niczym zaginiony przebój lat
osiemdziesiątych, a drugi cieszy ucho zabawnie jazzującą swobodą. Ciekawym i
bardzo mocnym punktem płyty jest „Deja Vou”, nigdy nie nagrany utwór Genesis z
czasów sesji do albumu „Selling England by the Pound”. To utwór, nad którym
Peter Gabriel pracował w 1973 roku. Chciał żeby znalazł się na płycie „Selling
England By The Pound", ale tak się nie stało, zdążył bowiem stworzyć tylko
krótki fragment - przypominał Steve. - Dla mnie ten kawałek jest czymś
nieodłącznie związanym z Genesis. Zapytałem Petera, czy mógłbym nad tym
popracować i doprowadzić jego dzieło do końca, co uczyniłem, ale trwało to
ładnych parę lat. Siedziałem nad tym ponad dwadzieścia lat. Poprosiłem Petera,
żeby zaśpiewał w tym utworze, ale odpowiedział, że wolałby zachować jedynie
udział w jego tworzeniu. I tak zrobiliśmy. W „Deja Vou” zaśpiewał
ostatecznie Paul Carrack i zrobił to naprawdę pięknie. Przejmujący, melodyjny,
ciepły głos wokalisty Mike & The Mechanics, wespół z podniosłym chórem i
płaczącą gitarą Hacketta sprawiły, że ta refleksyjna ballada jest jednym z
najbardziej poruszających momentów na „Genesis Revisited”.
Z powodu
pośpiechu na płycie znalazły się też dwie solowe kompozycje Hacketta „Valley of
the Kings” i „Riding the Collosus”, nad której melodią Steve pracował już
w...1962 roku. W genesisowym towarzystwie sprawdza się szczególnie „Dolina
Królów”, instrumentalna faworytka Billa Bruforda, przenosząca podobnie jak
kiedyś „The Steppes”, w świat melodyki „egipskiej”. Jest to dźwiękowa fantazja
na temat budowy piramid.
„Genesis Revisited” to bardzo dobry album. Mimo, że
zawiera utwory z różnych okresów, o różnym potencjale gatunkowym, śpiewane
przez kilku wokalistów, nie ma tu mowy o chaosie, czy braku konsekwencji.
Hackett poukładał genesisowe i solowe puzzle w pejzaż wielobarwny, ale spójny,
połączony charakterystyczną dla siebie niewidzialną, emocjonalną nicią. Wydawnictwo
spotkało się z ciepłym przyjęciem fanów i krytyków. W przeważającej opinii
część przearanżowanych tu utworów brzmi nawet ciekawiej niż w wersjach
oryginalnych. Hacketta rzecz jasna bardzo cieszyły takie recenzje. Także uważam, że niektóre wersje są lepsze –
mówił z uśmiechem. – Pomyślałem, że
muszą zabrzmieć fantastycznie, bo inaczej cały projekt nie miałby sensu. Po co
nagrywać utwory na nowo, jeśli miałyby zabrzmieć tak samo albo nawet gorzej. Na
szczęście dla mnie część materiału Genesis została nagrana w pośpiechu, przy
napiętym budżecie i równie napiętym harmonogramie. Teraz chciałem osiągnąć
autentyczne orkiestrowe brzmienie, mogłem zaangażować prawdziwą orkiestrę
symfoniczną i połączyć ją z dźwiękami Mellotronu tak płynnie, aby nie było
słychać „szwów”.
Duża trasa promująca „Genesis Revisited” nie wchodziła
w grę. Na albumie pojawiło się zbyt dużo różnych, zwykle zapracowanych muzyków,
dlatego skrzyknięcie koncertowego składu na kilkumiesięczny objazd Europy i
Stanów Zjednoczonych okazało się zbyt trudne do zorganizowania. Szczęście
uśmiechnęło się tylko do Japończyków, którzy nie dość, że rok przed resztą
świata otrzymali płytę, to jeszcze kilka miesięcy po premierze mieli okazję
zobaczyć ówczesny „All Stars” Band Steve’a na żywo. Hackettowi udało się
dopasować wszystkie terminy w taki sposób, żeby w drugiej połowie grudnia 1996
roku bez kłopotów pojawić się w kraju kwitnącej wiśni razem z kilkoma znanymi i
uznanymi kolegami.
Zespół w składzie: Steve (gitara, wokal), John Wetton
(bas, wokal), Julian Colbeck (klawisze), Ian MacDonald (saksofon, flet),
Chester Thompson (perkusja) dotarł do Japonii 11 grudnia. Kilka pierwszych dni
muzycy spędzili na intensywnych próbach, a następnie dali cztery koncerty
odpowiednio w Tokio, Osace i Nagoi[1]. Set tamtych
występów prezentował się następująco:
Watcher Of The Skies / Riding
The Colossus / Firth Of Fifth / Battle Lines / Camino Royale / In The Court of
the Crimson King / Horizons / Walking Away From Rainbows / Heat Of The Moment /
In That Quiet Earth / A Vampyre With A Healthy Appetite / I Talk To The Wind /
Shadow Of The Hierophant / Los Endos / Black Light / The Steppes / I Know What
I Like
W czasie kiedy
Azjaci cieszyli się już nowym albumem i koncertami, europejscy fani ciągle
czekali na oficjalną premierę płyty. „Genesis Revisited” ukazała się na Starym
Kontynencie ostatecznie we wrześniu 1997 roku, a jej repertuar różnił się
odrobinę od japońskiej wersji. Z zestawu zniknął „Riding the Collosus”, a w
jego miejsce pojawił się kolejny genesisowy klasyk „Los Endos”. Hackett
dokończył pracę na nim już po ukazaniu się płyty w Azji. Długo ważyły się losy
składu personalnego w przypadku tej kompozycji. Podobno Steve był już „po
słowie” z Tonym Banksem, początkowo wykazującym zainteresowanie współpracą przy
przearanżowaniu „Los Endos”. Do ponownego połączenia sił niestety ostatecznie
nie doszło.
Etap rewizyty ładnie zamyka i
podsumowuje wydawnictwo koncertowe „Tokyo Tapes”, które ujrzało światło dzienne
w wersjach audio (podwójne CD) i wizualnej (VHS i DVD) w kwietniu 1998 roku.
Piękny to dokument upamiętniający hackettowy powrót w progi repertuaru Genesis
i jego współpracę z żywymi legendami progresywnej sceny lat siedemdziesiątych. Obok
Hacketta mamy tu znamienitych muzyków: Johna Wettona, Iana MacDonalda, Chester
Thompsona i Juliana Colbecka, a repertuar który Panowie wykonali to istne święto
rocka progresywnego. Poniekąd była to promocja „Genesis Revisited” (aż pięć
utworów z japońskiej wersji tej płyty), ale oprócz klasyków z dorobku Genesis,
pojawiły się oczywiście utwory solowe Steve’a oraz (i tu ciekawostka)
kompozycje King Crimson i Asii. Klasyk goni klasyk. Piękny to koncert złożony
prawie wyłącznie z utworów wybitnych, pełnych emocji, artrockowej elegancji,
świetnie wykonanych. Trudno tu jakikolwiek fragment wyróżnić. Ten występ jest
doskonały od pierwszych do ostatnich sekund. Album uzupełniają dwa nagrania
studyjne – instrumentalne tematy na przyzwoitym hackettowym poziomie.
Szczególnie może podobać się pierwszy z nich - „Firewall”, w którym Steve
wykorzystuje niepokojącą, klasyczną melodię, a regularnie powtarzana zagrywka
gitary wprowadza charakterystyczny klimat w typowym dla gitarzysty stylu.
„Tokyo Tapes” to niewątpliwie jedna z najlepszych
koncertówek Hacketta (jeśli nie najlepsza) na której umieszczono doskonałe
wykonania najpiękniejszych i najważniejszych utworów stworzonych przez Steve’a,
bądź też napisanych z jego udziałem do połowy lat dziewięćdziesiątych. Klasy i
niepowtarzalności dodają wydawnictwu kompozycje z dorobku innych artystów i
udział znanych (i uznanych) instrumentalistów. To jedna z tych płyt, która
zachwyci nie tylko fanów gitarzysty.
[1] Jak miała pokazać
przyszłość, były to ostatnie występy Juliana Colbecka, który zdecydował się
zakończyć karierę sceniczną. Komentował później swoją decyzję: Rozejrzałem się wówczas po scenie i
zobaczyłem grupkę starszych Panów, ze mną na czele. Rock to gra dla młodych
ludzi...