poniedziałek, 28 listopada 2011

Larry Fast o Peterze Gabrielu

„Peter to prawdziwy dżentelmen. Nauczyłem się od niego niemniej, niż on ode mnie” – Fragmenty wywiadu z Larrym Fastem, amerykańskim muzykiem, kompozytorem, klawiszowcem, specjalistą od syntezatorów, który zapisał się na kartach historii m.in. jako wieloletni bliski współpracownik Petera Gabriela. Uczestniczył w nagraniach pierwszych czterech studyjnych albumach Gabriela, pracował też dla muzyków zespołu Bon Jovi i Bonnie Tyler. Specjalizuje się w przygotowywaniu opraw dźwiękowych dla radia i telewizji. Miałem to szczęście, że udało mi się go namówić na specjalny wywiad wspominkowy do książki biograficznej "Peter Gabriel. Świat sekretny, świat realny". Oto drobne fragmenty tego wywiadu.

W jakich okolicznościach poznałeś Petera Gabriela? Podobno spotkaliście się już w 1973 roku?

Spotkałem Petera podczas pierwszej trasy Genesis w USA, kiedy pracowałem w radiu starając się rozpocząć karierę, jako kompozytor muzyki elektronicznej. Jakoś rok później mój wydawca, firma Passport, została dystrybutorem płyt Genesis na Stany Zjednoczone. Jako muzycy niemalże z tej samej firmy często spotykaliśmy się z Peterem jeszcze w czasie, gdy był wokalistą Genesis.

Pamiętasz okoliczności w jakich zaprosił cię do współpracy?

Zaraz gdy opuścił Genesis zaproponował mi dołączenie do niego i wspólną pracę nad jego solowym projektem. Pamiętam spotkanie z nim w Nowym Jorku mniej więcej miesiąc przed rozpoczęciem faktycznych nagrań pierwszej płyty. Rozmawialiśmy wtedy o całym projekcie. Bob Ezrin, który mnie wtedy jeszcze nie znał, musiał zaakceptować moją kandydaturę. Jeden z moich przyjaciół, który miał okazję pracować z Bobem, poręczył za mnie w rozmowie telefonicznej i zostałem przyjęty. No i zostałem na przeszło dziesięć lat.

Czego Peter oczekiwał od ciebie? Zostawiał ci wolną rękę w dodawaniu partii keyboardów i syntezatorów, czy miał sprecyzowaną wizję tego co i gdzie chce od ciebie usłyszeć?

To zależało od piosenki. Czasami jego wizje były bardzo wyraźne i klarowne dlatego oczekiwał ode mnie, że będę je realizował. Innym razem pozwalał mi po prostu zapełniać puste przestrzenie. Zwykle dobrze mi to wychodziło, ale zdarzało się też tak, że grałem coś, co mu nie odpowiadało. Wyrzucaliśmy to wtedy i zaczynaliśmy od początku. Ale to nigdy nie generowało żadnych napięć, bo Peter, jeśli chodzi o odrzucanie pomysłów, jest najbardziej kulturalną osobą z jaką przyszło mi pracować kiedykolwiek. Ogólnie mówiąc to zawsze była bardzo dobra, owocna współpraca.

Wspomniałeś już o Bobie Ezrinie, producencie pierwszej płyty Gabriela. Czytałem, że to bardzo trudny współpracownik. Zwykł nosić na szyi gwizdek, którego używał niczym trener sportowy do mobilizowania muzyków. Jakie masz wspomnienia ze współpracy z Bobem?

Bob to bardzo silna indywidualność. Jeśli chodzi o historię z gwizdkiem to jest ona w stu procentach prawdziwa. To nawet nie chodzi o to, że on był trudny sam w sobie. On po prostu dokładnie wiedział czego chce i naprawdę lepiej było mu to dać, jeśli człowiek nie chciał gwizdania tym gwizdkiem w twarz. Moja współpraca z nim była nieco inna, bo mogłem swoje syntezatorowe podkłady przygotowywać wieczorami, kiedy cały zespół szedł już do domu. Wtedy, po długim dniu ciężkiej pracy, Bob nie grał już roli trenera, więc nasze relacje były bardzo miłe. Współpracowaliśmy m.in. przy „Solsbury Hill” i „Humdrum”, do których dokładaliśmy trochę elektroniki. Ciągle od czasu do czasu widuję Boba. To w tej chwili ciepła i przyjacielska osoba niezależnie od okoliczności.

Krążą takie pogłoski, że podczas tamtej sesji muzycy dzielili się na dwa obozy. W jednym byli Ezrin i jego muzycy sesyjni, w drugim „Anglicy” - Peter, Robert Fripp i Ty. Było tak w rzeczywistości?

Tak, ale nie było w tych podziałach wrogości.  Bob miał swoją stałą ekipę muzyków, z którą zrobił już wcześniej mnóstwo nagrań. Oni gustowali raczej w dobrych, drogich restauracjach w Toronto, w których spędzali dużo czasu podczas obiadów. Później, kiedy sam zostałem producentem, zrozumiałem jakie to ważne, aby dobrze traktować swoich muzyków. Oni wtedy dają z siebie wszystko co najlepsze podczas nagrań. Peter i Robert Fripp mieli inny styl jeśli chodzi o spożywanie posiłków. Oni nigdy nie rozmawiali o drogich samochodach, czy rozgrywkach w golfa. Bardziej pasowałem do nich, więc chodziliśmy do cichych, wegetariańskich restauracji, dyskutowaliśmy raczej o polityce, technice, muzyce i innych tego typu sprawach. No a później wracaliśmy wszyscy do studia aby wyciąć następny kawałek.  Ale były też takie wieczory, kiedy wychodziliśmy wszyscy razem. Tak więc, mogę przyznać, że takie podziały faktycznie istniały, ale one w gruncie rzeczy nie miały większego znaczenia. Z resztą niemal cała ówczesne studyjna ekipa pojechała później z Peterem w jego pierwsze solowe tournee.

Praca nad trzecim albumem Petera była eksperymentem. Gabriel zaczynał wówczas pracę nad piosenkami od układania szkieletu rytmicznego. W studio pojawił się młody producent o świeżym spojrzeniu. Używaliście syntezatorów i automatów perkusyjnych. Które elementy zadecydowały o tym, że ta płyta zabrzmiała w efekcie tak oryginalnie i innowacyjnie?

Sądzę, że najważniejsze było to, iż namówiłem Petera na nabycie egzemplarza automatu perkusyjnego PAIA, którego zacząłem używać już pod koniec pracy nad drugą płytą. Później on zaczął się tym bawić tworząc podziały rytmiczne, które następnie wykorzystał na „PG3”. Możliwość tworzenia i programowania własnych rytmów, było ucieczką od starych metod i początkiem nowego podejścia do pracy. Najlepszy przykład użycia automatu PAiA to „Games Without Frontiers” i „Biko”. Inne elektroniczne elementy stanowiły najczęściej naturalne przedłużenie dźwięków, które mam wrażenie Peter mógł stworzyć już na poprzednich płytach, gdyby tylko producenci dali mu większą swobodę. Tak więc jeśli chodzi o moją opinię, to uważam, że zadecydowały programowane automaty perkusyjne. Choć nadmienię też, że wówczas po raz pierwszy użyliśmy syntezatora Fairlight. To była jedna z pierwszych, jeśli nie pierwsza w ogóle, płyta na której użyto cyfrowych ampli.

Jakbyś w kilku słowach opisał Petera jako człowieka i jako artystę?

Cóż, to dosyć trudne pytanie. Mogę mówić o nim w samych dobrych słowach i nie sądzę, żebyś powinien oddzielać w tym przypadku człowieka od artysty. Jestem przekonany, że wiesz, iż Peter jest prawdziwym dżentelmenem, a to cecha bardzo odległa od egoistycznych postaw gwiazd rocka. Jest w nim dużo pokory, empatii i wrodzonej zdolności do dostrzegania zjawisk, jakich większość ludzi nie jest w stanie dostrzec. Posiada też zdolność aby wieść proste życie i oddawać to w piosenkach i słowach. Zainteresowanie nowinkami i światem techniki sprawia, że w świecie rocka jest on postacią oryginalną. Pracowałem jako muzyk i producent z wieloma artystami nad wieloma płytami. Zwykle jestem zatrudniany dlatego, że artysta może się sporo nauczyć ode mnie. W przypadku Petera ja uczyłem się od niego niemniej, niż on ode mnie.