czwartek, 11 listopada 2010

Tides From Nebula czyli Tajfun w Firleju

Jesienią 1992 roku jeden z najwybitniejszych napastników w historii holenderskiej piłki Marco van Basten, zagrał bodaj swój najlepszy mecz w europejskich pucharach. W pojedynkę zdemolował obronę mistrzów Szwecji IFK Goeteborg, AC Milan wygrał 4:0 po jego czterech trafieniach. Dziennikarz „La Gazzetta Dello Sport” napisał dzień po tym meczu: „Tajfun, który przeszedł wczoraj na San Siro nazywa się van Basten”. Gdy wychodziłem z wrocławskiego klubu Firlej po koncercie Tides From Nebula przypomniała mi się ta włoska hiperbola sprzed osiemnastu lat, bo to co zrobili warszawscy postrockowcy w ten chłodny środowy wieczór można właśnie porównać do tajfunu. Van Basten potrzebował 62 minut żeby zdobyć cztery piękne bramki, Tides From Nebula aby zdobyć serca wrocławskich słuchaczy ledwie 8 minut więcej. Donoszę więc z meteorologiczna powagą, że tajfun, który wczoraj przeszedł przez Firlej nazywa się Tides From Nebula!

Bez wokalu, bez instrumentów klawiszowych, tylko sekcja i dwie gitary - taki pomysł startowy na swoją twórczość mają ci młodzi warszawianie. Trudną sobie wybrali drogę do sukcesów, ale takich ambitnych ryzykantów przecież lubi się i szanuje najbardziej (i najdłużej). Szczególnie jeśli im wychodzi. A im akurat wychodzi. Jesienią ubiegłego roku wyszło „studyjnie”, o czym można się przekonać słuchając płyty „Aura”. W środę 10 listopada w Firleju przekonałem się, że na żywo też im wychodzi, i to chyba nawet jeszcze lepiej, niż w studiu. Tides From Nebula dali wyborny koncert. Jestem pełen podziwu bo instrumentalny postrock to gatunek, w którym nie ma miejsca na żadną ściemę, muzycy nie mogą sobie pozwolić na chwilę zagapienia, oddechu, nudne, wyświechtane riffy, czy miłą dla ucha balladkę pod publikę. W tej muzyce od pierwszych do ostatnich dźwięków musi się dużo dziać, musi być klimat, muszą być smaczki, melodie, zmiany dynamiki, a każdy nietrafiony fragment to nuda i utrata zainteresowania ze strony słuchacza. Tu nie ma przystojnego wokalisty, czy ładnej dziewczyny z mikrofonem, która nawet jeśli koledzy z gitarami grają pierdoły, to ona coś sympatycznie zaśpiewa, zakręci biodrem, mrugnie okiem i koncert sunie sobie spokojnie dalej. Tides From Nebula to obecnie chyba najpiękniejszy dowód na siłę muzyki rockowej samej w sobie, bez słów, bez otoczki, bez żadnych podpórek. Naprawdę z przyjemnością obserwuje się muzyków tej grupy wykonujących swoje instrumentalne, czasami nieco nostalgiczne, czasami kosmiczne, czasami bardzo zadziorne podróże. W sumie zagrali 70 minutowy set, bardzo intensywny, dobrze wyważony, z przewagą fragmentów głośnych, przestrzennych gitarowych „ścian” dźwięku niosących melodię i nastrój. Najlepszą recenzję tego występu stanowiła reakcja publiczności, po pierwsze licznej (około 250 osób), po drugie zakochanej w zespole, entuzjastycznej. Były gromkie brawa, były nawoływania, były wreszcie podwójne bisy. Wrocław został zdobyty.

Obiecałem Arturowi Chachlowskiemu relację z tego koncertu. Ta powstała i jak sądzę powinna się ukazać „na łamach” Małego Leksykonu Wielkich Zespołów na tak zwanych „dniach”.

PS. ...a nawet szybciej -  
http://www.mlwz.ceti.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=5580&Itemid=81