sobota, 6 listopada 2010

Książka, której miało nie być...

…przynajmniej na razie. Kiedy w grudniu ubiegłego roku ukazywała się moja trzecia książka  („Steve Hackett. Szkice, burze, orchidee”) spadł na mnie grad pytań – „to co, teraz Gabrych?”. Pytający uważali, że ich pytanie należy do grupy retorycznych, ale byli w błędzie, bo odpowiedź na to pytanie wcale nie wydawała mi się oczywista, a już na pewno nie oczywiście twierdząca. Pracując nad Hackettem (jesień'2009) zdałem sobie sprawę, że jestem już nieco zmęczony genesisową historią i postanowiłem, że muszę od niej odpocząć. Wizja pójścia za ciosem i opisania Petera Gabriela wcale mi się wówczas nie uśmiechała, tym bardziej, że jeśli nie zwalczyłbym własnego uczucia zmęczenia, mogłoby się ono udzielić także Czytelnikom, a tego bardzo chciałem uniknąć. W związku z całą sytuacją rozpocząłem już inną pisarsko-biograficzną misję. Tymczasem w sierpniu znużenie genesisową historią ustąpiło, tak jak ustępują zakwasy po dużym mięśniowym wysiłku. Przyjąłem to z dużym uczuciem ulgi, a nawet ekscytacji, gdyż poczułem, niemalże fizycznie, jak otwiera mi się w głowie szufladka pod hasłem „Peter Gabriel”. W ciągu kilku dni nieśmiałych i niezobowiązujących przemyśleń i brudnopisowych notatek, przekonałem sam siebie, że jestem w stanie przygotować o Gabrielu dużą, ciekawą publikację z jednej strony kompilującą całą dostępną wiedzę o jego życiu i twórczości, z drugiej korygującą drobne błędy i nieścisłości starszych źródeł, a przede wszystkim, po trzecie – rzucającą światło na sprawy, o których polscy fani wcześniej poczytać w ojczystym języku nie mogli. We wrześniu usiadłem do klawiatury otoczony stertą źródeł, archiwaliów, wywiadów, artykułów, notatek i książek z jednej strony, oraz płyt z drugiej. Po raz czwarty rozsypałem genesisowe puzzle i z satysfakcją odnotowuję, że po raz czwarty zaczynają mi się one powolutku układać w zwartą, ciekawą, konsekwentną historię. W ciągu pierwszego miesiąca przygotowałem szkicowe analizy albumów studyjnych, miesiąc drugi poświęciłem na pracę nad pierwszymi rozdziałami treści zasadniczej. Przyszedł do mnie też tytuł całości, który na razie określam mianem roboczego, ale coraz bardziej mi się podoba, więc ma wszelkie szanse na miano ostatecznego. Literki, zdania, akapity i kolejne strony rosną sobie całkiem fajnie, jak ciasto w piekarniku. Wyciągnięcie blachy planuję na koniec lutego. Wierzę, że nie będzie zakalca, tylko smakowity delikates do skonsumowania popołudniami, przy filiżance dobrej kawy, albo późnym wieczorem w znikomym świetle drzemiącej lampki nocnej.