poniedziałek, 30 stycznia 2012

Martwię się o Stefana



Ptaszki ćwierkają, że w tym roku pojawi się DVD zespołu Riverside. I to takie, że wszystkim progrockowcom mogą klapki pospadać. A mianowicie DVD z zapisem występu przed kilkusettysięczną publicznością podczas Przystanku Woodstock. Ciekawe co na to powiedziałby Steven Wilson? Ojciec współczesnej postprogresji chyba nie miał okazji do występu przed tak licznym audytorium. Rzuciłby w ogóle okiem na takie DVD…?

Nie mam pewności. Tym bardziej, że popularny „Stefan” zapewnia, że nie słucha Riverside, bo nie interesują go grupy grające „tak jak Porcupine Tree”. I chyba mu wierze, że nie słucha, bo gdyby słuchał, wiedziałby, że warszawianie wcale nie grają „tak jak Porcupine Tree”, ale podobnie jak zespół Wilsona, wypracowali własny, oryginalny styl na bazie starych sprawdzonych wzorców i inspiracji. Niemniej jednak zachodzę w głowę, skąd u Wilsona „riversajdowe szpileczki” wbijane od czasu do czasu, niejako „przy okazji”…

Historia „relacji” Riverside – Wilson jest długa, ale niezbyt bogata. Wiadomo, że Mariusz Duda jeszcze w latach 90. słuchał muzyki Stevena Wilsona i jak przyznał żartobliwie, złościł się nieco, że Anglik gra tak, jak on chciałby grać. Z tymże Duda wówczas jeszcze nie miał takich możliwości. To mógł być rok 1996. Dziewięć lat później ludzie z wydawnictwa Inside Out zaproponowali muzykom Riverside Stevena Wilsona jako kandydata na producenta nagrywanej wówczas płyty „Second Life Syndrome”. Duda i spółka odmówili w obawie, że Wilson zrobi z nich kolejną kopię PT, albo Opeth. Wątpię, żeby „Stefan” miał o tamtą historię pretensję, ale faktem jest, że od tego czasu, miast chwalić młodszych kolegów z Polski za ciekawą i odważną muzyczną podróż, przy różnych okazjach wbija im szpileczkę.  Kilkukrotnie pytany w wywiadach o polską scenę progresywną odpowiadał, że nie słucha Riverside, bo są zbyt podobni do jego zespołu. Zakpił też (choć trzeba przyznać, że inteligentnie) podczas wrocławskiego koncertu jesienią 2009 roku. Przed jednym z utworów stwierdził, że widzi mnóstwo ludzi w koszulkach Riverside i zapytał retorycznie, czy ten zespół jest jakoś związany z Polską, bo on nigdzie indziej takich koszulek nie widuje. 

Przeszło mi przez myśl, że to jednak nie chodzi o Riverside, ani antypatię do tego zespołu. Wilson może być  trochę zazdrosny o polską „artrockową” publiczność, którą przez dłuższy czas miał właściwie na wyłączność, a teraz tak wypadło, że musi się nią dzielić. Przez kilka lat przyjeżdżał nad Wisłę jak „po swoje” do wyposzczonej i spragnionej ambitnego grania publiczności i właściwie nie miał konkurencji. Aż tu nagle konkurencja się pojawiła, okazała się pomysłowa, trwała, płodna i regularna. I jeszcze wychyliła łeb poza Polską zdybywając „szereg dusz” m.in. w Holandii i Niemczech.   

I trochę martwię się o poczciwego „Stiwena”, którego lubię i szczerze podziwiam za talent, wrażliwość i wyobraźnię. Martwię się, bo jak wpadnie mu w ręce DVD Riverside, na którym widać będzie morze ludzi pod sceną, to istnieje spore ryzyko, że serce go zaboli.  Z zazdrości o polską publiczność. A moim zdaniem zupełnie niepotrzebnie. Polacy ciągle go kochają, pod jakim szyldem by nie tworzył. Tu zawsze sprzeda dużo płyt i zawsze zastanie liczne audytorium koncertowe… a to, że ludzie przyjdą na koncert w riversajdowych koszulkach… będzie musiał jakoś przełknąć.