Na odpoczynek i wiejską
sielankę nie było jednak najmniejszych szans. Peter rozpakował walizki, z
którymi w pierwszej połowie roku podróżował po Stanach Zjednoczonych, ale tylko
po to, by po kilku dniach spakować je na nowo. Genesis mieli dosłownie cztery
miesiące na przygotowanie nowego albumu, terminy wydawnicze i koncertowe goniły
nieubłaganie. Chcąc nie chcąc, cała ekipa musiała ostro zabrać się do roboty.
Wysoka i co gorsze zagrożona ciąża Jill nie mogła wpłynąć na zmianę planów i
zespołowych zobowiązań. Sytuacja z wiosny ’74 roku stanowiła jednak zaledwie
zalążek prawdziwych problemów. Okazało się bowiem, że grupa, mając świadomość
zbliżającej się premiery albumu, którego jeszcze nawet nie zdążyła zacząć
pisać, postanowiła ku niezadowoleniu Gabriela, wyjechać za miasto w poszukiwaniu
spokoju i weny twórczej. Peter całe lato miał spędzić w wiejskiej posiadłości
Headley Grange, a będąca w zaawansowanej ciąży Jill w Londynie. Taki układ już
na samym starcie zwiastował duże kłopoty.
Jakby tego było mało o
bardzo poważną zagwozdkę dla Gabriela postarał się amerykański reżyser William
Friedkin. Spijający właśnie śmietankę olbrzymiego sukcesu „Egzorcysty” coraz
słynniejszy filmowiec, dziwnym zbiegiem okoliczności zapoznał się z albumem
„Live” i urzekła go opowiastka Petera wydrukowana w książeczce dołączonej do
płyty. Wiosną ’74 wybrał się na koncert Genesis w Los Angeles, a latem
niespodziewanie zgłosił się do wokalisty z propozycją współpracy. Ten, mimo
stanu zapalnego w życiu prywatnym i ogromu pracy muzycznej, jeszcze bardziej niespodziewanie…
postanowił ją przyjąć. Film nadal zajmował ważne miejsce w jego sercu, dlatego
mimo absolutnego braku wolnego czasu, potraktował ofertę Friedkina jako tę
właściwą, z gatunku „nie do odrzucenia”. Tłumaczył po latach: Friedkin po przeczytaniu mojej historyjki
zadzwonił do mnie ze słowami: „Lubię sposób w jaki myślisz”. Znajdował się wówczas na fali, jego
„Egzorcysta” święcił duże sukcesy, więc jako reżyser na topie miał wolną rękę,
mógł zrobić co tylko chciał. Sądził, że zrewolucjonizuje Hollywood wprowadzając
ludzi, którzy wcześniej nie pracowali w tym biznesie. W tamtym czasie zbierał
różnych artystów i próbował zjednoczyć, sięgnął między innymi po ludzi z
Paryża, zatrudnił Tangerine Dream, a mnie chciał jako człowieka od pomysłów.
Ekscytowała mnie możliwość wzięcia udziału w tym przedsięwzięciu, bardzo
chciałem w tym uczestniczyć.
Genesis nie podzielali jednak entuzjazmu swojego lidera i trudno powiedzieć jak sprawy potoczyłyby się, gdyby nie zmiana planów Friedkina, który chyba jednak porzucił pomysł „rewolucji w Hollywood”. Peter, mimo zdecydowanego sprzeciwu grupy, poleciał do Stanów na spotkanie z reżyserem i dopiero na miejscu dowiedział się, że współpraca miałaby być bardzo swobodna i niezobowiązująca. Reżyser dawał do zrozumienia, że ze wspólnego filmu raczej nic nie wyjdzie. Myślę, że natknął się na pewne problemy, co jest normalne – tłumaczył po latach Gabriel. – Często ludzie zaczynają mówić o dużych rewolucjach, po czym twarda rzeczywistość okazuje się nie do ruszenia. Wokalista nieco rozczarowany szybko wrócił do Anglii, gdzie w posiadłości Headley Grange powstawały już nowe piosenki, a w londyńskim szpitalu Jill przygotowywała się do porodu.
Genesis nie podzielali jednak entuzjazmu swojego lidera i trudno powiedzieć jak sprawy potoczyłyby się, gdyby nie zmiana planów Friedkina, który chyba jednak porzucił pomysł „rewolucji w Hollywood”. Peter, mimo zdecydowanego sprzeciwu grupy, poleciał do Stanów na spotkanie z reżyserem i dopiero na miejscu dowiedział się, że współpraca miałaby być bardzo swobodna i niezobowiązująca. Reżyser dawał do zrozumienia, że ze wspólnego filmu raczej nic nie wyjdzie. Myślę, że natknął się na pewne problemy, co jest normalne – tłumaczył po latach Gabriel. – Często ludzie zaczynają mówić o dużych rewolucjach, po czym twarda rzeczywistość okazuje się nie do ruszenia. Wokalista nieco rozczarowany szybko wrócił do Anglii, gdzie w posiadłości Headley Grange powstawały już nowe piosenki, a w londyńskim szpitalu Jill przygotowywała się do porodu.
Zespół o dziwo
znakomicie funkcjonował pod presją w tych trudnych, niepewnych okolicznościach.
Posiadłość Headley Grange, własność muzyków Led Zeppelin, w przeszłości pełniła
funkcję przytułku, a w latach siedemdziesiątych była zdewastowaną przez
szalonych rockmanów ruderą – królestwem szczurów i wszelkiego robactwa.
Grzecznym chłopcom z Genesis nie przeszkadzało to jednak w tworzeniu, a chyba
wręcz przeciwnie, gdyż premierowe fragmenty muzyki powstawały szybko i w dużych
ilościach. Po kilku tygodniach prób podjęto decyzję o wydaniu dwupłytowego
albumu koncepcyjnego. Idea przypadła do gustu całej grupie (z wyjątkiem Steve’a
Hacketta), a szczególnie Peter upatrywał w tym zabiegu możliwość nadania dziełu
jednolitego charakteru. Twierdził: Po
prostu czułem, że potrzebujemy historii. Wyszedłem z założenia, że tylko
nadając muzyce wspólny cel, jakąś wiodącą ideę osiągniemy mocny efekt. Albumy
koncepcyjne ciągle cieszyły się sporym zainteresowaniem i szacunkiem. O ile
w kwestii wydania albumu koncepcyjnego osiągnięto porozumienie, o tyle dłuższy
czas muzycy nie mogli ustalić, jaką historię opowiedzą i kto będzie
odpowiedzialny za jej stworzenie. Wtedy
oczywiście rozpoczęły się nasze zwyczajowe dyskusje na temat demokratycznego
podejścia do pracy. Mnie towarzyszyło przekonanie, że to ja powinienem
spróbować pokierować całą historią.
Rozpalona propozycją
Friedkina filmowa wyobraźnia Gabriela znów dała o sobie znać. Sprawnie
argumentujący wokalista niebawem przekonał, że to właśnie on powinien zająć się
pisaniem tekstów i to tym razem na zasadzie monopolu. Nie minęło kilka dni, a w
jego głowie pojawił się wstępny pomysł na ambitny koncept, który kilka miesięcy
później określił fabularną i literacką zawartość albumu „The Lamb Lies Down On
Broadway”. Prace ruszyły pełną parą. Kwartet instrumentalistów spokojnie
pracował nad muzyką, a Gabriel w pocie czoła pisał teksty, od czasu do czasu
starając się też dorzucić przysłowiowe „trzy grosze” również do „ogródka
dźwiękowego”.
To w tym okresie
pojawiła się bardzo poważna rysa, która za jakiś czas miała doprowadzić do
odejścia Petera z Genesis. Wokalista w lipcu ’74 za sprawą żony i dziecka
znalazł się jedną nogą w innym, bardziej realnym świecie. Świecie nieznanym i
nierozumianym przez jego kompanów. Jeszcze wtedy musiał podjąć próbę sprawnego
funkcjonowania w obu światach –realnym (rodzina) i odrealnionym (zespół), ale jak
miała pokazać przyszłość, takie połączenie miało się udać po raz ostatni.
Narodziny pierwszego dziecka rozpoczęły proces poważnych przemian zachodzących
w wokaliście.
Już sam fakt pojawienia
się potomka miał prawo przewartościować jego świat i życiowe priorytety,
tymczasem okoliczności porodu jeszcze spotęgowały emocjonalny ładunek tego
wydarzenia. Peter w krótkim czasie musiał poradzić sobie z wrażeniami
podniesionymi do drugiej, a nawet trzeciej potęgi. Córeczka Anna nie zdążyła
się jeszcze urodzić, a lekarze prowadzący ciążę ostrzegli, że dziecko może
umrzeć. Gdy przyszła na świat po długim i trudnym porodzie[1],
zamiast w ramiona mamy, trafiła na długie tygodnie do inkubatora. Nie można się
więc dziwić, że Peter niemal nieustannie kursował między Headley Grange
(później Walią[2]) a
londyńskim szpitalem. Dla mnie cała ta
sytuacja była dramatyczna – żalił się po latach. – Moja żona pamiętała, że przed porodem nie towarzyszyłem jej, bo
pracowałem z zespołem. Zespół z kolei pamiętał, że wiecznie mnie nie było, bo
wyjeżdżałem, aby wspierać żonę. A ja ciągle podróżowałem, spędzając w
samochodzie na wyboistych drogach po kilka godzin dziennie.
Narodziny dziecka
okazały się wydarzeniem bardzo trudnym, być może nawet traumatycznym.
Dziewczynka przyszła na świat z pępowiną owiniętą wokół szyi, wodą w płucach,
wykazując objawy zapalenia opon mózgowych. Porodowi
towarzyszyły liczne komplikacje – wspominał Peter. – Jill dostała zastrzyki i zakażono ją igłą. Anna po urodzeniu
przypominała jakąś zieloną grudkę, została zawinięta w folię niczym kości od
kurczaka i przeniesiona do inkubatora. Przez pierwsze dni nawet Jill nie
pozwolono zobaczyć dziecka. Podobno lekarze wychodzili z założenia, że lepiej
aby nie zawiązała się więź emocjonalna, tak duże było ryzyko śmierci Anny. Anna,
mimo fatalnego przyjścia na ten świat, okazała się silniejsza niż sądzili
lekarze. Przetrwała najgorszy kryzys i niebawem zaczęła rozwijać się
prawidłowo, jak zdrowe dziecko. Na to przełamanie trzeba było jednak poczekać
kilka miesięcy – długich miesięcy niepewności tak dla Jill, jak i dla Petera,
który choć w nowej dla siebie roli ojca spisywał się bardzo dzielnie, również
potrzebował wsparcia.
Na wsparcie na pewno
nie mógł liczyć ze strony zespołu. Genesismani w pocie czoła pisali muzykę
budując kolejny album i nie zamierzali specjalnie wspierać Petera. Wręcz
przeciwnie, zamiast wzajemnego zrozumienia, coraz częściej w zespole pojawiały
się wzajemne pretensje. Grupa złościła się, że Gabriel nie poświęca pracy nad
albumem wystarczającej ilości czasu i energii, wokalista z kolei miał żal o
egoizm swoich kompanów, dla których nowy album był ważniejszy niż dobro jego
rodziny. Gdy Anna walczyła o życie, my
nagrywaliśmy akurat w Walii. Drogi były koszmarne, ale ja i tak przy każdej
okazji wsiadałem w samochód i
jechałem do Londynu. Grupa nie była zadowolona, że tak często wyjeżdżam. Niby
wiedzieli, że sprawa jest poważna… ale tu w ogóle nie było o czym rozmawiać,
skoro po jednej stronie szali znajdowało się życie mojego dziecka, a po drugiej
płyta. Nie miałem najmniejszych wątpliwości, co jest moim priorytetem. Niemniej
jednak wszystko to sprawiało, że traciłem grunt pod nogami. Grunt być może
tracił, ale równowagę zachował. Na ile mógł, dbał o rodzinę, a w „godzinach
pracy” stworzył dzieło, koncept science – fiction, który zabił ćwieka
sympatykom muzyki rockowej na całym świecie i do dnia dzisiejszego stanowi
jedną z najbardziej fascynujących tajemnic w historii muzyki rockowej.
*
„The Lamb Lies Down on
Broadway” (Baranek kładzie się na Broadwayu) to najobszerniejsze dzieło w
dorobku Genesis, ale też najbogatszy i najambitniejszy koncept autorstwa
Gabriela. Peter nigdy przedtem, ani już nigdy potem nie targnął się z takim
rozmachem na muzyczną historię. Przebił tą pracą prawdopodobnie wszystko to, co
powstało na poletku muzyki popularnej, mimo że od czasu Beatlesowego „Sierżanta
Pieprza” muzyka rockowa z każdym rokiem zyskiwała na klasie literackiej. Popowy
świat, a nawet jego ambitny progresywny ogródek, nie znał jeszcze libretta tej
klasy. Peter do jego napisania zaprzągł oprócz całej swojej wyobraźni i talentu
poetyckiego, także wiedzę z historii literatury. O ile jego bogaty słownik,
inteligentne skojarzenia, gra słów i zaskakujące rymy imponowały już na
poprzednich płytach, tak zmysł do literackich odniesień, zapożyczeń i
inspiracji, wcześniej tylko sygnalizowany, w tym przypadku eksplodował z pełną
mocą.
W
„The Lamb” znalazły się między innymi elementy odnoszące się do musicalu „The
West Side Story”, ale to także rodzaj punkowej reakcji na „Wędrówkę pielgrzyma”
– przybliżał
genezę powstania dzieła. – Wśród moich
głównych zainteresowań w tamtym czasie znajdowały się podróże w głąb ludzkiego
psyche. Czytałem sporo prac Junga, inspirację do „The Lamb” stanowił też film
„El Topo” Alejandro Jodorowskiego. W historii znalazły się oczywiście elementy
psychodelii, jednak ważniejszą część stanowiło poszukiwanie duchowego
oświecenia, próba zmierzenia się z samotnością, wyparciem, odrzuceniem. Pojawia
się wątek przemian wewnętrznych i oczywiście nadzieja na dotarcie do jakiejś
mądrości. U źródeł kultowego już dziś „Baranka” spoczęły też między innymi
Biblia, „The Lamia” Johna Keatsa, a także „Zaślubiny nieba z piekłem” Williama
Blake’a i polemizujące z nią dzieło „Podział ostateczny”, uwielbianego przez
genesismanów Clive’a Staplesa Lewisa. Spora bibliografia, a to i tak tylko
część powiązań, bo w treści „The Lamb” poutykane są drobne cytaty z kilku
piosenek i wierszy. Utwór tytułowy wieńczy krótki cytacik z „On Broadway” (The
Drifters, 1964), a słowa „The Colony of Slipperman” czerpią pierwszy wers z
wiersza „I Wandered Lonely As A Cloud” brytyjskiego romantyka Williama
Wondswortha. W zamykającym całość „It” pojawia się cała garść odniesień
bliskich popkulturze XX wieku – drink wstrząśnięty, niezmieszany (napój firmowy
Jamesa Bonda), „It is Only rock and roll” (piosenka The Rolling Stones),
„Purple Haze” (piosenka Jimiego Hendrixa). Nietrudno więc zauważyć, że dzieło
Gabriela nosi wyraźne znamiona intertekstualne.
Peterowi na starcie
prac zależało, żeby historia, jaką opowie zespół, była bardziej rzeczywista,
niż poprzednie propozycje, i tym razem miała zostać osadzona we współczesności.
Tymczasem rzeczywistość historii jest tylko powierzchowna, tak jak i realność
głównego bohatera. Jego imię Rael, brzmi jak chochlik drukarski, anagram
angielskiego słowa „real” czyli rzeczywisty, prawdziwy. Tak niewiele różni te
dwa słowa od siebie, jakby ich środkowe literki zostały niechcący,
niepostrzeżenie przestawione za pomocą lustrzanego odbicia. Ten drobiazg
wystarczy aby codzienna rzeczywistość, realność bohatera i jego przeżyć
zachwiały się w podstawach. To pierwsza z wielu igraszek literackich Petera –
podsunięcie pozornej realności i to też tylko jako punkt wyjścia do uszycia
opowieści wcale niemniej nierealnej, niż jego wcześniejsze dzieła. Jednak
wnikliwy obserwator nie będzie miał problemów z szybkim odnalezieniem haczyków
i znamion intrygi, gdyż już tytuł sygnalizuje zwodniczą dwoistość albumu. Gra
skojarzeń wydaje się tu bardzo ważna. Już samo sformułowanie „The Lamb Lies Down
on Broadway” brzmi niczym pomost między Biblią, a XX wieczną codziennością.
„Kładący się baranek” niezmiennie kojarzy się z ofiarnością tradycji
chrześcijańskiej, a Broadway, jedna z najdłuższych ulic świata, najważniejsza
dzielnica Nowego Jorku, to niewątpliwie jeden z symboli cywilizacji i kultury
XX wieku. Czyż jest miejsce mniej kojarzące się z czasami biblijnymi niż
centrum amerykańskiej metropolii? Czyż jest bardziej nierealne miejsce na
legowisko dla jagnięcia? Dla Petera ta sprzeczność nie stanowiła problemu, a
wręcz przeciwnie, otwierała nowe możliwości ku temu, aby wysnuć historię
oryginalną, trzymającą się w odpowiedniej odległości od wyświechtanych paraboli,
przypowieści i legend. Nowoczesną wersję „Wędrówki pielgrzyma” nie trzeba
przecież umiejscawiać w Jerozolimie ani starożytnym Rzymie, byłoby to
nielogiczne, skoro w XX wieku oczy świata przeniosły swoje zainteresowanie na
stolicę Stanów Zjednoczonych.
Peter w Nowym Jorku
bywał tylko gościem. Gościem tam jest też bohater „The Lamb” Rael, pochodzący z
patologicznej rodziny, młody gangster, na poły Portorykańczyk. Rozgryzienie tej
postaci jest pierwszym kluczem do zrozumienia całej tej, niespotykanie zawiłej
historii. Wielu biografów, dziennikarzy i badaczy łamało sobie głowy nad tym
kim jest Rael, z jakich historyczno – literackich łat Gabriel uszył swojego
bohatera. I jest to nie lada zagwozdka, bo już jego imię nastręcza mnóstwo
problemów. Czy jest to w ogóle postać realna, z tylko delikatnie przeinaczonym,
latynosko brzmiącym imieniem (Raul?), czy może to imię jest jednak kpiną z jego
tylko pozornej realności? Znając Gabriela nie ma na to pytanie jednoznacznej
odpowiedzi, gdyż wokalista korzysta z każdej możliwości interpretacji do
wysnucia kolejnych wątków opowieści, tym samym ubarwiając ją, wikłając i
unikając klarownych odpowiedzi, czyni postać bardziej uniwersalną. Czy jeśli
już na samym początku słuchacz napotyka na takie interpretacyjne trudności,
istnieje w ogóle możliwość dalszych rozważań nad istotą dzieła? Konkretnych
odpowiedzi nie należy się spodziewać (może to i dobrze, wszak w tej niejasności
tkwi też piękno albumu), ale mimo wszystko kilka ciekawych wniosków i hipotez
można wysnuć.
Gabriel opowiadając o
genezie powstania „The Lamb” wspominał, że chciał aby była to historia nawiązująca
do symboliki XVII wiecznej „Wędrówki pielgrzyma” autorstwa Johna Bunyana. Ta
prawdopodobnie najsłynniejsza w historii literatury alegoria chrześcijańska
opowiada o procesie ucieczki od zagłady grzechu w ramiona niebiańskiego
oczyszczenia. Co ważne, proces ten jest przedstawiony za pomocą trudnej,
długiej i pełnej niebezpieczeństw podróży odbytej jakby we śnie (podobnie jak
„The Lamb”). Rael jest po części odpowiedzią na bohatera „Wędrówki Pielgrzyma”
o imieniu Chrześcijanin, jednak podobieństw między oboma charakterami jest w
gruncie rzeczy niewiele. Nie zmienia to jednak faktu, że od samego początku
rockowo – nowojorskiej atmosferze towarzyszy silny pierwiastek religijny. Warto
zwrócić uwagę na fakt, że słowo Rael to też dwie ostatnie sylaby słowa „Israel”,
które w języku hebrajskim oznaczają „tego, który walczy z Bogiem”. To
oczywiście może być przypadek, ale wcale nie musi. „The Lamb” niezaprzeczalnie
jest zapisem zmagań, walki jednostki z własnymi słabościami, lękami,
ograniczeniami, a także, może nawet przede wszystkim, ze zmienną, nielogiczną
rzeczywistością. Rzeczywistością mającą niewiele wspólnego z tym, co powinno
dziać się za oknem, na nowojorskich ulicach. Jeśli Rael w początkowej fazie
jest symbolem typowego, zbuntowanego młodzieńca, szybko staje się niemal
heroicznym bohaterem wrzuconym w otchłań odrealnionych, symbolicznych wydarzeń,
na miarę Chrześcijanina z „Wędrówki Pielgrzyma”. Z tymże Rael w nową sytuację
jest wrzucony mimo woli, ani on nie wie dlaczego rzeczywistość straciła nagle swoją
realność, ani nie wie tego słuchacz. Bohater czuje jedynie rozpoczęcie procesu
przemian, co sygnalizuje końcówka pierwszego utworu i słowa jego samego: Coś we mnie rozpoczęło się / Cóżem uczynił,
jeden Bóg tylko wie. Chrześcijanin Bunyana chciał wyruszyć w podróż w
poszukiwaniu dobra i ocalenia, Rael Gabriela musi to uczynić. Wyjęty z
rzeczywistości portorykański buntownik rozpoczyna swoje zmagania w niewiedzy,
ale już niebawem będzie musiał dokonywać świadomych, trudnych wyborów między
heroizmem, a tchórzostwem, altruizmem, a egocentryzmem. Od gangstera
okoliczności zaczęły wymagać boskich wyborów i poświęceń. Kto stoi za tymi
okolicznościami, jeśli nie przywoływany przez Raela Bóg? A więc jednak
„zmagania z Bogiem”, lub też jego oczekiwaniami?
Gabriel miał
świadomość, że historia zawarta w tekstach nie jest kompletna, a jej niejasność
przekracza zwyczajową otwartość służącą wolnej interpretacji. Potrzebne było
obfite post scriptum i Peter dostarczył takowe w formie eseju dołączonego do
płytowej książeczki. Jeśli jednak ktoś liczył, że choć tam padną jakieś
konkretne deklaracje i wyjaśnienia, musiał się rozczarować, bo esej
wyjaśniający jest utrzymany w podobnym duchu, co oryginalne teksty piosenek. To
raczej świeczka z wątłym płomieniem, niż rozświetlający reflektor.
Nie można postrzegać
„The Lamb” w oderwaniu od licznych kontekstów, literackich odniesień, ale z
drugiej strony nawet zebranie wszystkich danych do jednego koszyka nie
gwarantuje zrozumienia historii. Jak na rockowe ramy opowieść jest zbyt bogata,
nazbyt rozbudowana, a co za tym idzie, momentami niejasna i niestety (to
doskwiera najmocniej) słabo spuentowana. Jednak czy od muzyki rockowej można
oczekiwać jednoznacznych odpowiedzi na pytania natury egzystencjalnej,
konkretnych wskazówek na drodze ludzkich wyborów, rozterek i lęków? Czy od
muzyki rockowej człowiek w ogóle może oczekiwać odpowiedzi i recept na kwestie
i bolączki, z którymi przez całe wieki nie potrafią uporać się tęgie
filozoficzne umysły? Ktoś powie, że skoro muzyk podejmuje się zmierzenia z tego
typu konceptem, musi liczyć się z surową oceną, a postrzeganie jego pracy
zostanie wyjęte z ram praw piosenki pop, za którymi „filozofujący” piosenkarz
już nie będzie mógł się chować[3].
Z drugiej jednak strony, czyż głównym zadaniem muzyki popularnej, nawet tej
niepokojonej ambicjami progresywnych twórców, nie jest przede wszystkim
dostarczanie rozrywki i przyjemności z samego obcowania z dźwiękami i historią?
Nawet jeśli tę przyjemność dostarczają stawiane przez Gabriela pytania, na które
próżno szukać odpowiedzi…
Czy można pokusić się o
jednoznaczną interpretację „Baranka”? Jednoznaczną na pewno nie, ale garść
wniosków po wnikliwej analizie bez trudu się nasuwa. Nie sposób nie zauważyć,
że w „The Lamb” Peter przemycił sporo wątków autobiograficznych. Prawdopodobnie
stąd to charakterystyczne zawieszenie postaci Raela między rzeczywistością, a
bajką, bo Rael to postać niewątpliwie bardziej realna od Chrześcijanina, ale
już mniej realna od Gabriela. I taka miała być – niejasna, zawieszona między
światami, trudna do rozgryzienia, a co za tym idzie uniwersalna. Wątek
zniewolenia nierozłącznie kojarzy się z sytuacją Petera, który jako członek
Genesis od pewnego czasu czuł się niczym zamknięty w klatce („In The Cage”).
Przerażała i przytłaczała go biznesowa maszyneria, tak bezlitośnie wciągająca
zespół zmieniając go w towar z taśmy produkcyjnej („The Grand Parade of
Lifeless Packaging”). Gabriel jako aktor grający gwiazdę rocka i wielbionego
wokalistę mógł się w tym systemie odnajdywać znakomicie, ale Gabriel jako
człowiek, artysta i twórca czuł się fatalnie. Tym bardziej, że coraz wyraźniej
stawał się jednostką wyjętą z grupowej maszynerii, co też widać jak na dłoni za
sprawą jego zainteresowań egzystencjalizmem, filozoficznym nurtem skupionym właśnie
na losach jednostki. To pewnie dlatego historię „Baranka” tak wyraźnie
zdominowały zmagania wyeksponowanego, samotnego bohatera. Zmagania o wolność i
określenie siebie samego. Gabriel w „The Lamb” stawia kilka ważnych,
ponadczasowych, wiecznie aktualnych pytań – czy człowiek aby na pewno jest
wolny, a jeśli tak, to w jakim stopniu? czy mimo otrzymanej od Boga wolnej woli
ma naprawdę wolną rękę w podejmowaniu wszelkich decyzji, czy jednak zmuszony
jest do spełniania pewnych, określonych oczekiwań? Czy ma wpływ na własny los?
To tylko niektóre pytania, jakie nasuwają się po wnikliwej analizie treści „The
Lamb”.
Rael stanowił dla
Gabriela znakomity pretekst do osobistych rozliczeń i możliwość zabawy kreacją.
W eseju wyjaśniającym napisał: Kiedy piszę
lubię patrzeć na motyle za szkłem wiszące wokół na ścianach. Ludzie we
wspomnieniach są przyczepieni do zdarzeń, których zbyt dobrze nie pamiętam, ale
biorę jednego do ręki, aby obserwować jak się rozpada, rozkłada i daje pożywkę
innej formie życia. Peter, podobnie jak Rael, był w tym czasie kreacją,
której dzięki „The Lamb” mógł się przyjrzeć, niczym własnemu odbiciu w lustrze,
a później spokojnie ją rozebrać i „obserwować jak się rozpada i daje pożywkę
innej formie życia”. To był ostatni akt Gabriela – aktora genesisowego
teatrzyku.
*
Odejście Gabriela z
Genesis wisiało w powietrzu już od dłuższego czasu. Od początku prac nad
„Barankiem” niemal każde kolejne wydarzenie tak artystyczne, jak i prywatne,
tylko przybliżało moment rozejścia z zespołem. Peter znalazł się na wylocie w
momencie, gdy Jill zaszła w ciążę, a jego kompani nie chcieli podporządkować
planów muzycznych nowej sytuacji. Po raz pierwszy stwierdził, że opuszcza grupę
na samym starcie prac nad „The Lamb”, gdy dostał filmową propozycję od Friedkina,
a genesismani stwierdzili, że nie ma możliwości zawieszenia operacji pod
tytułem „nowa płyta”. To wtedy wokalista po raz pierwszy poczuł się niczym
uwięziony w klatce. Klatce którą sam zbudował. Rockowa maszyna o nazwie Genesis
zawłaszczyła go do tego stopnia, że nie mógł doglądać brzemiennej żony, ani
podjąć nowych artystycznych wyzwań. Wówczas do rozstania nie doszło i dobrze,
bo łatwo byłoby oskarżyć Petera o najzwyklejsze w świecie porzucenie pracy,
obowiązków i bądź co bądź przyjaciół, bez których nie osiągnąłby sukcesu. Co
się jednak odwlecze… to nie uciecze, ale już w rozsądniejszej formie.
Wokalista dał z siebie
absolutnie wszystko w okresie powstawania „The Lamb”. Jakimś cudem pogodził
twórczą mordęgę z towarzyszeniem żonie w ostatnich miesiącach ciąży. Jesienią
’74 wyruszył w olbrzymie światowe tournee, po raz ostatni pełniąc funkcję
frontmana Genesis. Wiedział jednak, że dotarł do skraju przepaści, do
symbolicznej ściany i że w kierunku, w którym konsekwentnie podążał od sześciu
lat, nie może już postawić nawet jednego kroku. Niepokorny, artystyczny
charakter Gabriela wziął tu górę nad aspektami biznesowymi i karierą. Genesis
po „The Lamb” stał się wreszcie dużym zespołem, znanym, lub chociaż kojarzonym
niemal na całym świecie. Wielka sława i duże pieniądze pokazały się na
horyzoncie, w bardzo nieodległej perspektywie. Peter nie rozumował jednak w ten
sposób, dla niego poczucie zniewolenia i wypalenia, ale też silna potrzeba
odmiany okazały się istotniejsze. Wsłuchał się w potrzeby serca i ducha, nie
portfela.
Mimo wrodzonej
skrytości tym razem nie trzymał swojej decyzji zbyt długo w tajemnicy. Zespół
dowiedział się, że niebawem straci swojego lidera w grudniu ’74, mniej więcej w
połowie trasy. Poszedłem do Tony’ego
Smitha[4] i
powiedziałem mu, że odchodzę – wspominał tamte trudne rozmowy. – Próbował mnie przekonywać, żebym poczekał
jeszcze jakiś czas. Ja jednak stanowczo stwierdziłem, że to koniec. Reszta
grupy dowiedziała się kilka dni później, gdy byliśmy w Kanadzie. Wiadomość,
choć przykra dla zespołu, nie przełożyła się na jakość koncertów. Trasa
promująca „The Lamb” doczekała szczęśliwego finału w maju 1975 roku. To były
niewątpliwie najbardziej spektakularne koncerty w historii Genesis. Zespół po
raz pierwszy dysponował wówczas ekranami i rzutnikiem, dzięki czemu muzyka
doczekała wizualizacji w postaci pokazu slajdów. Peter grał oczywiście Raela,
co nie wymagało specjalnej pomysłowości, gdyż kostium bohatera „The Lamb” to po
prostu typowy dżinsowo – skórzany strój (dżinsowe spodnie i skórzana kurtka).
Tylko twarz wokalisty wymagała specjalnej charakteryzacji, bo aby przypominała
Portorykańczyka trzeba było nanieść na nią sporo ciemnych kolorów. Mimo
wszystko sympatycy bardziej wyszukanych strojów też otrzymali smakowite kąski.
W utworze „The Lamia” pojawiał się efekt „wirującego roju”, jaki Peter osiągał
wkładając na siebie kostium w kształcie stożkowatego namiotu, a rzucane nań
światło z reflektorów „uruchamiało” intrygujące grafiki zdobiące „namiot”. Interesujący okazał się też kostium
Slippermana, przywdziewany pod koniec spektaklu. Groteskowa morda, olbrzymie
genitalia i dziwaczne wybrzuszenia miały prawo zarówno bawić jak i niepokoić co
bardziej wrażliwych widzów[5].
Ostatnie występy miały
miejsce we Francji. Gabriel mocno przeżywał rozstanie z Genesis, ale na nic
zdały się przekonywania kolegów, aby został. Podczas tamtych koncertów miałem ściśnięte gardło – przyznawał się
do wzruszenia. – Czułem, że kończy się
pewien etap w moim życiu. Nie miał jednak żadnych wątpliwości – musiał
odejść i nic nie mógł wskórać Tony Banks, który kilkukrotnie starał się wpłynąć
na zmianę decyzji przyjaciela. Muzyczny świat dowiedział się o odejściu Petera
jesienią ’75 i wówczas większość dziennikarzy przewidywało koniec Genesis. W
ogólnej opinii to Gabriel trzymał wszystkie zespołowe asy we własnym rękawie.
Niebawem miało okazać się, że to jednak grupa szybciej się odrodzi i znajdzie
nowy artystyczny język. Miejsce przy mikrofonie zajął Phil Collins.
Peter nie zamierzał się
z nikim ścigać. Gdy jego koledzy na początku 1976 roku wydawali album „A Trick
of the Tail”, który miał stanowić dowód, że szyld poradzi sobie bez byłego
lidera, on odpoczywał dopiero zastanawiając się nad kształtem dalszej
działalności. A miał nad czym się głowić, gdyż targały nim różne wątpliwości.
Już w pożegnalnym liście napisanym do mediów po opuszczeniu Genesis pisał dosyć
chaotycznie, z typową dla siebie niejasnością. Skupił się na dementowaniu i
wymienianiu rzeczy, których nie chce robić. Sprecyzowanych planów na przyszłość
nie miał. Doskonale jednak wiedział o czym myślą ludzie i próbował ucinać
wszelkie spekulacje zapewnieniami: Poniższe
zgadywanki nie mają nic wspólnego z rzeczywistością – Gabriel odszedł z Genesis
aby: 1. Zająć się pracą w teatrze, 2. Zarobić więcej pieniędzy na karierze solowej,
3. Zostać kimś takim jak Bowie, 4. Zostać kimś takim jak Ferry, 5. Zawiązać
sobie futrzane boa i powiesić się na nim, 6. Iść do przytułku na państwowy
wikt, 7. Popaść w starczą sklerozę i chodzić o lasce. Z tej żartobliwej
wyliczanki na dłuższą metę niewiele wynikało, może oprócz tego, że Gabriel nie
zatracił poczucia humoru i że uwolnił się z biznesowego zakleszczenia. Sprawiał
wrażenie człowieka, który ma zamiar urodzić się na nowo.
[1]
26 lipca.
[2] Zespół pod koniec prac nad „ The
Lamb” (miks materiału) wyjechał do walijskiego studia.
[3] I tak można stawiać
sprawę, jednak w tym momencie ów wątek jestem zmuszony przerwać, gdyż jest to
temat na zupełnie inną pracę.
[4] Nie mylić z Tonym Strattonem
Smithem szefem Charismy. Tony Smith to menadżer, który w 1973 roku zajął się
sprawami Genesis, odciążając z wielu zadań organizacyjno - finansowych Strata.
Ten był przecież szefem wydawnictwa i nie mógł opiekować się tylko jednym
zespołem.
[5]
Niepokoiły też Phila Collinsa, który złościł się, że kostiumy są już tak
wymyślne i tak nieporęczne, że Peter ma problemy ze śpiewaniem i trzymaniem
mikrofonu. Miał sporo racji.