sobota, 16 sierpnia 2014

Plagiat (fragment drugiej powieści)



(Fragment roboczy)
Gałów, dom Anity i Jana Komarów

Ciemność niepostrzeżenie wlała się do domu. Zgrzyt otwieranego zamka wyrwał Anitę Komar z odrętwienia. Która godzina? Janek wrócił wcześniej? Miał wrócić dopiero pojutrze. Może mnie nie zobaczy i od razu pójdzie na górę? Tylko nie zapalaj światła! Ten niespodziewany ruch znów uruchomił niepokój. Anita Komar siedziała w ciemnym salonie na sofie owinięta szlafrokiem. Była kłębkiem nerwów. Nie mogła uspokoić drżenia, ale przynajmniej mdłości i wymioty minęły.  Spięcie mięśni powodowało nieustający dygot całego ciała. Co kilkadziesiąt sekund porywał ją większy wstrząs. Kurczyła się wtedy ściągając ramiona i szczękała zębami. Koszmar trwał i sprawiał wrażenie, jakby miał nigdy nie minąć. Janek zapalił światło w przedpokoju. Chyba ściąga buty. Idź spać, szepnęła.

Czas od ostatniej rozmowy z Wojtkiem do teraz zlał się jej w jeden mroczny ciąg. Strefa mroku. Wszędobylski chłód, niekończąca się ciemność, nieskończona samotność. Jeśli zliczyć wszystkie drzemki i letargi na przestrzeni ostatnich kilku dni spała może pięć, może sześć godzin. Twarz napuchła od płaczu, oczy piekły ze zmęczenia, żołądek kręcił się i wirował, jakby ktoś wsadził go na diabelski młyn. Dopiero solidna dawka obrzydliwego Martella trochę pomogła. 

Anita Komar umarła po raz pierwszy, gdy Wojtek powiedział jej, że odchodzi. Później, czując jak rozkłada się od wewnątrz kawałek po kawałku, jemu życzyła śmierci, bo tylko całkowite wymazanie go z rzeczywistości dawało cień szansy na namiastkę ukojenia. Dziś rano, gdy dowiedziała się, że Wojtek naprawdę nie żyje, umarła po raz drugi, a ledwie trzymający się szkielet konstrukcji psychicznej posypał się, jak zwapniałe kości. Co ja zrobiłam? Wyszeptała, gdy zdała sobie sprawę, że jej okrutne życzenie się spełniło. Chwilę później pierwszy raz w życiu straciła mowę. Przez kilkadziesiąt minut nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. Gdy gardło znów stanęło otworem, zamiast słów poleciała przez nie treść żołądka. Ryczała nad muszlą głosem starego pijaka dobry kwadrans. Wyrzygała wszystko do ostatniej kropelki żółci. Resztką sił doczołgała się do sofy, owinęła szlafrokiem i wlała w siebie kieliszek obrzydliwego koniaku z barku męża. Tak wyglądało przedpołudnie. Nawet nie wiedziała, kiedy zapadł zmierzch. Teraz modliła się, żeby nikt do niej nie mówił i niczego od niej nie chciał. 

Janek wyszedł z przedpokoju. Nie zapalaj, modliła się w duchu! Skierował się na schody. Idź spać, szepnęła pod nosem. Przymknęła powieki. Zobaczyła mądre, roześmiane oczy Wojtka. Straciła dech, nie chciała już płakać. Powieki płonęły, z nosa leciała krew. Chłodna koścista dłoń dotknęła jej ramienia. Wzdrygnęła się. Janek miał dziwnie spokojną twarz. Nawet nie wiedziała, kiedy podszedł.
– Co? – syknęła wystraszona przez popękane wargi. – Co chcesz?
– Już dobrze, spokojnie.
Koścista dłoń męża powędrowała w stronę jej włosów. Pogłaskał ją po głowie i pocałował w czoło.
– Co, kurwa, dobrze?! – wyszeptała. – Ludzie zginęli na rynku, na mojej imprezie…
– To nie twoja wina.
– Co ty tu w ogóle robisz? Miałeś być w Berlinie.
– Chyba nie myślisz, że bym cię z tym samą zostawił. Jak tylko się dowiedziałem, wsiadłem w samolot i jestem.
– Po co?
– Teraz już wszystko będzie dobrze – znów sięgnął dłonią do jej włosów, odsunął zlepione kosmyki z jej bladych policzków. 
Nadciągający wybuch płaczu wykrzywił jej twarz w żałosnym grymasie.
– Nic nie będzie dobrze – zapiszczała cicho. – Wojtek nie żyje, a ja razem z nim umarłam.

Rozpłakała się. Spazmy odebrały jej dech na kilka sekund. Dwa przeźroczyste gile wypłynęły z nosa na wargę.
Jan uzupełnił jej kieliszek pięćdziesiątką złocistego Martella. Ostra woń koniaku zawisła nad stolikiem.
– Napij się – podał jej szkło. – Jestem przy tobie i obiecuję ci, że wszystko będzie dobrze. Damy sobie z tym radę.
Przechyliła kieliszek. Najpierw lekko, tak że kilka kropel Martella ledwie uszczypnęło ją w język, a chwilę później odważniej wlewając w siebie połową zawartości. Rękawem wytarła nos i wargi.
– Zdradziłam cię – chuchnęła. – Nie ma już żadnego „my”.
– Ale ja ci wybaczam.
Dopiła koniak i zawiesiła na mężu ciężkie, wilgotne spojrzenie.
– Ale ja cię już nie kocham – odpowiedziała ze spokojem.
Jan Komar nie spuszczał wzroku ze swojej żony. Czasami zdawało mu się, że zna ją tak dobrze, że potrafi prześwietlić na wylot. Nie raz widział ją w takim stanie – permanentnego rozpierdolenia emocjonalnego. Zmusił się do uśmiechu, ale jego twarz wykrzywił jakiś nieokreślony współczująco – litościwy grymas.
– Połóż się, jesteś wykończona. Jutro zaczyna się reszta naszego życia. Taki reset był nam potrzebny.