(Fragment roboczy)
Gałów,
dom Anity i Jana Komarów
Ciemność
niepostrzeżenie wlała się do domu. Zgrzyt otwieranego zamka wyrwał Anitę Komar
z odrętwienia. Która godzina? Janek wrócił wcześniej? Miał wrócić dopiero pojutrze.
Może mnie nie zobaczy i od razu pójdzie na górę? Tylko nie zapalaj światła! Ten
niespodziewany ruch znów uruchomił niepokój. Anita Komar siedziała w ciemnym
salonie na sofie owinięta szlafrokiem. Była kłębkiem nerwów. Nie mogła uspokoić
drżenia, ale przynajmniej mdłości i wymioty minęły. Spięcie mięśni
powodowało nieustający dygot całego ciała. Co kilkadziesiąt sekund porywał ją
większy wstrząs. Kurczyła się wtedy ściągając ramiona i szczękała zębami.
Koszmar trwał i sprawiał wrażenie, jakby miał nigdy nie minąć. Janek zapalił
światło w przedpokoju. Chyba ściąga buty. Idź spać, szepnęła.
Czas od ostatniej
rozmowy z Wojtkiem do teraz zlał się jej w jeden mroczny ciąg. Strefa mroku.
Wszędobylski chłód, niekończąca się ciemność, nieskończona samotność. Jeśli
zliczyć wszystkie drzemki i letargi na przestrzeni ostatnich kilku dni spała
może pięć, może sześć godzin. Twarz napuchła od płaczu, oczy piekły ze
zmęczenia, żołądek kręcił się i wirował, jakby ktoś wsadził go na diabelski
młyn. Dopiero solidna dawka obrzydliwego Martella trochę pomogła.
Anita Komar umarła po
raz pierwszy, gdy Wojtek powiedział jej, że odchodzi. Później, czując jak
rozkłada się od wewnątrz kawałek po kawałku, jemu życzyła śmierci, bo tylko
całkowite wymazanie go z rzeczywistości dawało cień szansy na namiastkę
ukojenia. Dziś rano, gdy dowiedziała się, że Wojtek naprawdę nie żyje, umarła
po raz drugi, a ledwie trzymający się szkielet konstrukcji psychicznej posypał
się, jak zwapniałe kości. Co ja zrobiłam? Wyszeptała, gdy zdała sobie sprawę,
że jej okrutne życzenie się spełniło. Chwilę później pierwszy raz w życiu
straciła mowę. Przez kilkadziesiąt minut nie była w stanie wydobyć z siebie
głosu. Gdy gardło znów stanęło otworem, zamiast słów poleciała przez nie treść
żołądka. Ryczała nad muszlą głosem starego pijaka dobry kwadrans. Wyrzygała
wszystko do ostatniej kropelki żółci. Resztką sił doczołgała się do sofy,
owinęła szlafrokiem i wlała w siebie kieliszek obrzydliwego koniaku z barku
męża. Tak wyglądało przedpołudnie. Nawet nie wiedziała, kiedy zapadł zmierzch.
Teraz modliła się, żeby nikt do niej nie mówił i niczego od niej nie
chciał.
Janek wyszedł z
przedpokoju. Nie zapalaj, modliła się w duchu! Skierował się na schody. Idź
spać, szepnęła pod nosem. Przymknęła powieki. Zobaczyła mądre, roześmiane oczy
Wojtka. Straciła dech, nie chciała już płakać. Powieki płonęły, z nosa leciała
krew. Chłodna koścista dłoń dotknęła jej ramienia. Wzdrygnęła się. Janek miał
dziwnie spokojną twarz. Nawet nie wiedziała, kiedy podszedł.
– Co? – syknęła wystraszona przez popękane
wargi. – Co chcesz?
– Już dobrze,
spokojnie.
Koścista dłoń męża
powędrowała w stronę jej włosów. Pogłaskał ją po głowie i pocałował w czoło.
– Co, kurwa, dobrze?! –
wyszeptała. – Ludzie zginęli na rynku, na mojej imprezie…
– To nie twoja wina.
– Co ty tu w ogóle
robisz? Miałeś być w Berlinie.
– Chyba nie myślisz, że
bym cię z tym samą zostawił. Jak tylko się dowiedziałem, wsiadłem
w samolot i jestem.
– Po co?
– Teraz już wszystko
będzie dobrze – znów sięgnął dłonią do jej włosów, odsunął zlepione kosmyki z
jej bladych policzków.
Nadciągający wybuch płaczu wykrzywił jej twarz w żałosnym grymasie.
Nadciągający wybuch płaczu wykrzywił jej twarz w żałosnym grymasie.
– Nic nie będzie dobrze
– zapiszczała cicho. – Wojtek nie żyje, a ja razem z nim umarłam.
Rozpłakała się. Spazmy
odebrały jej dech na kilka sekund. Dwa przeźroczyste gile wypłynęły z nosa na
wargę.
Jan uzupełnił jej
kieliszek pięćdziesiątką złocistego Martella. Ostra woń koniaku zawisła nad
stolikiem.
– Napij się – podał jej
szkło. – Jestem przy tobie i obiecuję ci, że wszystko będzie
dobrze. Damy sobie z tym radę.
Przechyliła kieliszek.
Najpierw lekko, tak że kilka kropel Martella ledwie uszczypnęło ją w język, a
chwilę później odważniej wlewając w siebie połową zawartości. Rękawem wytarła
nos i wargi.
– Zdradziłam cię –
chuchnęła. – Nie ma już żadnego „my”.
– Ale ja ci wybaczam.
Dopiła koniak i
zawiesiła na mężu ciężkie, wilgotne spojrzenie.
– Ale ja cię już nie
kocham – odpowiedziała ze spokojem.
Jan Komar nie spuszczał
wzroku ze swojej żony. Czasami zdawało mu się, że zna ją tak dobrze, że potrafi
prześwietlić na wylot. Nie raz widział ją w takim stanie – permanentnego
rozpierdolenia emocjonalnego. Zmusił się do uśmiechu, ale jego twarz wykrzywił
jakiś nieokreślony współczująco – litościwy grymas.
– Połóż się, jesteś
wykończona. Jutro zaczyna się reszta naszego życia. Taki reset był nam
potrzebny.